Obciach

Kornelia Sobczak
W numerach
Maj
2017
5 (726)

Obciach, blamaż, fiasko, gorzka pigułka, katastrofa, klapa, klęska, klops, kompromitacja, krach, krewa, niedola, niepomyślność, nieporozumienie, niepowodzenie, niewypał, obsuwa, ośmieszenie się, plajta, plama, porażka, przeciwieństwo, przegrana, trudność, wpadka, wsypa, wypadek przy pracy, wysiadka, zawód, zblamowanie się, bankructwo, bicz boży, dramat, kataklizm, nieszczęście, ruina, tragedia, trzęsienie ziemi, upadek, zaraza, zguba, zły los, ambaras, bieda, kaszana, kłopoty, kram, niefart, pasztet, pech, pierepałki, płacz i zgrzytanie zębów, rozpacz w kratkę, tarapaty, dyskredytacja, hańba, niesława, poniżenie, poruta, upokorzenie, wstyd, wtopa, gańba, wiocha, awantura, okropność, skandal, zgorszenie, przypał, żenada – nie, nie to, że wyrabiam wierszówkę, po prostu nie mogę przestać przepisywać z internetowego słownika synonimów (synonim.net), który obdarza obciach liczną i różnorodną rodziną semantyczną, i choć uważam, że redaktorów słownika trochę poniosło („trzęsienie ziemi”?), to trudno ich za to winić. Jest coś niebywale wciągającego, coś gorzko hipnotyzującego, coś niemożliwego do odparcia w tej kąpieli z kompromitacji, klęski, żenady, rozpaczy (w kratkę?!), w tych tarapatach i ambarasach, w tych wpadkach i przegranych, w tych trudnościach i ruinach, w tych tragediach i kataklizmach, których po prostu nie można przestać wyliczać, wymieniać, mnożyć i rozkrzewiać, w których chce się taplać, zanurzać i pławić. Nadmiar też jest krewnym obciachu. Przypomina mi się masochistyczno-rozkosznie-katartyczna okładka „Faktu” po którejś kolejnej klęsce Polaków w którymś kolejnym ważnym meczu na którymś kolejnym wielkim turnieju1, okładka, która z odświeżającą bezpretensjonalnością obwieszczała „Wstyd, żenada, hańba, kompromitacja, frajerstwo, nie wracajcie do domu”, a która nie miałaby połowy swej mocy retorycznej i, by tak rzec, afektywnej, gdyby wybrała zaledwie jedno z tych określeń.

W tradycyjnym, to znaczy analogowym, to znaczy opatrzonym redakcją naukową (Andrzej Dąbrówka, Ewa Geller, Ryszard Turczyn) i drukowanym na papierze Słowniku synonimów, z którego długo korzystałam pokątnie, chyłkiem, wstydliwie i uważając to za pewien obciach, a przynajmniej łatwiznę, „obciach” nie dorobił się własnego „gniazda”, czyli rodziny synonimów, sam będąc – i jako rzeczownik, i jako przymiotnik – „obciachowy” synonimem dla innych słów. „Obciach” pojawia się w dość mocnym sąsiedztwie, jako piąta woda po kisielu dla „hańby” (najmłodszy potomek „wstydu” po „upokorzeniu”, „poniżeniu”, „dyshonorze” i „kompromitacji”), „obciachowy” zaś jako przymiotnik przynależy do gniazda „naganny”, w znaczeniu „niestosowny” – „niewczesny, niezręczny, niedyskretny, zawstydzający, żenujący, żałosny, kompromitujący, obciachowy”2. O ile z żenadą, zawstydzeniem i żałosnością jest mi swojsko i intuicyjnie, zrozumiale i po drodze, o tyle to pokrewieństwo hańby i nagany uważam już za lekką przesadę, ale być może ta znaczeniowa i synonimiczna rozlewność obciachu jest symptomem trudności w pisaniu o nim, a na pewno stanowi dobry przyczynek do zdania sprawy z pewnych kłopotliwości metodologicznych. Otóż z obciachem, jako przedmiotem analizy czy nawet niesubordynowanego metodologicznie bieda-eseju, jest taki sam problem, jak ze wszystkimi tymi porażkowo-słabościowymi kategoriami, które są po prostu bardzo uwodzicielskie i zwodzą na manowce dygresji. Mają bowiem tendencje totalitarne, to znaczy dają się bardzo rozszerzać i stają się zwodniczo pojemne, prowokują do tego, by sobie pofolgować formalnie i stylistycznie, zachęcają do wystąpień błazeńskich i żenujących lapsusów, ale też do działań subwersywnych i ironicznych, do pozbawionej reguł gry z kampem, kiczem i cudzysłowem, a także ze zwodniczą siostrą naszą Ironią. Żeby jednak cokolwiek o tym obciachu sensownego, albo choć półsensownego napisać, należy ukuć jakąś roboczą definicję, choćby po to, by ją potem podważać i niuansować.

