320537367_5699992373452040_140225826761701286_n.jpg

Transiątka. Inne rodzicielstwa
Transiątko. Za pomocą tego urokliwego słowa Aga Zano postanowiła, w swoim tłumaczeniu Trans i pół, bejbi Torrey Peters, oddać po polsku anglojęzyczne sformułowanie baby trans. To określenie odnosi się do osób trans znajdujących się na wczesnych etapach tranzycji. Jak sugeruje metafora, są jak dzieci, ponieważ nie mają jeszcze doświadczenia zarówno w swojej „nowej” płci – to jedna rzecz wiedzieć od znajomych, że dziewczynom brakuje kieszeni, a inna zorientować się, że nie ma się akurat gdzie schować telefonu – jak i w samym byciu trans, które przecież też bywa skomplikowane i mało intuicyjne. Jeśli trzymać się tej analogii, chodzi więc tutaj o to, jak te transiątka odkrywają wszystkie te drobiazgi i wyboje, z których składa się transpłciowa codzienność – i jak w odkryciach tych pomagają im transpłciowi „dorośli”, którzy mają za sobą to błąkanie i mogą doradzić, jak się ubrać, jak zachować, gdzie bezpiecznie skierować się po pomoc, gdzie szukać wsparcia i miłości. W Trans i pół, bejbi rolę tę spełnia Reese względem Amy i Thalii, jednocześnie wciąż pozostając w relacji ze „starszymi” od niej transkobietami, które kiedyś jej właśnie pomogły.
torrey_peters.png

Oczywiście, wieku tego nie należy liczyć metrykalnie. Transiątko może być równie dobrze starsze w latach od opiekujących się nim dojrzałych transów. To standardowy przykład, który podaje się, mówiąc o „queerowym czasie”, czyli o tym, jak osoby pozostające poza normatywnymi biegami życia wyznaczanymi przez kolejne stacje heteroseksualnego dojrzewania – takimi jak małżeństwo czy rodzicielstwo – inaczej odliczają swój wiek. Jest to również jedna z najczęściej przywoływanych wizji tego, jak inaczej mogą wyglądać więzi rodzinne, jeśli wyjść wreszcie poza paradygmat relacji krwi, dziedziczenia i reprodukcji, z których zbudowana jest heteroseksualna, współczesna rodzina.
Wbrew cisnormatywnym wyobrażeniom, w których bycie trans oznacza rodzaj odosobnienia i alienacji ucieleśniony przez niszczycielskie „złe ciało” odbite w lustrze, bycie trans to również, a być może nawet w większym stopniu, relacja ze społecznością. Społecznością, która czasami zastępuje rodzinę, która albo odrzuca swoje transpłciowe dziecko, albo nie potrafi mu pomóc.
W końcu relacja między transiątkiem i starszymi transami aż prosi się o odczytanie jako rodzaj relacji rodzicielskiej – i nie bez dobrego powodu. Tym, czego dokonują w niej te starsze transy, jest wprowadzenie nowej osoby w świat płci i nawigowanie po nim, to rodzaj wychowania do bycia trans w społeczeństwie. To lekcje takie, jak ta udzielona Amy przez transseksualną ekspedientkę Jen:
– Zawsze idź w krój empire – doradziła Jen, pokazując jej żółtą sukienkę z szarfą pod biustem. – Dziewczyny myślą, że należy się ubierać tak, by odwrócić uwagę od ramion, ale tak naprawdę sekret kryje się w proporcjach między ramionami i biodrami. Materiał w sukienkach empire rozchodzi się od biustu i robi biodra1.
Jest w tym ogromny ładunek troski, troski będącej koniecznością, ponieważ osoby trans nie rodzą się i nie uczą żyć w pustce i oderwaniu od innych. Wbrew cisnormatywnym wyobrażeniom, w których bycie trans oznacza rodzaj odosobnienia i alienacji ucieleśniony przez niszczycielskie „złe ciało” odbite w lustrze, bycie trans to również, a być może nawet w większym stopniu, relacja ze społecznością. Społecznością, która czasami zastępuje rodzinę, która albo odrzuca swoje transpłciowe dziecko, albo nie potrafi mu pomóc.
