wwwgolgota_fot_jakub_kaczmarczyk_pap.jpg
Święte oburzenie i wyzywające czytanie
2013. JANICKA, CZYLI NIEDOCZYTANIE
2 kwietnia 2013 roku ukazała się depesza Polskiej Agencji Prasowej zawierająca wypowiedzi doktor Elżbiety Janickiej z Polskiej Akademii Nauk. Nie do końca był to wywiad, jak później pisano, raczej splątany gatunek prasowy późnej nowoczesności, któremu niewidzialna ręka redaktorki nadała tytuł: Dr Elżbieta Janicka z PAN: „Kamienie na szaniec”, czyli mit domaga się analizy. Postacie zastygłe w dyskursie homofobicznym 1.
Następnego dnia rozpętała się burza.
„Prymitywne próby kradzieży bohaterów narodowych, infekowanie społeczeństwa dewiacjami”; „zboczone interpretacje opisów przyjaźni w Kamieniach na szaniec”; „Czy «Zośka» i «Bytnar» [sic!] to geje? Kradzież cudzej tożsamości”; „Chcą zrobić z «Zośki» i «Rudego» gejów”. „Tadeusz gejem? Rany boskie! To są bzdury zupełne!”. „Czy pozwolicie nas opluwać?”. To tylko wyciąg z komentarzy prasowych i tylko z internetu.
W oburzeniu, zwłaszcza świętym, musi być nadmiar i przesada – bo to coś więcej niż tylko niezgoda ze stwierdzeniem, więcej niż polemika – to przypisanie stwierdzeniu mocy destrukcyjnej, ale zarazem histeryczne wyolbrzymienie prawdziwych bądź domniemanych win. Hiperbola nie jest figurą retoryczną oburzenia, jest jego istotą. Oburzenie pociąga za sobą mobilizację, zwarcie szeregów. W przypadku reakcji na wypowiedź Janickiej była to nie tylko mobilizacja emocjonalno-retoryczna, ale także organizacyjna. Wezwano do protestów, skrzynkę mailową Polskiej Akademii Nauk zalało tysiące listów. Kolportowano wzór takiego listu protestacyjnego:
Jestem dogłębnie wstrząśnięty i oburzony artykułem dr Elżbiety Janickiej […], w którym ośmieliła się bezczelnie zasugerować, że dwóch bohaterskich harcerzy […] z okresu niemieckiej okupacji Tadeusza Zawadzkiego i Jana Bytnara, znanych powszechnie jako „Zośka” i „Rudy”, miała łączyć dewiacja homoseksualna.
Zestawmy od razu „szablon na Janicką” z wzorem, czasem lekko modyfikowanym, listu rozsyłanego do dyrektora Festiwalu Malta w sprawie sztuki Golgota Picnic, o której będzie za chwilę:
Ze zdumieniem przyjąłem informację o tym, że jako Dyrektor Malta Festival Poznań zaprosił Pan argentyńskiego pseudoartystę Rodrigo Garcíę, aby wystawił bluźnierczą antysztukę pod wiele mówiącym tytułem „Golgota Picnic”.
Język histerycznej mobilizacji to język, który nie boi się nadmiaru, naddatku, który gardzi stylistycznym umiarem i oszczędnością. Bo jeśli przemawia się w obronie świętości, to nie ma co się patyczkować, nie ma co wzdragać się przed pleonazmem i tautologią. Uderzająca jest ta potrzeba domówień, dookreśleń, epitetów. Nie wystarcza „wstrząśnięcie”, potrzebne jest jeszcze „oburzenie”. Nie wystarcza, że sztuka jest „bluźniercza”, bo to czyni ją natychmiast „antysztuką”, ta zaś nie może być dziełem artysty, a jedynie – „pseudoartysty”. Sugestia Janickiej jest „bezczelna”, dotyczy harcerzy „bohaterskich”, a homoseksualizm jest, to chyba oczywiste, „dewiacją”. Równie oczywiste jest, że ta dewiacja wyklucza z panteonu narodowych bohaterów, ale to oczywistość, którą będę zajmować się najmniej. Chcę natomiast zwrócić uwagę na niektóre cechy poetyki i gramatyki oburzenia. Charakterystyczne są dla tego języka przedrostki pseudo-; cudzysłowy mające wyszydzić i zdyskredytować osobę i praktyki przeciwnika, tworzenie neologizmów według wzorów, które mogłyby Michałowi Głowińskiemu posłużyć za następne tomy Marcowych gadań („ideologia gender”, „homopropaganda”, „homopara”), a także – bez najmniejszego zażenowania – sięganie po bardzo mocne porównania i figury retoryczne. I tak, w dalszej części „szablonu oburzenia” napisano, że badaczka „szerzy niebezpieczną ideologię, jaką jest propaganda homoseksualna”, a „pokrętna ideologia gender wypacza spojrzenie na ludzką płciowość”, co „jawi się jako swoisty filozoficzny holocaust”. „Swoisty filozoficzny holocaust” – żadne porównanie nie jest za mocne, żadne nie jest niestosowne i niewłaściwe. Polska publicystyka „prawicowa” odrobiła na piątkę lekcję postmodernizmu: zrozumiała ważność narracji jako klucza do prawdy i mówi o tym całkiem wprost (niech za przykład posłużą „wadliwe kody kulturowe” i histeria na punkcie „polskich obozów zagłady”), zrozumiała także rolę bezpardonowego przechwytywania określeń – z Holokaustem na czele.