Dobrze, zajrzyjmy jeszcze na chwilę do Słownika PWN, niech już, to przecież żaden obciach (widzicie? samo się robi!) internetowego, który definiuje „obciach” zwięźle i elegancko  jako „(pot.) sytuację narażającą kogoś na wstyd lub śmieszność”3. To dobry punkt wyjścia, wstyd i śmieszność to chyba podstawowe składowe obciachu, ale trzeba tu wprowadzić współczynnik humanistyczny. Nie ma obciachu bez ludzi i relacji pomiędzy nimi, bo obciach jest zawsze relacyjny, jest fenomenem o wielu ostrzach i wektorach, jest bronią wielosieczną. Są ci, którzy oznaczają pewne praktyki, zachowania, estetyki (estetyki zwłaszcza) jako obciachowe, ale są i ci, którzy własną obciachowość boleśnie odczuwają wobec innych, albo wobec siebie samych z przeszłości (introwertycy wszystkich krajów, łączcie się). Z jednej strony decydowanie o tym, co jest obciachowe, jest oczywistym narzędziem politycznym, służącym do tworzenia rozmaitych dystynkcji, hierarchii, wspólnot i wykluczeń, ale na Pierre’a Bourdieu powoływać się nie będziemy, bo to już chyba straszny obciach (przepraszam, to przedostatni raz). Z drugiej – poczucie obciachu, wstydu, niezręczności, autożenady i samoporażkowości zdaje się dojmującym doświadczeniem z pogranicza obyczaju, psychologii, socjologii, antropologii ciała i fenomenologii ducha, poczuciem, zdawałoby się, niezależnym od kontekstów politycznych albo takim, na które wydaje się nie istnieć skuteczne polityczne lekarstwo.

 „Przeszłość jest innym krajem, tam robią rzeczy inaczej”, napisał mądry człowiek, nie dodał jednak, że najbardziej egzotycznym z innych krajów jest przeszłość nieodległa, w której robią rzeczy niby podobnie, a jednak tak przedziwnie inaczej, że czasem aż się wierzyć nie chce, że mogli tak robić, a co gorzej, że oni to mogliśmy być my. Przeszłość, ten inny kraj, podlega jednakże zadziwiającym przeobrażeniom i jest to fenomen epistemiczny, który nie przestaje mnie fascynować, a który najsilniej przejawia się, moim zdaniem, w dwóch obszarach, skądinąd być może pokrewnych: w modzie i w architekturze. Jak to jest, że to, co było brzydkie i toporne, obciachowe i nieforemne, staje się nagle ładne i atrakcyjne? Że wracają koturny i wysokie stany albo dzwony i falbany, albo marmurkowe dżinsy i kolorowe adidasy? Że osiedla z wielkiej płyty przestają straszyć szpetotą i burotą i odkrywają przed nami szlachetne założenia urbanistyczne, oazy zieleni i pomysłowe balkony? Że brutalny beton nagle oszołamiająco zachwyca, a szkło ujęte w jaskraworóżowe ramy… nie, to nie. Jeszcze nie. Leopold Tyrmand pisał w 1954 roku:

„Brzydkie czynszówki z przełomu wieku, przedmiot bezbrzeżnej pogardy przedwojennych estetów i społeczników marzących o szklanych domach, nabierają dziś jakiejś urzekającej patyny, omaszczonej upływem lat, sentymentem, nieszczęściem. Kształtują poczucie niedawnej tandety, która już się uszlachetniła, zwłaszcza gdy sąsiaduje z socrealizmem nowego Muranowa, który wygląda jak ciastko z kosza straganiary: małe tympanony sztukaterii dolepione metodą cukrowniczą nad podłużnymi, osiedlowymi oknami rodem z prymitywnego funkcjonalizmu. Elewacje z brudnego lukru".4

Tyrmand miał rację pisząc, że hartowana czasem nostalgia i sentyment wpływają na naszą percepcję, co więcej, robią to w sposób, który nigdy nie przestaje zaskakiwać. Ten moment, w którym brzydkie, obciachowe, a w najlepszym razie neutralne zjawia się jako atrakcyjne i ładne, przychodzi zawsze nagle, z „efektem wow” i na zasadzie epifanii.

Pasjonujące jest to tajemnicze oddziaływanie czasu na poczucie estetyki. Dziś „podobają” nam się nie tylko przedwojenne czynszówki, ale i socrealistyczny Muranów, i MDM, i powojenny modernizm, który budził grozę w Małgorzacie Musierowicz, i ursynowskie osiedla, i, zobaczycie, niedługo docenimy postmodernistyczną architekturę lat dziewięćdziesiątych, a Filip Springer będzie pisał apologię hotelu „Czarny Kot” przy Okopowej albo ZUSowskich szklanych pałaców. Oczywiście z architekturą sprawa jest o tyle skomplikowana, że docenienie urody modernizmu, funkcjonalizmu, brutalizmu czy postmodernizmu wymaga pewnego wyposażenia kulturalnego, które może, choć nie musi, objawiać się snobizmem. Niewątpliwie jednak Tyrmand miał rację pisząc, że hartowana czasem nostalgia i sentyment wpływają na naszą percepcję, co więcej, robią to w sposób, który nigdy nie przestaje zaskakiwać. Ten moment, w którym brzydkie, obciachowe, a w najlepszym razie neutralne zjawia się jako atrakcyjne i ładne, przychodzi zawsze nagle, z „efektem wow” i na zasadzie epifanii. Zawsze też wydaje się, że są takie fenomeny i takie estetyki, które się temu estetyzującemu działaniu czasu i sentymentu nie poddadzą, a jednak, a jednak…

Z modą (w sensie ubrań) jest jeszcze ciekawiej, bo jest bardziej widoczna, szybciej się zmienia i każdy może brać udział w jej, by tak rzec, performowaniu. No i w przypadku mody przynajmniej część z nas szczególnie intensywnie odczuwa te powroty wypartego. W zależności od pokolenia boleśnie wypartym i obserwowanym na nogach i tułowiach pokoleń młodszych mogą być dzwony, szwedy, ortaliony, dresowe bluzy, czeszki i pionierki, kolorowe trampki, bluzki typu nietoperz, jaskrawe kolory, fluorescencyjne obuwie, „lajkry” i legginsy, fleki (to zresztą ciekawy przypadek klasowej kariery okrycia wierzchniego, z chuligańskiej kurtki subkulturowej do modnej bomber-jacket w wydaniu także damskim), płócienne torby, harcerskie plecaki, koszule w kratę, spodnie z wysokim stanem, rybaczki, bojówki, naszyjniki-chokery, lenonki, druciane okulary albo, i tu dochodzimy do zagadnień szczególnie bolesnych, dżinsy-biodrówki z rozszerzanymi nogawkami, kaszkiety (auć), satyna (jak to możliwe?) i etniczne sukienki noszone na szerokie spodnie.