Takie wyobrażenie o transowym rodzicielstwie ma w sobie utopijny zryw. Daje bowiem możliwość wyobrażenia sobie – i więcej niż wyobrażenia, ale również po prostu przeżycia – tego, że relacja rodzinna nie musi ograniczać się do wąskiego świata domu i rodziny nuklearnej. Że można mieć wielu ojców i wiele matek, uczących nas po trochu życia i pomagających w znalezieniu się w świecie. Co więcej, jest to również demonstracja tego, o czym tak doskonale pisze Maggie Nelson w Argonautach – erotyzmu rodzicielstwa. Nie bez kozery Reese i Amy są, w pewnym momencie, również parą.
Utopijny – albo przynajmniej quasi-utopijny – obraz transowego rodzicielstwa jest też po prostu popularny. I znowu, trudno się temu dziwić: tak wiele osób trans ma sytuacje rodzinne, które można w najlepszym razie określić jako skomplikowane – i nie tylko zresztą ze względu na uprzedzenia i odrzucenie, ale również z powodu braku wspólnego punktu odniesienia. Cis i trans nie zawsze dogadują się najlepiej, a intymność biologicznej rodziny niekoniecznie musi w tym pomagać. Stąd też tęsknota – i konsekwentne próby budowania – alternatywnych form życia rodzinnego, które pomogą tym, których zawodzą i którym nie wystarczają więzy krwi. Echo tego pobrzmiewa w haśle, które wciąż da się usłyszeć na ulicy: kiedy państwo (ten największy hetero-rodzic współczesności) nas nie broni, moje siostry będę chronić.
321301677_1609557066156009_1046691709963314710_n.jpg

Zanim napiszę cokolwiek więcej, bardzo wyraźnie chciałabym podkreślić, że nic z tego nie jest spekulacją: tego rodzaju relacje to przeżywane doświadczenie pokoleń transów budujących swoje własne, alternatywne rodziny jako oparcie i schronienie przed cisnormatywną przemocą relacji krwi i przestrzeni ulicy. Nie chcę pisać przeciwko nim – ale wydaje mi się ważne, żeby nie przesadzać z pokładanymi w nich nadziejami. Rodzina nie musi być cis-het, żeby ranić.
Niewyklute
Jest coś uderzającego w tym, że wątek transrodzicielstwa pojawia się w Nevadzie Imogen Binnie – kultowej powieści z 2013 roku2, szeroko uznawanej za inaugurującą nową falę transkobiecego pisarstwa – w kontekście jego niepowodzenia. Bohaterka Nevady, Maria, w trakcie auto-destruktywnej ucieczki od własnego życia, trafia na młodego mężczyznę, Jamesa H. Błyskawicznie Maria rozpoznaje w nim – wierzy, że rozpoznała – „niewyklutą” transkobietę, którą trzeba popchnąć w stronę tranzycji i szczęścia, którą może ona przynieść. Ten lekko egotystyczny ruch kończy się, czego można by się spodziewać, źle. James H znika, rozczarowany Marią, a ona sama rusza dalej, prując w dół swojej życiowej spirali.
Sama Binnie otwarcie stwierdziła, że tragedia Nevady polega na tym, że próbując zrealizować zrozumiały dla niej scenariusz tranzycji, Maria wepchnęła James H głębiej w raniące go formy upłciowienia – dosłownie zatrzymała jego (jej?) rozwój. Mam pewien problem z takim sformułowaniem i teleologicznymi wizjami życia trans, które się na niego składają, ale nie zmienia to faktu, że skupiając się na porażce wymuszonego „wychodzenia z szafy”, Binnie dotknęła niebywale ważnego problemu.
Narracje o trans rodzicielstwie mają dwa zwroty. Pisane z perspektywy transiątka, są opowieściami (i doświadczeniami) o byciu wychowaną i wprowadzaną do świata, o znajdowaniu nowych form relacji rodzinnych i o odpowiedzi na tak palącą potrzebę bycia zatroszczoną, zaopiekowaną i utwierdzoną w przekonaniu, że jest dla siebie miejsce na świecie. Ale można je też przedstawiać z perspektywy „dojrzałego” transa, który poprzez opiekę nad transiątkami spłaca dług zaciągnięty wobec tych, którzy kiedyś zatroszczyli się o niego. To schemat społecznej reprodukcji, zaskakująco bliski logice wprowadzającej w ruch romantyczną wizję heteroseksualnego rodzicielstwa. I jak w jej wypadku, nie jest mu obcy znaczny element przymusu.