wwwsobczak_jan_bytnar02.jpg
„Kradzież narodowych bohaterów” i „szarganie świętości” – to właśnie przypisano Janickiej. Zwłaszcza ta kradzież jest interesująca – mówi bowiem o tym, że ci bohaterowie już do kogoś należą (nie można wszak ukraść ani tego, co niczyje, ani tego, co wspólne), i że na pewno nie należą do Janickiej. Za to sama Janicka przynależy, rzecz jasna, do lobby i tajnej agendy spisku czyhającego na tradycyjne wartości. Motyw denuncjacji i ujawniania rzekomych powiązań badaczki z tajemniczą agendą szedł w parze z dyskredytacją jej jako badaczki („pseudoliteraturoznawczyni”), ale również z wyszydzeniem całego nurtu badań krytycznych we współczesnej humanistyce, oczywiście z gender studies na czele, które Filip Memches określił jako „postmodernistyczne zabawy zmanierowanych humanistów”. I rozpoznał modus ich humanistycznej działalności jako performans: „Romanowski, Janicka, Gross i inni traktują więc historiografię jako pole działań performerskich. Jedni performerzy delektują się maczaniem krucyfiksu w urynie, inni zaś czerpią satysfakcję z odbrązawiania bohaterów narodowych i profanowania narodowych świętości” 2. Poseł Artur Zawisza wyjaśniał zaś, jak jest i „lep jakiej propagandy kryje się za tymi nićmi”, że nie odmówię sobie cytatu z Barei:
Oczywiście nie chodzi tu o żadne literaturoznawstwo ani badania historyczne, ale o infekowanie społecznej świadomości domniemaniami oswajającymi z dewiacjami. Przedstawiając „Rudego” i „Zośkę” jako homoparę pani doktor o nazwisku nie wartym wspominania opluwa tradycję „braterstwa i służby”. Próbuje także wpisać się w modną narrację przynoszącą uznanie salonu i granty od wywrotowców zagnieżdżonych w instytucjach publicznych. Najsmutniejsze jest to, że harcerze czasów wojny światowej nie mogą się bronić przed wpychaniem ich do worka obrzydliwości przez tę ohydną kłamczynię, idącą po ich grobach do pseudoliteraturoznawczej kariery. Środowiska pederastyczno-lesbijskie nie chcą dobrej woli, współczucia i tolerancji. Chcą zniszczyć uniwersalną kulturę wywodzącą się z europejskiego antyku i przepojoną chrześcijaństwem. Ich celem jest światowa rewolucja przeciwko małżeństwu i rodzinie w celu odwrócenia świata na opak i uczynienia go antyświatem niszczącym człowieka i grożącym Bogu.
Kłopot w tym, że Zawisza ma nieco racji. Osoby nieheteronormatywne nie chcą współczucia, to fakt, raczej równouprawnienia, i rzeczywiście stawiają pod znakiem zapytania „uniwersalność” kultury chrześcijańskiej. O europejskim antyku może nie ma co mówić, jestem świeżo po lekturze Fajdrosa i jak dla mnie – gay enough. Ale o tym za chwilę, idźmy dalej.
Obrońcy świętości są na współczesną humanistykę szczerze i porządnie oburzeni, i są w tym może bardziej przenikliwi od publicystów liberalnych, którzy dołączają się do jej dyskredytacji, acz z właściwym sobie zdystansowanym sceptycyzmem i „zdrowym rozsądkiem”, a także, rzecz jasna, ironią, tą zbroją liberałów. Tak pisał Tomasz Lis:
Z pewnym, że tak powiem, dobrotliwym zakłopotaniem obserwuję zapasy w sprawie orientacji seksualnej bohaterów mojej wczesnej młodości. Wyrywanie sobie „Rudego” i „Zośki” przez gejo-postępowców i patriotów-homofobów nic nie mówi o tych dwóch wspaniałych młodych ludziach, bardzo wiele za to mówi o dzisiejszej Polsce.
Sama wieść ta żadnego na mnie wrażenia nie robi. Może byli, może nie, jakie ma to w końcu znaczenie. Ale akt dość natrętnej sekso-lustracji mych idoli wprowadził mnie jednak w zakłopotanie. Nawet nie dlatego, że ktoś się ich orientacją zajął, ale ze względu na pewne natręctwo, z którym jedna strona to czyniła, a druga na to reagowała. Obie strony mają tu swoją agendę, żadna ze stron (i z agend) nie wydaje mi się czysta.
„Symetria jest estetyką głupców” – mawiał Wuj Józef, mój ulubiony bohater prozy Marka Hłaski. Oczywiście, orientacja seksualna bohaterów młodości Tomasza Lisa nie ma dla niego znaczenia, ale po co w niej grzebać? Oczywiście, że naprzeciw zwartych szyków patriotów-homofobów stoi ramię w ramię, niczym w starożytnej Sparcie, falanga gejo-postępowców. Dla zmylenia przeciwników nałożyli czapki niewidki. Marcin Meller również wychodził z wielkodusznie tolerancyjnego „i co z tego”, ale zarazem, nieco panicznie, kpił z „mody” czy „obsesji” dopatrywania się homoerotycznego potencjału w męskich relacjach. Im żarliwiej kpi, tym cieńsza staje się warstewka ironii, pod którą skrywa się homofobiczna panika.
I pojąłem, że w zasadzie, zgodnie z najsłuszniejszym trendem współczesnej humanistyki, moje całe życie „było bardzo blisko wymiaru homoerotycznego”.