Teraz stańmy na chwilę w prawdzie. Uważam, że absolutnie najgorszym okresem dla mody w całych dziejach ludzkości były wczesne lata dwutysięczne, choć mój siedem lat starszy kolega uważa, że wczesne dziewięćdziesiąte, a mama ze zgrozą wspomina osiemdziesiąte. Oczywiście ja mam rację, dziejową, obiektywną i intersubiektywną, jak nie wierzycie, to wpiszcie w Google „early 2000s fashion” i podziwiajcie, obcisłe kozaki za kolano, buty na obcasach udające adidasy, spodnie pumpy, małe kurteczki, gołe brzuchy inkrustowane kolczykami, sznurowane pasy dżinsów, intensywne pomarańcze opalenizn współgrające z platynami zdobionych warkoczykami włosów, chustki do nosa udające koszulki i wystające z biodrówek już to trójkąty stringów, już to opatrzone zabawnymi napisami szerokie gumy majtek, a bolesna, no właśnie, obciachowość tej mody przypadkowo zgrywa się ze wspomnieniami mojej własnej bolesnej adolescencji. I tu dochodzimy do nieco może i banalnego sedna, że najbardziej obciachowe, boleśnie obciachowe, dojmująco żenujące są konfekcyjne artefakty naszej własnej młodości. Mam poczucie, że dziwnie nieforemna, wybitnie niegustowna, karykaturalnie szpecąca nawet najpiękniejsze osoby moda z początku dwudziestego pierwszego wieku jakoś odpowiada poczuciu nastoletniej nieforemności, czasom desperackich eksperymentów ze stylem, rozpaczliwego szukania własnej formy dla ciała zmieniającego się nieoczekiwanie i nigdy w pożądaną stronę, i właśnie dlatego to, co było modne w czasach licealnych, jawi się później jako tak okropnie nieznośne. Bo pochodzące z czasów, w których sami dla siebie byliśmy nieznośni, kiedy byliśmy obciachowymi, zawstydzającymi, porażkowymi i pretensjonalnymi wersjami późniejszych siebie. No dobrze, wiem, że są ludzie, którym czasy ich własnej młodości nie jawią się w formie martyrologicznej jako pasmo dysmorficznych udręk i nieustających kłopotów z ciałem i jego przyodziewkiem, tak, racjonalnie pojmuję, że tacy ludzie istnieją i możemy się pięknie różnić, szanuję ich, ale im nie ufam. Do nastoletniości i cierpień pokwitania jeszcze wrócimy, na razie pozostańmy przy wątkach konfekcyjnych, choć analogia do wieku dojrzewania mogłaby pójść w jeszcze inną stronę.

Moda lat dziewięćdziesiątych i zerowych to moda młodości pokolenia dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków, ale także moda młodości i nastoletniości III RP. Metafora transformacji zakłada przecież w sobie jakiś etap poczwarki, negocjację estetyk, możliwość, a nawet konieczność wpadek i obciachów w szeroko rozumianej sferze tego, co widoczne i widzialne.

Moda lat dziewięćdziesiątych i zerowych poddaje się wdzięcznie zarówno pobłażliwej sentymentalizacji, jak i obciachowemu piętnowaniu. Jest krzykliwa, kolorowa, hałaśliwa, lubi sztuczne materiały, przerysowuje kontury, kpi z sylwetki i z bryły budynku. Kontrowersyjny wrocławski dom towarowy „Solpol” wzniesiony w 1993 roku dla jednych będzie przykładem architektonicznego koszmaru, dla innych symbolem polskich przemian potransformacyjnych oddającym w swojej połamanej, krzykliwej bryle ówczesne nadzieje, zachłyśnięcia się i wizje nowoczesności.5 Może być czytany jako przykład projektanckiej buty lub brawury, ale może też, na zasadzie nieco benjaminowskiej analogii, przypominać zawadiacką nastolatkę z kucykiem pokarbowanych włosów na czubku głowy (koniecznie gruba frotka), w za dużej dresowej bluzie i w jaskrawokolorowych „lajkrach”. Moda lat dziewięćdziesiątych i zerowych to moda młodości pokolenia dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatków, ale także moda młodości i nastoletniości III RP. Metafora transformacji zakłada przecież w sobie jakiś etap poczwarki, negocjację estetyk, możliwość, a nawet konieczność wpadek i obciachów w szeroko rozumianej sferze tego, co widoczne i widzialne. Hybrydowość, nieforemność, przejściowość, chaos, migotliwość i jaskrawość to cechy zarówno okresu formacji, jak i transformacji. Jednocześnie inwazja koloru, wkroczenie na scenę całej tej rozbuchanej nowoczesności, kapitalizmu i dóbr konsumpcyjnych, wkroczenie bezczel­ne i krzykliwe wymagało jakiegoś zdyscyplinowania tych nowych estetyk – stąd obciach pojawia się tak często w narracjach o latach dziewięćdziesiątych, ale jest to też często obciach raczej czuły niż szyderczy, raczej pobłażliwy niż zjadliwie krytyczny.

