2023-06-03_5.png
Życie porządnie opisane
„Uratować coś z czasu, w którym się już nigdy nie będzie” (s.237). To ostatnie zdanie książki Annie Ernaux.1 Bardzo proustowskie i zarazem mylące; ta ni to powieść, ni to autobiografia opowiada o życiu spełnionym, którego nie trzeba odzyskiwać. Jej autorka (narratorka) niczego nie żałuje i z niczego się nie tłumaczy; przy pozorach otwartości jej powściągliwość aż rani. O sobie pisze z dystansem; zamiast „ja” najchętniej używa konstrukcji „się” – „rosło się spokojnie”, „zarażało się świerzbem” (s.23), albo uogólnionego „my”: „Religia katolicka niepostrzeżenie znikła z naszego życia” (s.148). A o katastrofie w Czarnobylu – „nas to nie obeszło” (s.155). W ukrywaną autobiografię niekiedy wślizguje się polityczna historia Francji dwudziestego wieku. Z biegiem lat jest jej nawet coraz więcej.
Opowieść ma kilka osi, niezależnie od porządku narzucanego przez życiorys autorki. Pierwszą z nich – najbardziej autobiograficzną – wyznaczają fotografie. Fotografiami Annie Ernaux mierzy uciekający czas. Pierwsza przedstawia ją jako niemowlę, następna – jako czterolatkę. Któraś z rzędu – jako siedemnastolatkę, która zaczyna dostrzegać świat zewnętrzny: żelazną kurtynę, czołgi radzieckie w Budapeszcie, skrwawioną Algierię. Potem lata studenckie: utrwalona na zdjęciu z przypadkowymi koleżankami. Następna z synkiem, zapewne zrobiona przez męża, podobnie jak film, na którym widać już dwójkę dzieci. A potem inny film nakręcony w liceum, gdzie Annie Ernaux była nauczycielką. Z kolejnego zdjęcia z 1992 roku autorka jest wyraźnie zadowolona: rozwiodła się z mężem, dorastający synowie wyjechali, sama może decydować o sobie. Siedem lat później widzimy ją z dorosłymi synami nad morzem; „Ma miły i zdystansowany uśmiech osoby dorosłej, przyzwyczajonej do tego, że się ją fotografuje samą z młodymi” (s.195). Wreszcie ostatnie zdjęcie: „starsza kobieta o rudoblond włosach, w czarnym sweterku z dekoltem, półleży na wielkim, różnokolorowym fotelu i obiema rękami obejmuje małą dziewczynkę” (s.227) – wnuczkę oczywiście.
Uzupełnieniem tej fotograficznej chronologii są spisane doświadczenia ciała, zwłaszcza w młodości. To trudny temat: grozi albo ekshibicjonizmem, albo krępującym zażenowaniem. Ale Annie Ernaux niczego się nie boi ani nie wstydzi. Pierwszą komunię wspomina jako krok wstępny „do wszystkich ważnych rzeczy, które miały nastąpić później: miesiączki, ukończenia szkoły podstawowej, dostania się do gimnazjum” (s.41). Oczekiwanie na pierwszą menstruację pojawia się jeszcze kilkakrotnie; potem już nie na pierwszą: „czas zatrzymywał się z powodu zbyt długo czystych majtek” (s.75). Z kolei zaś zakrwawione majtki towarzyszą niezbyt udanej inicjacji w seks; narratorka ukrywa je potem między książkami. W tamtym czasie seks jest ciągle obiektem podejrzeń i zakazów: „zanim uzyskało się przyzwolenie na seks małżeński, lata masturbacji ciągnęły się w nieskończoność” (s.45). Prymitywna antykoncepcja nie pozwalała zapomnieć o stale zagrażającej ciąży. Ostatecznie więc, konkluduje autorka, „Jedynym pożytkiem z lektur
Simone de Beauvoir było utwierdzenie się w przekonaniu, że posiadanie macicy to nieszczęście” (s.77).