Harcerstwo już mamy omówione, a o zuchach aż się boję wspomnieć, zwłaszcza że wtedy oglądałem pierwszy raz Czterech pancernych. Jak dziś o tym pomyślę, to wszystko staje się jasne: czterech facetów non stop razem, długa lufa, babki daleko w tle, tylko ten Szarik… Aż strach pomyśleć, co odkryją badacze śmielsi intelektualnie od dr Janickiej. Albo i ona sama, kiedy weźmie na warsztat książki Edmunda Niziurskiego. Wyjdzie jej, że Marek Piegus organizował pierwsze podziemne parady równości.
Potem było tylko gorzej. Kąpiele nago nocą w Bałtyku i na Mazurach? Co z tego, że niby szpanowaliśmy przed czekającymi na brzegu dziewczynami? Heloł! Dosyć udawania! A uliczne demonstracje na studiach i chłop z chłopem, ramię w ramię? I jak tak sobie teraz analizuję, to jedynymi niehomoerotycznymi mężczyznami, jakich spotkałem w życiu, jest tych paru gejów, których znam. 3
Mamy tu opowieść o homospołecznych praktykach, które przecież są performowaniem i potwierdzaniem męskości – męskości normatywnej i heteroseksualnej. Ale dramat normatywnej męskości polega właśnie na tym, że owym praktykom zawsze towarzyszy panika przed omsknięciem się homospołecznego w homoerotyczne. I jeszcze większy lęk przed posądzeniem o homoseksualizm. Obrona męskości to wyczerpujące zadanie, nigdy nie można opuścić gardy. Zwróćmy uwagę na ten poparty męskim doświadczeniem protekcjonalizm wobec „insynuacji” badaczki: co kobieta, histeryczka zamknięta w akademii z głową nabitą modnymi bzdurami może wiedzieć o praktykach męskiej przyjaźni?
Szczególnie złośliwy, a nawet, by użyć nieco staroświeckiego określenia – niegrzeczny – wobec Janickiej był Krzysztof Varga w opublikowanym w papierowej „Gazecie Wyborczej” z 8 kwietnia 2013 osobistym eseju-wspomnieniu z młodzieńczej lektury zatytułowanym Święci z Mokotowa. Varga pisze tam między innymi o „niezdrowym seksualnym pobudzeniu Janickiej” i nieustannie wyzłośliwia się na temat jej jako badaczki i jej miejsca pracy: „Dr Elżbieta Janicka z PANu swoimi kuriozalnymi interpretacjami życia duchowego i erotycznego okupowanej Warszawy obudziła demony i uśpiła rozum”; „Pomogę przy okazji dr Janickiej w zinterpretowaniu mojej osoby […] Otóż chodziłem do liceum o wyraźnie ONRowskiej tradycji, do szkoły założonej przez samego Bolesława Piaseckiego, jednego z bardziej upiornych polskich faszystów. […] A poza tym była to szkoła tylko dla chłopców, rzucam Janickiej jeszcze jedną ciekawą poszlakę”; „Upieram się przy tym, że Janicka książkę pewnie przeczytała, ale mało z niej zrozumiała. A wydaje mi się, że jak ktoś w Polskiej Akademii Nauk pracuje, to powinien posiadać umiejętność czytania ze zrozumieniem, a także przydatną w pracy naukowej umiejętność interpretacji dzieła literackiego. To umieć powinien nawet magister, co dopiero doktor”. Artykuł Vargi kończy się konstatacją „Dyskusja o odlocie dr Janickiej dotyczy właściwie jedynie dr Janickiej oraz PAN-u, gdzie takie odloty mają miejsce, a także Janickiej problematycznych kompetencji i dziwacznych interpretacji oraz problemów z odróżnieniem kreacji literackiej od historii”.
Nie chcę mnożyć przykładów, ale jeszcze drobiazg: w czasie tej całej gorączki z Janicką, na odważnie wówczas raczkującym portalu „Na temat” ukazał się artykuł pod charakterystycznym tytułem: Nie ma miejsca na męską przyjaźń. Po debacie wokół „Rudego” wyjście na piwo z kolegą będzie dowodem na homoseksualizm?. Autorka tekstu martwi się, że po wystąpieniu Janickiej, która wzajemną troskę i czułe, fizyczne gesty potraktowała jako symptom homoerotycznej miłości, mężczyźni zaczną obawiać się okazywać sobie jakiekolwiek oznaki przyjaźni. „Na taką przyjaźń może niebawem zabraknąć miejsca” – czytamy. Dlaczego właściwie? Artykuł nie odpowiada wprost, nie ma tam ani jednego zdania, które można uznać za homofobiczne, a jednak – cały jest homofobiczny w bardzo dosłownym sensie tego słowa, bo wyrastający ze strachu przed możliwością męskiej miłości, która nie pilnuje granicy między tym, co społecznie dopuszczalne („wyjście na piwo”), a tym, co kompromitujące („homoseksualizm”). I to w zasadzie pokazuje wywrotowość gestu Janickiej – ośmieliła się ona sprowokować pytanie bardzo silnie tabuizowane: co, jeśli to, co homospołeczne, jest jednocześnie, lub może być, homoerotyczne? Dlaczego nasza kultura tak wiele wysiłku wkłada w utrzymanie tej granicy? Dlaczego tak bardzo dowartościowuje wszystko, co męskie, dlaczego heroizując, a nawet romantyzując męskie relacje, zarazem tak silnie broni ich przed możliwością stania się relacjami innymi niż „twarda męska przyjaźń?”.