imogen_binnie.png

Próby Marii umieszczenia Jamesa H na znajomej trajektorii tranzycji to rodzaj transrodzicielskiego baby fever, niewypowiedzianego do końca przekonania, że osoby trans powinny, jeśli tylko mogą, pomagać innym zostać trans. Ale – jak doskonale opisuje to Binnie – założenie takie bywa podszyte narcystycznym poczuciem, że to, jak same odczuwamy płeć, musi być uniwersalne. Kilkakrotnie miałam okazję uczestniczyć w rozmowach wśród moich trans-znajomych przekształcających się w kłótnie dotyczące tego, do jakiego stopnia stosowne jest sugerowanie komuś, że może być trans. Wszak wiele z nas płacze za tym, że „nie wiedziało wcześniej”, nie wystartowało z tranzycją szybciej; tak wiele popularnej literatury trans – fanfików, erotyków, gawęd – dotyczy marzeń o byciu szczęśliwie stransowaną. Stąd zaś tylko krok do projekcji.
Cały dowcip tutaj leży w bliskości tego pragnienia posiadania dzieci kryjącego potrzebę, żeby dzieci te były takie jak my. Innymi słowy: niewiele musi dzielić pragnienie „wykluwania” nowych transiątek od logiki, na której zbudowana jest reprodukcyjna heteroseksualność, której feministyczne i queerowe krytyki zapełniają całe biblioteczne regały. Zresztą, czy potrzebna jest tutaj teoria? Emocjonalny szantaż rodzica wyrzucającego swojemu queerowemu dziecku, że jego wybór miłości i płci sprawi, że nie zostanie spłacony reprodukcyjny dług („ale ja chcę mieć wnuki!”), jest aż do bólu znajomy. Wiara w to, że inne sposoby reprodukcji – inne rodzicielstwo – będzie z zasady wolne od tej samej logiki jest, niestety, raczej naiwna.
Sama kategoria „reprodukcji” stoi tutaj przecież na drodze. Jednym ze standardowych błędów popełnianych przy próbach myślenia o transpłciowości – albo nawet konkretnie o, powiedzmy, transkobiecości – jest traktowanie tej kategorii jako jednolitej i odnoszącej się do spójnego i uniwersalnego zestawu doświadczeń. Innymi słowy: jeśli ja, jako transkobieta, w taki lub inny sposób doświadczam swojej płci albo wypracowałam sobie takie, a nie inne, strategie codziennego przetrwania, to mogę zakładać, że inne transkobiety będą myślały, czuły i funkcjonowały podobnie. Znowu, jest w tym delikatny, chociaż nietrudny do zrozumienia, narcyzm. Oczywiście nie ma jednego sposobu na bycie trans, jednego rodzaju transkobiecości, a wspólnota doświadczeń nie przekłada się na ich uniwersalność. Nawet sukienki w kroju empire nie muszą dobrze leżeć na każdym transkobiecym ciele. To tworzy jednak pewien kłopot w relacji względem transiątek.
Krajobraz transpłciowości zmienia się błyskawicznie. Doświadczenia wchodzenia w proces tranzycji dwadzieścia, dziesięć, nawet pięć lat temu, a robienia tego dzisiaj nie są sobie całkowicie obce, ale są odległe. Normy passingu (czyli „uchodzenia za” określoną płeć) i oczekiwania względem transciał ewoluują, podobnie jak przestrzenie społecznego uznania i akceptacji. W rezultacie nietrudno sobie wyobrazić sytuacje, w których transmisja doświadczeń transiątkom może być naznaczona rodzajem pokoleniowej wyrwy. Czasami przekształca się to w formy aż nadto znajome: narzekania na te dzisiejsze transy, albo utyskiwania na starych transseksualistów, którzy nie rozumieją, że świat zdążył się zmienić. Jeśli to wszystko brzmi znajomo, to dlatego, że powinno: to stare dramaty rodzicielstwa, tak cis, jak i trans. Podobnie zresztą jak unoszące się nad relacjami z transiątkami pytanie o to, jak dać im dobry start w transowym życiu bez jednoczesnego wpychania ich w głęboko wytoczone koleiny starych traum, lęków i doświadczeń. No i oczywiście o to, jak zostać rodzicem bez wypalenia.