W późniejszych latach kwestia kobiecych przypadłości schodzi jednak na dalszy plan, jeśli nie liczyć westchnienia matki piastującej nowonarodzone niemowlę: „Nie mam już żadnych myśli” (s.93) Z upływem czasu ciało kobiety przestaje być kłopotem, a nawet „kontynuuje drogę do wniebowstąpienia” (s.147) przez jogging, aerobik, wodę Évian i różne rodzaje jogurtu. Cezurę wyznacza wynalezienie ustnej antykoncepcji; kobiety „wraz z pigułką stały się paniami życia” (s.168). Moda straciła wiek (dżinsy dla każdego), menopauza jest mniej dramatyczna niż w pokoleniu matek. Uwolniony został zdrowy egoizm; autorka już jest rozwiedziona, już jej synowie są dorośli – może sobie pozwolić na krótsze i dłuższe romanse, a nawet na stałego kochanka. Emerytura, rak piersi, śmierć czarno-białej kotki – odnotowuje, ale z poczuciem „że te zdarzenia w niczym nie zmieniły jej sposobu myślenia, upodobań i zainteresowań” (s.230).
A oto jeszcze inny wymiar autobiografii: oś awansu klasowego. Punkt wyjścia leży nisko; to nie tylko bieda tuż powojenna (Annie Ernaux urodziła się w 1940 roku), ale i jej wcześniejsze ślady: „spuścizna biedy i wyrzeczeń na długo poprzedzających wojnę i jej ograniczenia” (s.25). Utrwalone chłopskie dziedzictwo: jeść głośno, chwytać rzeczy mocno, trzaskać drzwiami, siadać ciężko opadając na krzesło, „mówić głośno, tonem w każdych okolicznościach gderliwym” (s.27). I oczywiście: „W żadnych ustach nie było kompletu zębów” (s.39). W późniejszych czasach opór wobec nowoczesności: rodzina autorki krytykuje pralkę za to, że niszczy bieliznę, telewizję za to, że psuje wzrok. Szkoła, owszem, była egalitarna, lecz dziewczyna musiała zdawać sobie sprawę z przepaści oddzielającej ją od części koleżanek z klasy: „Tę przepaść widać w rozrywkach, sposobie spędzania czasu poza szkołą, ogólnym stylu życia” (s.49). Po prostu: była biedniejsza; u niej w domu nie było lodówki ani łazienki, ani kapitału kulturowego. I nigdy nie była w Paryżu.
2023-06-03_4.png
A może się po prostu nie przejmowała? Może swój awans – szkołę, studia, posadę nauczycielki (a we Francji jest to zawód cieszący się prestiżem) – mierzyła rosnącym dystansem wobec własnej rodziny. Wobec biedy, topornych obyczajów, niższości intelektualnej. I właśnie w powiększaniu tego dystansu znajdowała satysfakcję. Interesujące jest zestawienie jej książki z Powrotem do Reims Didiera Éribona. Ukazały się niemal jednocześnie: Lata w roku 2008, Powrót do Reims rok później. Eribon opowiadał w gruncie rzeczy tę samą historię: chłopak z nizin przechodzi wszystkie szczeble kariery zawodowej, aby na koniec przekonać się, że nawet największym wysiłkiem, nawet z tytułem profesorskim, nie dorówna mandarynom po grandes écoles. Jak wyrwał się z prowincji, tak do niej wraca; nigdy nie zdoła nadrobić braków wynikających z niedostatecznego kapitału kulturowego. I Didier Éribon, i Annie Ernaux piszą o tym samym, o awansie w obu przypadkach niewątpliwym; ale jedno z nich w tym, co osiągnęło, widzi klęskę, gdy drugie cieszy się sukcesem. Może to kwestia temperamentu, a może po prostu wiary w siebie. A w końcu ten Nobel też nie całkiem wziął się z przypadku.