No dobrze, a co tak naprawdę powiedziała Elżbieta Janicka? Celowo nie oddałam jej głosu na początku, bo cały skandal wokół tej wypowiedzi, jest historią spiętrzonych niedoczytań. A zdanie, które wywołało burzę, brzmiało tak:
Ponieważ rozmawiamy w kulturze homofobicznej, gdzie zakwestionowanie czyjejś heteroseksualnej orientacji nie jest konstatacją, lecz denuncjacją, porównałabym Zośkę i Rudego do Achillesa i Patroklesa, pary legendarnych wojowników.
Jeszcze raz: „rozmawiamy w kulturze homofobicznej, w której zakwestionowanie czyjejś heteroseksualnej orientacji nie jest konstatacją, lecz denuncjacją” – natychmiastowa, karykaturalnie histeryczna reakcja na te słowa potwierdziła tylko ich prawdziwość. Daleko tej delikatnej, zapośredniczonej przez literacki motyw sugestii do „przypisywania” czy „konstatowania” homoseksualizmu. Cała wypowiedź Janickiej dla PAP była zaś wypowiedzią o potrzebie ponownej, wnikliwej, krytycznej lektury Kamieni na szaniec. Janicka nie postulowała skreślenia książki Kamińskiego z kanonu lektur, ale domagała się uważnego czytania: publicznego, polemicznego, politycznego, ale i podejrzliwego. Oraz – wrażliwego na kontekst historyczny. O tym bowiem mówiła w wywiadzie: że książka powstała w określonym momencie historycznym (wiosna 1943), że nie ma w niej nic o getcie warszawskim, o Zagładzie Żydów, o powstaniu kwietniowym. Że jej bohaterów traktuje się „wyznawczo” a nie „poznawczo”. Że opowieść Kamińskiego jednocześnie się infantylizuje – traktując ją jako „literaturę młodzieżową”, przygodową powieść dla chłopców – a jednocześnie petryfikuje. Powiedziała: weźmy tę książkę, którą od lat uznajemy za kanoniczną, która zastygła w szkolnym dyskursie gdzieś pomiędzy pomnikiem, a ramotą, która była dzieckiem swojego czasu a przeistoczyła się w uniwersalną powieść; która jest mitem, ale bezrefleksyjnie traktowanym jako literatura faktu – weźmy tę książkę i uważnie ją przeczytajmy. Obejrzyjmy sobie nasze lektury. I być może to wezwanie było zbyt wielkim wyzwaniem, dlatego publiczna dyskusja potoczyła się zupełnie inaczej – nie dotyczyła właściwie tego, czy i jak czytać Kamienie na szaniec, czy i jak czytać lektury szkolne – ale przeistoczyła w jałowy spór o to, czy Rudy i Zośka byli gejami, i co z tym zrobić.
2014. GOLGOTA PICNIC, CZYLI RADYKALNA ODMOWA CZYTANIA
Jeżeli „sprawa Janickiej” dotyczyła apelu o ponowne czytanie książki, którą każdy niby kiedyś przeczytał, ale która pozostaje paląco niedoczytana, to o sprawie Golgota Picnic można śmiało powiedzieć, że dotyczyła spektaklu, którego nikt nie widział – „ani Arcybiskup, ani Prezydent Miasta, ani radni, ani rzekomi kibice”. Historia jest dobrze znana, wyczerpujące kalendarium, wraz z komentarzami opracowały Iwona Kurz i Agata Adamiecka-Sitek, nie trzeba więc rekonstruować wydarzeń, może i na całe szczęście, bo każdy powrót do sprawy powoduje nawroty zdumionego buntu przeciw szantażowi i groźbie, jakiej musieli ulec organizatorzy Malta Festival. To, co dla mnie istotne w tej sprawie, to właśnie gwałtowny sprzeciw wobec wystawienia spektaklu i, idąc tropem gry słownej, spektakularna (przypomnijcie sobie te sceny, obejrzyjcie zdjęcia) niezgoda na wybrzmienie słów. Słów sztuki Rodriga Garcíi.
„Przeciwnicy Golgota Picnic ujawnili gniew wywołany przez możliwość pokazania spektaklu, który może obrażać ich uczucia – piszą Iwona Kurz i Agata Adamiecka-Sitek. – Obrońcy wyrazili gniew wywołany zakazem – niemożliwością zobaczenia spektaklu, który mógł się okazać inspirujący lub irytujący.” 4 O ile gniew wywołany zakazem wydaje się dosyć zrozumiały, o tyle gniew wywołany możliwością pokazania czegoś, co może obrażać uczucia, jest istotnie frapujący. To przypisanie sprawczej mocy słowom i lęk przed ich bluźnierczymi właściwościami traktowanymi chyba, przynajmniej przez część protestujących przeciw wybrzmieniu sztuki Garcíi, całkowicie serio. Gdyby chodziło im jedynie o cenzurę polityczną i obyczajową – o którą chodziło im niewątpliwie – zadowoliliby się samym odwołaniem przedstawienia. Ale im zależało na całkowitym zakneblowaniu tekstu. Bardzo celny był więc sposób protestu obrońców wolności słowa, czyli akcja Golgota Picnic – zrób to sam, do której zgłosiło się trzydzieści instytucji z całej Polski, a także z Sarajewa. García dał zgodę na publiczne pokazy zapisu spektaklu i udostępnił scenariusz, który mógł być wykorzystywany w teatrach, w bibliotekach, do dyskusji i do grupowych czytań w wybranych miejscach. Głośna, wspólna, publiczna lektura lub prezentacja sztuki może być tu potraktowana jako pierwszy krok do spełnienia postulatu Janickiej z poprzedniego przykładu – czytajmy! I właśnie ten sposób protestowania spotkał się przecież z kontr-protestem przeciwników sztuki. Na stronie Krucjaty Różańcowej, jednej z najaktywniejszych organizacji przeciw-golgotowych, pojawiło się wezwanie:
Wzywamy wszystkich Rodaków do Postu i modlitwy Różańcowej w najbliższych dniach a 27 czerwca 2014 roku stawmy się licznie w niżej wymienionych miejscach z Różańcami Świętymi w dłoniach i powstrzymajmy bluźnierstwa! […] Aby przez modlitwę i czyn zablokować bluźnierstwa spotykamy się wszędzie tam, gdzie w naszych miastach będzie podejmowana próba łamania prawa i konstytucji (należy także śledzić prasę lokalną i media).