Praktyki związane z ubiorem, wyglądem, zachowaniem w ubiorze i generalną wizualną manifestacją siebie samego (lub samej) to obszar, w którym kategoria obciachu nabiera pewnego politycznego ciężaru. Bardzo łatwo jest tu oznaczać to, co obciachowe i niegustowne: białe skarpetki (to już topos kultury lat dziewięćdziesiątych, o którym powstały wybitne naukowe dysertacje6), skarpetki do sandałów, klapki Kubota, białe kozaczki, opalenizna z solarium, włosy w odcieniach nieznoszących kompromisu (albo platyna, albo skrzydło kruka), zbyt intensywne makijaże, sztuczne rzęsy i nadmiary biżuterii, dresy (kolejny topos, o którym patrz wyżej7), nieskromne dekolty, wąsy (sprawdzić, czy nie hipster), podgolone głowy (sprawdzić jak wyżej), intensywne róże i futerka, wszelkie podróbki, jumy, adonisy i louisy vuittony ze Stadionu Dziesięciolecia bądź regionalnych bazarków, reklamówki w funkcji toreb. Ogólnie „faszyn from Raszyn”, ogólnie „januszowatość” i „cebulactwo”, ogólnie bezguście i brak umiaru, które mogą cechować zarówno nowobogackich (których trzeba jakoś, czyli najlepiej po guście, a raczej jego braku, odróżnić od szacownej starej inteligencji), jak i pozbawionych smaku biedaków, sebiksów, Karyny i dresiarzy. Estetyczne napiętnowanie jest więc gestem klasowej dystynkcji, wyznaczania grupowych granic i pielęgnowania dobrego samopoczucia wspólnoty obdarzonej gustem i smakiem. Pewnie, gdyby cytowany wyżej Leopold Tyrmand wstał z grobu i przeczytał te słowa, argumentowałby, że dobry smak nie zna klas ni politycznych podziałów, a warszawska ulica szykiem swych kobiet dzielnie dawała odpór komunistycznej urawniłowce, ale powiedzielibyśmy mu, że dziś rozumiemy już działanie „kapitału kulturowego” i mechanizmów klasowych wykluczeń, a on zobaczyłby kobietę w kombinezonie i z radością powrócił do swojego grobu. Zresztą nie trzeba wcale Tyrmanda, bo w podobnym duchu wypowiadała się kilka lat temu Marta, twórczyni i redaktorka popularnego bloga Faszyn from Raszyn8 bezlitośnie piętnującego bezguście polskich ulic. Oskarżana o klasizm i brak empatii dla ludzkich ułomności (także cielesnych) blogerka odpowiadała, że dokumentuje nie biedę materialną, tylko „biedę umysłu” i z równym krytycyzmem odnosi się do obrzydliwie bogatych (i takoż ubranych), jak do dziewczyn z okolic Dworca Wileńskiego na warszawskiej Pradze.9

Powiedzieliśmy już jednak, że obciach to broń obosieczna i w zależności od podziałów kulturalno-politycznych za obciachowe uznawane będą różne praktyki i różne estetyki. Dla jednych będą to dresy i koszulki z orzełkiem, dla innych rurki na męskich nogach i okulary w rogowej oprawie. Rzecz nie dotyczy jednak tylko preferencji estetycznych, bo za tymi preferencjami idą określone wizje płci, męskości, kobiecości, stylu życia etc. Gust bywa polityczny, ubranie może być deklaracją, że pozwolę sobie na taki banał. Polityczność gustu nie ogranicza się też jedynie do kwestii związanych z modą; estetykę i styl trzeba także rozumieć szerzej: obciachowe mogą być poglądy lub zachowania, profil wykształcenia, wykonywany zawód, znajomość (raczej: nieznajomość) obcych języków i zasad savoir-vivre’u oraz styl bycia w przestrzeni publicznej.