Jeszcze jedna oś: polityka. Do kilkuletniej dziewczynki rzeczywistość polityczna dociera, co oczywiste, głównie przez rozmowy dorosłych, rozmowy o dziwnej wojnie, drôle de guerre. Rozmowy przyziemne: „Nigdy nie mieli dość opowiadania o zimie czterdziestego drugiego, lodowatej, głód i brukiew, racjonowanie żywności i kartki na tytoń, bombardowania” (s.18). Masło z czarnego rynku, chleb kukurydziany i koks, który nie dawał dość ciepła. We wspomnieniach o codziennych niedogodnościach brakowało już miejsca na samą wojnę; nie mówili o tym, co wiedzieli, ale czego nie widzieli – ani o Holokauście, ani o piecach krematoryjnych. A przecież tej pamięci nie dawało się wymazać. Tak czy inaczej wojna stanowiła cezurę – ale całkiem inną niż w Polsce. W Polsce „przedwojenne” przez całe lata znaczyło „lepsze”; natomiast dla Annie Ernaux było świadectwem przedwojennej biedy. W domu nie ma nic nowego, skarży się autorka, wszystko kupione jeszcze przed wojną; „wszystkiego używało się aż do całkowitego wykończenia” (s.34).
Z biegiem lat to się oczywiście zmienia. Autorka odnotowuje kolejne wybory prezydenckie, bez skrępowania ocenia kandydatów i zwycięzców. Odnotowuje przyjemność głosowania na kogokolwiek, byle nie na de Gaulle’a;
datę wyboru Mitterranda (1981) uważa za jedną z przełomowych; jego następcę, czyli Chiraca, charakteryzuje krótko „nadpobudliwy pomyleniec” (s.183). Konstatuje: „Lepiej było żyć pod rządami lewicy, niczego się nie spodziewając, niż bezustannie się denerwować pod przywództwem prawicy” (s.161). Jej dzieciństwo miało w tle wojnę algierską; dorosłość – zamachy terrorystów i zmiany za żelazną kurtyną. Francja życzliwie śledziła wówczas przemiany w ZSRR zapominając o gułagu i czołgach w Pradze, pojawiła się nawet nadzieja na rodzaj „fuzji komunizmu z demokracją” (s.163). Podobnie ekscytowano się Chinami, zanim czołgi wjechały na Tian’anmen. A poza tym ci ze wschodniej Europy nie zdali egzaminu: my zazdrościliśmy im, że przeżywają wielkie chwile, a oni, wypuszczeni na Zachód, skoncentrowali się na zakupach. „Nie okazali się godni czystej i abstrakcyjnej wolności, którą dla nich wymyśliliśmy” (s.165).
Wydarzenia polityczne można usuwać na dalszy plan. W książce Annie Ernaux jest właściwie tylko jeden wyjątek: maj tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku. Jest trochę starsza od studentów-rewolucjonistów i chyba bardziej obiektywna, ale i ją porywa bunt młodzieży – wyrównanie rachunków – jak pisze – za cenzurę, represje, tłumienie manifestacji i luksusowe limuzyny oficjeli. W Maju świat stanął na głowie, „uniwersytety, fabryki, teatry otwierały się naraz szeroko i robiono w nich wszystko z wyjątkiem tego, do czego zostały przeznaczone” (s.98). Nic z tego, co uważano za normalne, nie było już oczywiste, „Zalecano wszystko to, czego wcześniej zakazywano” (s.104). Feministki upominały się o swoje, to na tej fali trzysta czterdzieści trzy kobiety przyznały się potem do nielegalnej aborcji. Do głosu doszli maoiści i trockiści, przedtem niezauważani. Troszczono się o tożsamość, chociaż „nikt dokładnie nie wiedział, na czym miała polegać” (s.147). Troszczono się o wyzwolenie, choć nie było jasne, „jak można by się zabrać do tego wyzwalania – ani w sumie po co” (s.106). Ale jednocześnie „1968 był pierwszym rokiem istnienia świata” (s.103).
A potem wszystko wygasło.