Chodziło zatem o to, by słowa nie wydostały się na wolność, by uniemożliwić im – zakładaną – performatywną skuteczność. Skuteczność bluźnierstwa. Czy jednak akcje zbiorowej lektury – te, które się odbyły – były lekturą w sensie namysłu i interpretacji tego, co napisał García, czy tylko (może – „aż”?) performansem sprzeciwu wobec kneblowania słów? To pytanie pozostawiam otwarte.
2019. MATKA BOSKA TĘCZOWA, CZYLI: A CO, JEŚLI…?
„Coś strasznie dziwnego ma do siebie pismo, Fajdrosie, a prawdę rzekłszy, to i sztuka malarska. Toż i jej płody stoją przed tobą jak żywe, a gdy ich zapytasz o co – wtedy bardzo uroczyście milczą.” Musiał się w końcu pojawić ten Fajdros i ten Platon, który pojawia się zawsze, gdy chodzi o swawolną moc liter i niebezpieczne właściwości pisma, mowy spisanej i – rzekomo – uśmierconej, której przecie, jak chce Sokrates, zawsze by się „ojciec przydał do pomocy, bo sama ani się od napaści uchronić, ani jej odeprzeć nie potrafi”. Słowa, poucza Sokrates Fajdrosa, są martwe, nie odpowiadają na stawiane im pytania, a więc nie dopomagają w nauce. „Zdaje ci się nieraz, że one myślą i mówią. A jeśli ich zapytasz o coś z tego, o czym mowa, bo się chcesz nauczyć, one wciąż tylko jedno wskazują; zawsze jedno i to samo.” Ale Platon się mylił czy raczej, nie starczyło mu wyobraźni na wymyślenie czytelnika. Lektura jest zawsze wspólnotowa, odbywa się co najmniej pomiędzy nadawcą a odbiorcą. Autor, wbrew temu, co chciał Barthes, nie umiera nigdy, najwyżej zmienia swoje właściwości, możliwości i funkcje. Czytanie, że tak polecę banałem, odbywa się zawsze w kontekście innych czytań, odczytań i niedoczytań, a i nadzorców mu nie brakuje. A jednak uroczyste milczenie Matki Boskiej Tęczochowskiej jest wymowne. Milczy uroczyście i wzrok ma, jak głoszą słowa piosenki, „smutny, zatroskany” tak samo w tęczowej aureoli, jak i bez niej. A przecież, pora na kolejny banał, obraz, ba, zwłaszcza obraz religijny, też jest lekturą – czymś danym i zadanym do czytania i interpretacji. Co zatem tak drażni w dopisaniu ikonie z Częstochowy tęczowej aureoli? Przypomnijmy szybko fakty: 6 maja 2019 roku nad ranem Elżbieta Podleśna została zatrzymana (w swoim warszawskim mieszkaniu) za rozpowszechnianie plakatów i naklejek z Matką Boską Częstochowską w tęczowej aureoli (na terenie parafii św. Maksymiliana Kolbego w Płocku). Postawiono jej zarzut z artykułu 196 Kodeksu Karnego:
Kto obraża uczucia religijne innych osób, znieważając publicznie przedmiot czci religijnej lub miejsce przeznaczone do publicznego wykonywania obrzędów religijnych, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
Nie będziemy tu omawiać skandaliczności lub co najmniej kontrowersji wokół obecności takiego przepisu w polskim systemie prawnym, a zwłaszcza w Kodeksie Karnym. Skoro jest, to jest, bo interesuje mnie tutaj nie czy przepis jest głupi (jest), tylko czy doszło do obrazy Matki Boskiej i w jaki sposób. Rzecznik Konferencji Episkopatu Polski nie miał w tej kwestii wątpliwości:
Ogromny ból spowodowała profanacja obrazu Matki Bożej Częstochowskiej, która miała miejsce w Płocku w nocy z 26 na 27 kwietnia. Ta profanacja napełnia bólem i niepokojem Polki i Polaków, dla których Jasnogórska Ikona jest świętością.