Ciężary
Wendy, bohaterka Little Fish Casey Plett3, dorabia tak, jak robi to wiele transkobiet – pracując seksualnie. Ciała transkobiet łatwo ulegają uprzedmiotowieniu, przekształceniu w fetyszystyczne obiekty pożądania – ale czasami pozwala to przynajmniej zarobić. Podczas spotkania z jednym z jej klientów – młodym żołnierzem zamawiającym scenę feminizacji i crossdressingu – Wendy orientuje się, że jest to chłopak stojący na progu tranzycji. Jej reakcja jest szorstka: zostawia mu (jej?) namiary na klinikę, a następnie ucieka i zrywa kontakt. Dosłownie wybiega na zimną, kanadyjską noc.
casey_plett.png

Dziecko to zobowiązanie. Z transiątkami nie jest inaczej, tyle że nie jest to rodzaj relacji, którą uznają instytucje i dla której istnieją dobrze rozbudowane systemy wsparcia. Przeciwnie, osoby trans są z zasady skazane na siebie same, na własną troskę i opiekę. Ma to swoje zalety i potrafi tworzyć piękne światy i relacje. Ale jest to również okropny, ogromny ciężar. Nic więc dziwnego, że Wendy – która sama ledwo radzi sobie z własnym życiem – ucieka przed rodzicielską relacją. Nie chce być akuszerką cudzej transkobiecości, ponieważ wie, jakie są tego koszty, zna obciążenia, jakie to nakłada – ale przede wszystkim nie chce być rodzicem, nie chce być traktowana jako punkt odniesienia i źródło dojrzałej mądrości. Nie pomaga jej w tym fakt, że transiątka, jak to dzieci, bywają nieznośne. Klient(ka?) Wendy zadaje jej głupkowate pytania na temat tranzycji, niewiele rozumie z tego procesu, ma niezdrowe oczekiwania na jego temat. Jak wiele osób trans dopiero zaczynających swoje zmaganie z płcią, troszkę nie widzi świata poza własnymi doświadczeniami dysforii i euforii, poza fascynacją odkrywania swojego innego upłciowienia. A to męczy.
Wychowanie dzieci – bez względu na to, czy mają metrykalnych dziesięć, czy trzydzieści lat – to ogromny trud, który bardzo często bywa romantyzowany, sprowadzany do szeregu cukierkowych obrazków rodzicielskiej miłości tudzież transpłciowej solidarności. To, co jest w nim brudne, ciężkie i nieprzyjemne, schodzi stale na dalszy plan.
Opieka męczy, szczególnie taki jej rodzaj, od którego nie otrzymuje się żadnego wsparcia. Stary feministyczny postulat płacy za pracę domową, mający uczynić niewidoczną pracę kobiet nieco sprawiedliwszą, bardzo się tutaj stosuje. Wychowanie dzieci – bez względu na to, czy mają metrykalnych dziesięć, czy trzydzieści lat – to ogromny trud, który bardzo często bywa romantyzowany, sprowadzany do szeregu cukierkowych obrazków rodzicielskiej miłości tudzież transpłciowej solidarności. To, co jest w nim brudne, ciężkie i nieprzyjemne, schodzi stale na dalszy plan. Zostaje zamiast tego jakiś rodzaj opowieści, przyjmującej – w zależności od kontekstu – wymiar sentymentalny lub heroiczny. Problem z tym nie leży już nawet w samym wymazywaniu pracy reprodukcyjnej, ale również w tym, do czego takie narracje bywają dalej wykorzystywane.
Dla kogo spłonął Paryż?
Kultura ballroomowa, rozsławiona dokumentem Paris Is Burning Jennie Livingston z 1990 roku, jest jednym ze stałych punktów odniesienia w rozmowach na temat transrodzicielstwa. Świat domów vougingowych i przewodzących im matek, adoptujących nowych członków do swojej struktury rodziny z wyboru porywa wyobraźnię. Osoby trans, które mają zazwyczaj niezłe wyczucie własnej historii – szczególnie dzisiaj, kiedy legendy i społecznościowe przekazy transmitowane są wszystkimi kanałami mediów społecznościowych – często poczuwają się do powinowactwa z tą wspaniałą kulturą wyrzutków budujących własne rodziny tam, gdzie te z krwi i biologii tak fundamentalnie zawiodły. Nie ma chyba dzisiaj mocniej obecnego w kulturze trans i częściej przywoływanego wyobrażenia na temat tego, jak etos transtroski i transrodzicielstwa mógłby wyglądać.
Mniej mówi się o rasie, mniej mówi się o klasie.
