23a_116_x_137.jpg

Stanisław Wyspiański „Wesele” Narodowy Stary Teatr, Kraków 2017, reż. Jan Klata, fot. Magda Hueckel

Gwarantowana jedność narodu

Marek Beylin
2017
6 (727)

Nie milkną spory i awantury o Klątwę Frljicia, wybuchają nawet podczas niewinnych rozmów, także z ludźmi niespecjalnie zainteresowanymi kulturą. Wystarczy słówko, aluzja, skojarzenie – i banalny small talk eksploduje namiętnościami. Co pokazuje, jak Klątwa, nawet nieoglądana, jest potrzebna i jak jest skuteczna. Bo za sprawą emocji i przekroczeń osadza nam w głowach przekaz o władzy Kościoła i narodowo-katolickiej ideologii. Im dłużej potrwają awantury o fellatio, im krzykliwsze będą protesty i bardziej wzmogą się politycy i prokuratorzy, tym powszechniej uznamy za oczywiste to, jak przemożnie Kościół, dogmaty narodowe i katolickie oraz działające w ich imieniu państwo uzurpują sobie prawo do władania nami. I jak my, społeczeństwo, oswoiliśmy się z tą władzą.

Ale właściwie jak władają? W tej kwestii rozbudzająca się świadomość nie znajduje wsparcia w spisanej historii, ma do dyspozycji jedynie kulturę i indywidualną pamięć. Brakuje dobrych prac o wpływie Kościoła na życie społeczne i funkcjonowaniu różnych wersji polskiego nacjonalizmu w ostatnich kilku dekadach. Coraz lepiej pojmujemy więc, że Klątwa pokazuje nie eksces polskości, lecz jej długie trwanie, ale nie potrafimy tych procesów opisać. Zostają nam emocje i ogólniki, a to pożywka nietrwała, w dodatku niekoniecznie dająca wgląd w rzeczywistość. Dlatego, choć nie lubię czepialstwa, chcę się poprzyczepiać. Przecież rzucając snopy światła w przeszłość, oświetlamy przede wszystkim ideowe szlaki współczesności.

„Wolnościowy i emancypacyjny zryw Solidarności jednocześnie przyczynił się do umocnienia pozycji Kościoła, który dziś używa swojej władzy, by ograniczać wolność i emancypację” – mówi Joanna Wichowska, jedna z dramaturżek Klątwy. To stwierdzenie wymaga solidnej korekty. Bo do stanu wojennego Kościół i Solidarność pozostawały w nader ambiwalentnych stosunkach. Owszem, eksplodowały manifestacje religijności i przywiązania narodu do religii, Jan Paweł II stał się nieformalnym patronem Solidarności, Kościół mediował między władzą a solidarnościowym społeczeństwem, umieszczając się w roli wspierającego mentora tego ruchu. Ale było też drugie dno: Solidarność stworzyła kontrwładzę nie tylko wobec komunistów, lecz także wobec biskupów, na co wielu z nich patrzyło z niepokojem i nieufnością. Wiedzieli, że mają do czynienia z pierwszą tak silną w PRL konkurencyjną reprezentacją narodu. Co więcej, w tej konkurencji dochodziły do głosu i antyklerykalizm, i poczucie autonomii społecznej wobec wszelkich zewnętrznych władz. Solidarność mieściła w sobie wszystkie nurty ideowe i światopoglądy, a Kościół nie raz, choć niezbyt skutecznie, starał się ją zdyscyplinować.

Wszechobecne msze i Matka Boska w klapie Wałęsy przysłaniały realny konflikt o wpływ na społeczeństwo. Konflikt, który Kościół ku swemu zdumieniu przegrywał na rzecz wyłaniającego się oddolnie pluralizmu, tak w środowiskach robotniczych, jak inteligenckich.

Wszechobecne msze i Matka Boska w klapie Wałęsy przysłaniały realny konflikt o wpływ na społeczeństwo. Konflikt, który Kościół ku swemu zdumieniu przegrywał na rzecz wyłaniającego się oddolnie pluralizmu, tak w środowiskach robotniczych, jak inteligenckich. Dlatego wielu biskupów wsparło „prawdziwych Polaków”, czyli konstytuujący się w ramach Solidarności nurt endecki; silny, ale mniejszościowy. W efekcie u schyłku Solidarności Kościół znalazł się w schizofrenicznej pozycji. Współdefiniował i współreprezentował wraz z „S” rację stanu w negocjacjach z reżymem i w tej roli jawił się jako uniwersalny reprezentant polskich dążeń. I zarazem, stawiając na mniejszościowy nurt endecki czy polsko-katolicki, sam redukował swą obecność do funkcji patrona jednej ze światopoglądowych mniejszości. Ideowe wpływy Kościoła w Polsce słabły więc wraz z różnicowaniem się postaw w Solidarności.

Radykalnie zmienił to stan wojenny. W pustkę po rozbitej i słabnącej w latach osiemdziesiątych Solidarności wkroczył Kościół, stając się głównym rzecznikiem polskości. Dopiero wtedy najważniejsza stała się gwarantowana przez biskupów idea jedności narodu przeciw władzy, a konserwatywne i endekoidalne wyobrażenia Polski nabrały wielkiej siły. Wtedy też w części elit przeciwnych reżymowi zyskała moc koncepcja władzy jako strażnika tradycyjnego porządku. Stąd choćby żywe w latach osiemdziesiątych koncepcje autorytarnego kapitalizmu. Z takim bagażem wkroczyliśmy w lata dziewięćdziesiąte, gdy Kościół ustawicznie domagał się zapłaty za udział, rzeczywiście chwalebny, przy okrągłym stole i za tolerowanie demokracji, i starał się nowy system ograniczać. Demokracja zaś była zbyt niestabilna i słaba, by się z takimi roszczeniami konfrontować, więc jedynie lawirowała, to ustępując z własnych wartości, to ich broniąc.

Piszę o tym z dwóch powodów. Przede wszystkim w pozornie drobnej różnicy między spojrzeniem Wichowskiej: Solidarność przydała władzy Kościołowi, a moim: dokonało się to mimo Solidarności – przejawia się radykalnie odmienna wizja społeczeństwa. Według pierwszej to wolny „lud” wyniósł Kościół na szczyty potęgi, według drugiej stało się tak, gdy stan wojenny ów „lud” uciszył. A jeśli mam rację, to wynika z niej również, że społeczeństwo zawsze było inne, bardziej zróżnicowane i autonomiczne, niż przywykliśmy sądzić.

Ponadto, właśnie w latach osiemdziesiątych utrwalił się autokratyczny wzór władzy, łączący praktyki komunizmu z przykazami ideologii narodowo-katolickiej. Pilnowanie społeczeństwa, żeby nie podkopywało idei jedności narodu, nieufność wobec emancypacji i praw mniejszości, przekonanie, że kulturę należy nadzorować, by zanadto nie jątrzyła – to wspólne cechy tej wersji władzy, która dziś daje nam popalić. A rozciąga się ona nie tylko na władze centralne. Jej ofiarą już padł Teatr Polski we Wrocławiu, to ona wykopała Jana Klatę ze Starego i także za jej sprawą twórców Klątwy dotykają brutalne ataki i groźby.

Chciałoby się zakrzyknąć: przeklęte niech będą lata osiemdziesiąte, z nich bowiem wychynęła ta pokraczna i podła odmiana polskości. Tyle że zamiast kląć, lepiej najpierw to opisać.

Udostępnij

Marek Beylin

Felietonista miesięcznika „Dialog”, dziennikarz „Gazety Wyborczej”