Ogromny ból podziałał mobilizująco na organy ścigania, które sprawnie wytropiły aktywistkę. Konsekwencją całej sprawy była gwałtowna proliferacja wizerunków Matki Boskiej w tęczowej aureoli, co dodatkowo komplikuje kwestię obrazy uczuć religijnych, ale zostawmy to na boku. Obrońcy Podleśnej zorganizowali pikietę pod hasłem „Tęcza nie obraża”, świeccy katolicy wystosowali list do biskupów, w którym pisali, że „państwo nie jest od rozstrzygania, czy coś jest profanacją, świętokradztwem czy bluźnierstwem”. Już sam fakt, że świeccy katolicy przypominają biskupom o kompetencjach państwa, powinien dać do myślenia, w jakim kraju żyjemy. Autorzy listu zwracali też uwagę, że „tęcza nie jest symbolem uwłaczającym”, a Kościół nie reagował „na przypadki ewidentnej profanacji, jakimi były zjazdy organizacji nacjonalistycznych na Jasnej Górze, czy też na skandaliczną wypowiedź biskupa Andrzeja Jeża cytującego podczas homilii Wielkoczwartkowej, jako prawdziwe, opinie z antysemickiej fałszywki”. Stanisław Krawczyk pisał zaś na łamach katolewicowego „Kontaktu”:
Co więcej, również z chrześcijańskiej perspektywy teologicznej tak ostre reakcje na domniemane działania Elżbiety Podleśnej są absurdem graniczącym z idolatrią. Między innymi dwudziesty rozdział Księgi Wyjścia mówi jasno, że wizerunkom nie należy oddawać czci należnej Bogu. Oburzeni katolicy oraz odwołujący się do ich uczuć biskupi, politycy i dziennikarze zachowują się tak, jak gdyby symbol był równoznaczny z rzeczywistością, do której ma się odwoływać. To nie jest ani ochrona ewangelicznych ideałów chrześcijaństwa, ani późniejszych doktryn sformułowanych przez różne jego odmiany – to oznaczanie terenu, manifestacja władzy, pokazywanie innym, gdzie ich miejsce.
To, że ubolewanie nad profanacją, atak na Podleśną i jej pokazowe zatrzymanie było „oznaczaniem terenu, manifestacją władzy, pokazywaniem innym, gdzie ich miejsce”, nie ulega wątpliwości. Wydaje mi się jednak, że po stronie obrońców było sporo rozmywania istoty sprawy. Linia obrony podnosząca kwestię idolatrii była często używana w liberalnych mediach, podobnie jak różne próby odnajdywania tęczy w Biblii, w ikonografii chrześcijańskiej, w europejskim dziedzictwie, by tak rzec, wizualnym. Ale czy to nie klejenie durnia? Nie chodzi przecież o to, że obrazek Maryi nie jest Maryją, więc nie da się obrazić Maryi, bo artykuł KK mówi wyraźnie o „przedmiocie czci religijnej”, a ikona Matki Boskiej Częstochowskiej niewątpliwie jest takim przedmiotem, a kwestię, czy nie czci się jej wśród polskich katolików bałwochwalczo, zostawiam katolikom. Anna Zawadzka stwierdziła kiedyś z lapidarną błyskotliwością, że w Polsce „obraża się nie Żyda, lecz Żydem” 5 – stąd popularność obelgi „ty Żydzie!” w idiolekcie kibiców piłkarskich, ale i nie tylko tam. W przypadku tęczy mamy do czynienia z analogiczną sytuacją – sama sugestia, że Matka Boska mogłaby stać w pobliżu homoseksualizmu, wywołuje histerię. I znów trafnie to ujął przedstawiciel obrażonych, ksiądz Henryk Zieliński:
W tym konkretnym przypadku kiedy nimb, czyli aureolę Matki Bożej, przekształcono w symbol czegoś, co w języku biblijnym nazywa się Sodomią, mamy do czynienia z próbą odwrócenia całego porządku świata. Jest to próba naznaczenia grzechem tego, co jest symbolem świętości. Aureola jest właśnie symbolem świętości, symbolem przebywania w światłości Boga. Stąd mamy świetlistą aureolę wokół głów świętych. Gdy w aureolę wpisujemy symbole mniejszości seksualnych i ideologii obcych Kościołowi, mamy do czynienia z próbą obrócenia świętości w grzech. Wygląda to tak, jak byśmy próbowali idealizować to, co jest jednym z najcięższych grzechów.
Co ma do tego czytanie? To, że pozwala odwrócić wektor i zadać pytanie: a co jeśli jest na odwrót? Jeśli to nie znieważanie świętości, a uświęcanie miłości? Próba ucieczki pod opiekę Czarnej Madonny, oddanie się matczynej empatii? Co jeśli Matka Boska kocha swoje homo-, trans-, bi-, queerseksualne dzieci? Co, jeśli – idąc śmiało za tropem pytań postawionych przez światło tęczowej aureoli – przypomnimy sobie, że Maryja sama była nienormatywna? Że jej nieślubne, niepoczęte „normalnym” aktem prokreacji dziecko było skandalem w oczach współwyznawców? A święty Józef? W imię miłości do Maryi i posłuszeństwa wobec Boga naraził się na śmieszność i niewybredne żarty, przygarnął nie-biologicznego syna, bardzo to nietradycyjne i niepatriarchalne. Zresztą nie oszukujmy się – całe chrześcijaństwo z Jezusem Chrystusem na czele było swego czasu dość mocno queerową – avant la lettre – imprezą, ale to temat na inny tekst.
Według przeora Jasnej Góry, „sposób wyrażania swoich racji i poglądów przez osoby, które dopuszczają się takich aktów, jest dalece niestosowny”.
Nikt z nas nie chciałby, żeby nasze własne mamy ktoś w ten sposób szkalował. My, jako ludzie wierzący, katolicy, właśnie tak podchodzimy do obecności Maryi w tajemnicy życia Kościoła. Maryja jest nam dana jako Matka przez samego Chrystusa i stąd nasz ból.
