Rozbrajanie
Niekończąca się pandemia tudzież prezydenckie wyścigi przysłoniły zdarzenia na innych polach, całkiem niebagatelne. Na przykład partii rządzącej udało się podwoić swój teatralny bilans. Do tej pory rozwaliła dwie duże sceny, co opozycyjni komentatorzy rytualnie jej wypominają. Teraz ma już cztery trafienia: do Polskiego we Wrocławiu i Starego w Krakowie dołączają Teatr im. Osterwy w Lublinie i Teatr im. Jaracza w Łodzi. W obydwu przypadkach zmiana dyrekcji zatrzymuje coś, co kręciło się owocnie i wiele obiecywało. W zamian – jako perspektywę – mamy nic. Równo nic.
Zmiany mają swoje formalne umocowania: tu skończył się kontrakt, tam pojawiły się niejasne obwinienia finansowe. Nie ma co w to wchodzić. Sejmiki wojewódzkie w obu miastach, którym te teatry podlegają, w ostatnich wyborach zmieniły barwę. Pewnie już wtedy los Doroty Ignatjew w Lublinie był przesądzony, choć łudziliśmy się, że nie. Wieść, że Waldemar Zawodziński oferuje dużo pieniędzy wrogowi PiSu, Janowi Klacie, też odpowiednio ustawiła łódzki Urząd Marszałkowski. Reszta to urzędnicza rutyna.
Żal mi lubelskiej antrepryzy. Patrzyłem z sympatią, jak szefowa sceny próbuje, ściągając młodych, nietuzinkowych reżyserów, odrutynizować język teatru, zradykalizować tematy i wymowę, ale z dbałością o komunikatywność i bez obrażania konserwatywnych widzów. Uważam Dorotę Ignatjew za jeden z największych talentów dyrektorskich, jaki nam się w ostatnim czasie objawił – a dobrzy dyrektorzy to przecież gatunek ginący. Z kolei Zawodziński, wieloletni szef łódzkiej sceny, wrócił tu po dwuletnim, niezbyt udanym eksperymencie Sebastiana Majewskiego, przywracając stary, ceniony porządek. Oboje prowadzili swoje statki na fali wznoszącej. Obojga już za chwilę za sterami nie będzie.
A co będzie?
A to, jak się zdaje, nikogo we władzy specjalnie nie obchodzi. Nikt nie zawraca sobie głowy, że teatr to jest program, perspektywa, planowanie na wiele miesięcy naprzód, skomplikowana układanka, krocie decyzji dzień w dzień. Przed czterema laty w kilkunaścioro ochotników, w kontakcie z samorządami, pisaliśmy w Instytucie Teatralnym Katalog dobrych praktyk przy zmianach dyrekcji: było tam mówione, że konkursy muszą być rozstrzygane z wyprzedzeniem (sześć miesięcy), że przekazanie władzy ma być płynne, że trzeba uwzględnić zwyczajowy czas wiosenny na transfery aktorskie. Katalog poszedł się paść. Mamy przełom lipca i sierpnia, decyzji nie ma, za chwilę dwie duże sceny wejdą w nowy sezon bez szefów, pójdą w dryf. Kto się tym przejmuje?
Przejmują się aktorzy, którzy nie mają czasu i chęci na artystyczny przestój. Oba zespoły z rzadką determinacją ruszyły w bój. Perswadowały zarządcom, że zmiana dyrekcji w tym momencie to demolka, zwłaszcza z wirusem na karku. Lublinianie, którzy skłonili Dorotę Ignatjew, żeby jednak stanęła do konkursu, teraz jeszcze walczą, żeby ją zostawiono choćby jako pełniącą obowiązki; łodzianie poszli do Mariusza Grzegorzka i zaczęli go namawiać, żeby objął dyrekcję. Zależy im, biją się o życie. Kładą rozwiązania na stół.
Ktoś je kupi? Wątpię. Choć chciałbym się mylić. Miałbym wtedy może jeden dowód, że urzędnikom zależy na elementarnej pomyślności podległej im instytucji artystycznej. I na jej przyszłości. Nic na to jednak nie wskazuje. Partia rządząca wie już przecież, że nie ma w odwodzie ludzi odpowiednio mocnych artystycznie, którzy przebudowywaliby przejmowane teatry. Może je tylko rozbrajać. A cóż jest lepszym na to patentem niż przewlekanie decyzji, przeciąganie, marginalizacja, inercja, lekkie upokarzanie, a na koniec jakaś nominacja z kapelusza, która by nikomu rozsądnemu ni chwili w głowie nie postała? Środowisko będzie się upominać, potem się znuży, bilans trafionych, pardon, rozbrojonych wzrośnie…
Jak się bronić?