Jest jeszcze jedna oś, być może uwewnętrzniony pogłos antymieszczańskich haseł Maja, być może nietajona lewicowość autorki. Tę oś tworzy powtarzający się jak refren wątek znużenia nadmiarem. Nadmierna produkcja, nadmierna konsumpcja. Handel. Świat utowarowiony. Do lat pięćdziesiątych jest to proste pożądanie rzeczy, jakoś zrozumiałe po latach niedoboru. „Wszyscy uważali za pewnik, że lepiej im się żyje dzięki rzeczom” (s.63), pisze Annie Ernaux i wylicza: kuchenka gazowa zamiast węglowej, citroën 4CV zamieniony na renault dauphine, a żelazko żeliwne na elektryczne. To trochę jak u Georges’a Pereca w Rzeczach: opowiadać o ludziach przez ich meble. Ale potem rzeczy same narzucają się z wszystkich stron. „Coraz szybsze pojawianie się rzeczy odsuwało przeszłość w cień. Ludzie nie zastanawiali się nad ich użytecznością, po prostu chcieli je mieć […] Mnogość rzeczy maskowała deficyt myśli i zużywanie się wierzeń” (s.84-85). Mieszkając pod Paryżem nie sposób „uwolnić się od spektaklu obfitości towarów” (s.122), to jest składów i magazynów, które sprawiają, że pragnienie kupowania narasta skokowo. I dalej: „Centra handlowe rozbudowywały się i mnożyły” (s.178), kupowanie „sprawiało, że życie stało się coraz bardziej ekscytujące” (s.179). „Rytm handlu coraz bardziej przyspieszał i narzucał swe zabójcze tempo” (s.192) – to już u progu nowego tysiąclecia. „Miejsca, w których oferowano towary, stawały się coraz większe, piękniejsze […] Handlowa wyobraźnia nie znała granic” (s.212). „Czas handlowy coraz bardziej naruszał porządek kalendarza” (s.223), Boże Narodzenie zaczynało się we Wszystkich Świętych jako wielkie święto handlu, „Wkraczało się w najgorszy okres pożądania rzeczy i odrazy do nich, w apogeum konsumenckiego szału” (s.222).
Obok wątków, które próbowałam tu rozplątać, jest oczywiście temat główny: jak ocalić przeszłość. Dość ryzykowny zamysł w ojczyźnie Prousta. Pokonać pamięć, przemijanie, śmierć, z którą przepadają wszystkie myśli i doświadczenia, „jak miliony obrazów przewijających się w głowach dziadków zmarłych pół wieku temu oraz nieżyjących rodziców” (s.11). Z jednej strony media utrwalają właściwie wszystko, następne pokolenia „poznają nasze gesty, meble i bieliznę, sposób, w jaki jemy, mówimy i uprawiamy seks” (s.218); z drugiej strony w osłupienie wprawia „szybkie znikanie najbliższej przeszłości” (s.225). Znika nawet nasza pamięć, zagrożona długim życiem z setką chorób, zanim zdąży – to jej własne słowa – „opisać przeżyty wymiar Historii” (s.233). To przesłanie niewątpliwie jest ważne dla samej Annie Ernaux, jednak przez zbyt wielu i zbyt wiele razy było już formułowane. Wystarczy, że zgodnie z własnym zamiarem chce ona „uchwycić swój pobyt na ziemi w określonej epoce” (s.232). A w rezultacie, niezależnie od zamiaru, napisała jej się subiektywna historia Francji.