W słowach przeora zawiera się sugestia, że nie istnieją nieheteroseksualne matki, ale i, nie tak znowu subtelne, założenie hipokryzji „szkalujących”, a więc „obrażających niesłusznie” Maryję – oto przyklejają oni do Matki Boga symbol czegoś tak okropnego, że przecież „własne” matki byłyby w otoczeniu takiego symbolu nie do pomyślenia. W odpowiedzi na te słowa działaczka stowarzyszenia Miłość nie Wyklucza, Wiktoria Beczek, wrzuciła na Facebooka zdjęcie swojej mamy w tęczowej aureoli, dając widoczny dowód, że tęcza, ta konkretna tęcza, związana z tą grupą osób – osób nieheteronormatywnych – nie obraża.
Maryja w tęczowej aureoli, „uparcie milcząca” tak Czarna, jak i Tęczowa Madonna może więc oznaczać bardzo wiele rzeczy: czułość, troskę, empatię, orędowanie za krzywdzonymi i słabymi, pocieszenie i prośbę o wybawienie od wszelakich złych przygód.
Wracając do polityczności rzekomej obrazy częstochowskiej ikony, możemy przecież zadać pytanie, dlaczego takie wzburzenie wywołuje wpisanie jej w symbolikę ruchu LGBTQ, a w symbolikę ruchu kibicowskiego już nie? Dlaczego oburzenia nie budzi wpisanie Eucharystii w kapitalistyczną machinę rekwizytów i pamiątek komunijnych? Skandal z tęczą wybuchł w maju, tradycyjnym okresie Pierwszych Komunii, ale jakoś nie słyszałam, żeby jakikolwiek przedstawiciel Episkopatu był oburzony (albo chociaż nomen omen „zniesmaczony”) na przykład bombonierką firmy Vobro ze zdjęciem kielicha mszalnego (zawierającego wszak krew Chrystusa) i wielkim napisem Frutti di Mare?
JESZCZE 2019. NATALIA LL, CZYLI PETRYFIKACJA
Z Galerii Sztuki XX i XXI Wieku w Muzeum Narodowym w Warszawie zniknęły pod koniec kwietnia instalacje wideo czterech artystek: Natalii LL, Katarzyny Kozyry oraz Aleksandry Kubiak i Karoliny Wiktor (Grupa Sędzia Główny). Ich usunięcie nakazał nowy dyrektor Muzeum profesor Jerzy Miziołek. Oczyszczenia wystawy ze „skandalizujących” prac domagało się podobno Ministerstwo Kultury. Dyrektor Miziołek powiedział: „To jest Muzeum Narodowe i pewna tematyka z zakresu gender nie powinna być explicite pokazywana”. Jest to zdanie krótkie, a zarazem tak niemądre, że aż domaga się analizy. Bo co to znaczy „explicite” i co znaczy „pewna tematyka z zakresu gender”? Czy to oznacza sztukę feministyczną? Dlaczego właściwie sztuka feministyczna nie powinna być pokazywana w Muzeum Narodowym? I czy to oznacza przyznanie, że implicite „tematyka z zakresu gender” jest tam obecna w każdym dziele sztuki z Bitwą pod Grunwaldem na czele? A może to po prostu rozbrajająco szczere przyznanie, że rewizja kulturowych stereotypów, uprzedzeń, paradygmatów, że w ogóle krytyka kultury jest niedopuszczalna w takiej instytucji jak Muzeum Narodowe?
Dość ordynarny, trzeba przyznać, gest dyrektora wywołał… tak, tak, oburzenie. Sprzeciw i protest. Tym razem – przekorny, zabawowy, śmieszny – ludzie spontanicznie wrzucali na serwisy społecznościowe autoportrety i zdjęcia z bananami, bardzo szybko zwołano też bananowy protest – Jedzenie Bananów Przed Muzeum Narodowym. Dzieło Natalii LL akurat świetnie nadawało się do obrony – było wyraziste, charakterystyczne, rozpoznawalne – gest sprzeciwu i buntu sam się narzucał. Trudniej byłoby sobie wyobrazić happening z kobietami prowadzącymi na smyczy mężczyzn przebranych za psy w maskach Rilkego i Nietzschego (choć chętnie bym to zobaczyła), jeszcze trudniej zrekonstruować performans grupy Sędzia Główny. Można w tym momencie oczywiście postawić niewygodne pytanie, dlaczego cenzura dwóch pozostałych dzieł rezonowała dużo słabiej wśród publicznej opinii.
Natalii LL broniono, bo jest znaną artystką, argumentowano, że wystawia ją Centre Pompidou, i przyklejono jej etykietkę „sztuki feministycznej”, a tej oczywiście i słusznie należy bronić przed konserwatywnymi zapędami stetryczałych dyrektorów. Ale nie brakowało też głosów niezrozumienia: ludzie pytali, co właściwie feministycznego jest w jedzeniu banana, pojawiły się rytualne utyskiwania na sztukę współczesną, która jest niezrozumiała i dziwna, oraz głosy piętnujące kulturową elitarność protestu. Wątpliwości mogła też budzić, i trochę budziła, jego forma, czyli jedzenie bananów, par excellence – konsumpcja na pokaz. To właśnie interesuje mnie w tym przypadku – pewne „usztywnienie” wymowy dzieła, a może i zmarnowana szansa na jego ponowne odczytanie, rewizję, nadanie mu, wspólną pracą „czytelniczą”, a więc interpretacyjną, nowych znaczeń. Jedzenie bananów w Polsce oznaczało co innego na początku lat siedemdziesiątych, niż oznacza teraz. Być może właśnie była to okazja, by przyjrzeć się tej pracy po prawie pięćdziesięciu latach od jej powstania i powiedzieć sobie – na przykład – „tak, konsumpcja jest obsceniczna”. Ale nie w sensie erotycznym, lecz etycznym: banany nie są niewinnym owocem, nie dlatego, że mają falliczny kształt, ale że trafiają do nas dzięki niewolniczej pracy i wyzyskowi. Czym jest dzisiaj Sztuka konsumpcyjna?