Świat Paris Is Burning to świat osób nie-białych, świat osób z niższych klas społecznych, świat głęboko zakorzeniony w specyficznych formach relacji rasowo-klasowo-płciowych powstających w Stanach Zjednoczonych. Konieczność konstruowania rodzin z wyboru leżąca u podstaw kultury ballroomowej to nie tylko produkt płciowej dysydencji i prób wychodzenia poza cisheteronormatywne społeczne normy, ale również konsekwencja tego, że to właśnie dla ubogich nie-białych najmniej zawsze było miejsca w głównonurtowych społecznościach gejowskich i trans.
paris_is_burning.jpg

Nie wspominam o tym po to, żeby w jakiś sposób potępiać fantazje o alternatywnych modelach rodziny, jakie dostrzec można w recepcji Paris Is Burning oraz, szerzej, w popularyzacji kultur vougingu. Ważne dla mnie jest to, by podkreślić, że rodzicielstwo – cis lub trans – nie pojawia się w oderwaniu od swojego społecznego kontekstu, że jego formy i przedstawienia zawsze do niego jakoś należą. Nauczyliśmy się już dość dobrze krytykować mit heteroseksualnej rodziny jako przestrzeni naturalnej i wolnej od polityki – wiemy bardzo dobrze, że odpolitycznianie reprodukcji jest sposobem na maskowanie niesprawiedliwości i przemocy, na których opiera się cisheteropatriarchat. Mam jednak wrażenie, że czasami obawiamy się zastosować tę krytykę nieco szerzej.
Transiątko nie jest naturalną kategorią. Jakkolwiek słowo to byłoby piękne, a kultura wokół niego zbudowana żywa i istotna, to ma ono swoją historię i swoje uwikłanie. Nie jest przypadkiem, że Peters, Binnie czy Plett są wszystkie białe – że świat Trans i pół, bejbi, Nevady, czy też Little Fish to świat przede wszystkim białych transkobiet. Jak, zresztą, spora część wyobrażeń na temat rodzicielstwa dzisiaj, w ogóle.
Komentarze wokół książki Peters często skupiają się na tym, jak zdołała ona osiągnąć coś niezwykłego – pokazać, że sprawy kobiet cis i trans mogą mieć ze sobą więcej wspólnego, niż je dzieli; że doświadczenie macierzyństwa i komplikacji wokół niego może być opisane jako doświadczenie kobiet w ogóle bez jednoczesnego specyfikowania stanu ich macicy. W tym sensie Trans i pół, bejbi miało przekroczyć granice literatury trans i dotknąć jakiegoś rodzaju uniwersalności. To zestaw trafnych obserwacji, ale ciekawi mnie też to, co kryje się w jego cieniu.
Transrodzicielstwo skupione wokół figury transiątka ma zaskakująco (zresztą, dlaczego zaskakująco?) wiele wspólnego z rodzicielstwem w ogóle, nawet jeśli wszystko zdaje się je różnić od standardowych wyobrażeń na temat macierzyństwa czy ojcostwa. Te punkty wspólne, które od drugiej strony prześledziła w swojej powieści Peters, zasługują na uwagę. Ale zasługuje na uwagę również fakt, że jest to rodzicielstwo po prostu, równie mocno uwikłane w struktury płci, rasy, klasy. Ma ono swoją własną historię i swoje własne wyzwania i problemy, które są podobne, trochę uniwersalne, choć trochę partykularne.
Rzecz w tym, że pogodzenie się z tym oznacza porzucenie (albo w każdym razie ograniczenie) nadziei na to, że w relacjach transiątek ze starszymi transami może być coś czystego, wyrzucającego nas poza obręb systemów dominacji, z których jesteśmy. Nie musi to prowadzić do potępienia takich form rodzicielstwa – jak najdalsza jestem od takiego poglądu – ale raczej do przyznania im prawa do niedoskonałości i problematyczności na ich własnych zasadach. Transrodzicielstwo nie jest utopią, ale koniecznością: wytworem takiego ułożenia społeczeństwa, które często zostawia transiątka bez rodziców, nawet wtedy, kiedy ich biologiczne rodziny wciąż próbują się troszczyć i opiekować. Jest rezultatem porządku płciowego dorastania i specyficznego mierzenia czasu życia; jest z historii i z nas. Jest piękne, jest frustrujące, ale jest też przede wszystkim zwyczajne i jako takie chciałabym, żebyśmy je rozumieli.