Czy tylko Francji? Francuskie rozmowy o wojnie, których autorka nasłuchała się w dzieciństwie, z konieczności różniły się od polskich, ale ich uporczywość już nie. Jest przy tym znamienne, że Annie Ernaux właściwie pomija temat okupacji niemieckiej. Z perspektywy wsi czy miasteczka w Normandii wojna oznacza biedę, głód i inne deprywacje – i jedną wzmiankę o Holokauście, który się dokonywał gdzieś bardzo daleko. W Polsce takie rozmowy też oczywiście prowadzono w tonacji bądź heroicznej, bądź minorowej; ale też sytuacja polityczna była inna. Zbieżności ujawniają się w drobiazgach. Witaj smutku autorka Lat czytała po kryjomu w 1954 roku; w Polsce tłumaczenie książki Françoise Sagan ukazało się dwa lata później i wtedy z kolei ja to czytałam, ale jawnie: u nas książka wprawdzie też spotkała się z potępieniem, ale nie obyczajowym, tylko politycznym (tak to w każdym razie pamiętam). Annie Ernaux wycinała fotografie Bardotki i wklejała je do specjalnego zeszytu; ja wprawdzie niczego nie wklejałam, ale mam przed oczami numer „Dokoła Świata” z fotografią Brigitte Bardot na okładce. Po obu stronach żelaznej kurtyny pensjonarki zakochiwały się w Montandzie i opłakiwały Gérarda Philipe’a. Autorka Lat przyznaje w pewnym momencie, że marzyła, by stać się podobną do Mariny Vlady – a ja pamiętam długą kolejkę przed kinem Palladium, w którym grano Przed potopem z jej chyba najważniejszą rolą.
Lista późniejszych lektur Annie Ernaux też brzmi znajomo: Bourdieu, Foucault, Barthes, Lacan, Chomsky, Baudrillard, Wilhelm Reich, Ivan Illich, Germaine Greer, Kate Millett. W Polsce w czasie moich studiów chyba wszyscy oni byli obecni przynajmniej na wydziałach humanistycznych, choć niekoniecznie w przekładach. Nie twierdzę, że na uniwersytetach panowała pełna wolność, bo nie panowała; zaskoczyło mnie jednak, że w świecie opisanym w Latach tak łatwo poczułam się zadomowiona. Ale to najpewniej kwestia wieku.
A co z tym Noblem? Decyzje Komitetu Noblowskiego bywały zaskakujące, wzbudzały czasem zdziwienie, czasem oburzenie. Zwykle jednak w takich przypadkach chodziło o radykalizm nagrodzonych, o łamanie konwencji, o coś nowego, nawet gdyby to coś nie miało dalszego ciągu. Nagroda dla Dario Fo, reżysera anarchisty i komunisty, uznana została za skandal przede wszystkim przez przeciwników politycznych. Nagroda dla Elfriede Jelinek oprotestowana została przez mizoginów różnej proweniencji, autorkę zaś obwołano gorszycielką i skandalistką. Nagroda dla Annie Ernaux takich emocji raczej nie wywoła. Co więcej, nawet przy najbardziej życzliwej lekturze, trudno w jej książce doszukać się formalnych innowacji; pod tym względem jest jak najbardziej konwencjonalna. Jeszcze jedno życie porządnie opisane. Naprawdę porządnie.
2023-06-03_2.png
Lata są opowieścią bardzo francuską – w tym sensie, że wiele tam się mówi o osobach i wydarzeniach, które dla rodzimego czytelnika są oczywiste. Ale dla obcokrajowców nie muszą. Wydawca i tłumacze zdecydowali się na zabieg niekonwencjonalny: powieść została opatrzona przypisami. Takimi prawdziwymi, czasem na pół strony. Tłumacze cierpliwie objaśniają szczegóły wojny algierskiej, kolejne serie zamachów bombowych, nazwiska mniej znanych polityków i aferzystów, okoliczności śmierci Michela Foucaulta i zamordowania brytyjskiej rowerzystki Janet Marshall. Rekonstruują zapomniane piosenki i kolejne zamachy na de Gaulle’a.
Można się nawet dowiedzieć, na jaki wiersz Éluarda powoływał się Pompidou w związku z samobójstwem Gabrielle Russier (a o co chodziło – także jest w przypisie).
- 1. Annie Ernaux Lata, przełożyli Krzysztof Jarosz i Magdalena Budzińska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022.