W STRONĘ WIECZNEGO ODCZYTYWANIA I NIEMOŻLIWEGO ODCZYTANIA, CZYLI „A CO JEŚLI”?
Oburzenie dotyczy odmowy lektury, nierzadko przybierającej radykalne formy, zamknięcia oczu na czytanie. Czytanie zaś jest interpretacją, a interpretacja prowadzi do krytyki: ma potencjał wywrotowy, czasem rewolucyjny. Interpretacja, a więc i krytyka, jest nieustannym, natarczywym pytaniem: „a co jeśli?”. Co jeśli to, co homospołeczne, jest zarazem homoerotyczne, co, jeśli przyjaźń jest miłością, co, gdyby Czarna Madonna stała się Tęczowa i co, jeśli jej zasmucone oblicze wyraża czułość, troskę, empatię i miłość wobec wszystkich dzieci? Co, jeśli konsumpcja jest największą nieprzyzwoitością współczesnego świata? Krytyka jest projektem podejrzliwym wobec oczywistości, niewygodnym i drażniącym, rozdrapującym symboliczne ramy i rany, ale też niosącym nadzieję. W tym sensie rację mają ci, co się jej boją, bo jej celem jest naprawdę kwestionowanie, a może i zniszczenie tradycyjnej rodziny, uniwersalnych europejskich wartości i tak dalej, bo uważne ale i odważne oko krytyki dostrzega przemoc tam, gdzie zwykliśmy widzieć tradycję, dyskryminację tam, gdzie zwyczaj i obyczaj, a skandal etyczny tam, gdzie normalność i naturalność.
Ale krytyka pozwala też czytać, jak chcemy, przeciw nadzorcom lektury, robić coś z dziełem, które inne odczytania próbują spetryfikować, unieruchomić, zamknąć w dogmatach. Wracam jeszcze na chwilę do sprawy Janickiej. Bo jeśli Janicka mówi, że historia Rudego i Zośki to historia „miłości przekraczającej wszelkie granice” 6, to ja za dobrą monetę przyjmuję owo „wszelkie”: to nie tylko granice wojskowego posłuszeństwa, granica śmierci, ale także – granice heteronormy. Nie wąsko rozumianej orientacji seksualnej – nie chodzi tu przecież o to, „czy byli gejami, czy nie”, to pytanie chybione – chodzi o granice heternormatywnego paradygmatu właśnie, paradygmatu, który pilnuje rozróżnienia na przyjaźń i erotykę, monogamię i zdradę, szaleństwo i czułość, męskie i żeńskie. Wypowiedź Janickiej – to już moja interpretacja – można potraktować jako wołanie o miłość, która może się manifestować na różne sposoby: może być cielesna, ale niekoniecznie erotyczna, która queeruje samo bycie „ciało w ciało” 7 Achillesa z Patroklesem, Zośki z Rudym.
*
Skórki z bananów zjedzonych pod Muzeum Narodowym zostały oddane do jednego z miejskich kompostowników w otwartym ogrodzie na warszawskim Jazdowie. To więcej niż symbol. To dobry zaczyn.
- 1. Depesza Polskiej Agencji Prasowej została przedrukowana przez wiele serwisów, które korzystały z usług PAP, największą popularność zdobyła jednak w powiązaniu z adresami związanymi z „Gazetą Wyborczą”. Po rozwiązaniu przez Agorę współpracy z PAP wszystkie te adresy stały się nieaktywne, a pierwszym serwisem po wpisaniu w wyszukiwarkę tytułu depeszy jest serwis dzieje.pl, z którego korzystam.
- 2. Filip Memches Wszyscy jesteśmy świniami, „Rzeczpospolita” z 23 maja 2013.
- 3. Marcin Meller Za mundurem chłopy sznurem, „Newsweek” z 10 kwietnia 2013.
- 4. Piknik Golgota Polska. Sztuka – religia – demokracja, redakcja Agata Adamiecka-Sitek, Iwona Kurz, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Warszawa 2015, kolejne cytaty s. 76 i 77.
- 5. Anna Zawadzka Polska walcząca, wprowadzenie do: Wojciech Wilczyk Święta wojna (2009-2014), Atlas Sztuki-Karakter, Łódź-Kraków 2014, s. 15.
- 6. „Uważam, że to jeden z najpiękniejszych tekstów o miłości nieznającej granic, zaś cała wiedza na temat relacji bohaterów świadczy o niespotykanej sile i głębi tego uczucia” – stwierdza Janicka.
- 7. Nawiązuję do sformułowania Janickiej, która w książce Festung Warschau nazywa Zośkę Achillesem, „Ciało w ciało z Patroklesem”. Elżbieta Janicka Festung Warschau, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2011, s. 260.