Gust bywa polityczny. Polityczność gustu nie ogranicza się też jedynie do kwestii związanych z modą; estetykę i styl trzeba także rozumieć szerzej: obciachowe mogą być poglądy lub zachowania, profil wykształcenia, wykonywany zawód, znajomość obcych języków i zasad savoir-vivre’u oraz styl bycia w przestrzeni publicznej.

Polityczność etykietowania obciachem sięga jednak głębiej i może mieć poważne konsekwencje. Pierwsze rządy Prawa i Sprawiedliwości budziły w dużej mierze opór raczej estetyczny niż polityczny, raczej w kwestii smaku niż aksjologii. „Kaczor” był obciachowy, mylił słowa hymnu i nazwiska piłkarzy, trzymał szalik do góry nogami, był niski, pocieszny i nikt do niego nie przyjechał na bal. Koalicję rządzącą tworzyły zaś, wraz z PiS, wtedy jeszcze bardzo obciachowo „moherowa” Liga Polskich Rodzin i Samoobrona, której lider, Andrzej Lepper, wprowadził całą swoją bezkompromisową i pozbawioną kompleksów obciachowość na polityczne salony. Wyśmiewano więc lapsusy językowe polityków, ich ogólną „wsiowatość” i „nieeuropejskość” nieodpowiadającą estetycznym i life-stylowym aspiracjom dużej części społeczeństwa, „młodym, wykształconym z wielkich miast”, którzy później zostaną zobciachowani jako „lemingi”. Nie chodzi jednak o budowanie symetrii między obozem „Kaczystanu” a obozem „Tusku musisz”, lecz raczej o uświadomienie sobie, jak bardzo krótkowzroczna, infantylna i doniosła w konsekwencjach była krytyka oparta na obciachu, obciachu podszytym często bezmyślnością i klasową pogardą. Krytykując obciachowość polityków PiS, bagatelizowano jednocześnie, albo nie dostrzegano, prawdziwie politycznych i ideowych niebezpieczeństw zawartych w ich wizjach wspólnoty, państwa, narodu czy polityki historycznej.

Miało być bez symetrii, ale pewną obciachowość można by zarzucić także demonstracjom KODu. Są patetyczne, koturnowe, odwołujące się do estetyk kombatancko-martyrologicznych, opornikowo-podniosłe, opozycyjnie-natchnione, mają w sobie coś z klimatu późnej Piwnicy pod Baranami. Bardziej od tego, co się tam mówi, w imię czego i przeciwko czemu protestuje, interesuje mnie jednak tutaj, co się śpiewa. Śpiewa się na przykład Miejcie nadzieję do słów Adama Asnyka, w wykonaniu Jacka Wójcickiego10, piosenkę patetyczną i podniosłą, której patos doskonale wydobywa miodowy tenor Wójcickiego, zresztą śpiewaka Piwnicy pod Baranami. Piosenkę z archaicznie (czyżby?) mizoginiczną linijką o tym, że „kochać się w skargach jest rzeczą niewieścią, mężom przystoi w milczeniu się zbroić”, a ta nonszalancka reprodukcja tradycyjnych stereotypów płciowych wydaje mi się symptomatyczna, choć można by mi zarzucić anachroniczno-feministyczne czepialstwo.

Piosenka ta pojawiła się w filmie Ostatni dzwonek11 z roku 1989, który wydaje mi się dobrym pomostem do powrotu do kwestii młodości i wpisanego w nią pewnego „uniwersalnego” obciachu. Film opowiada o licealistach, którzy przeciwko szkolnej opresji późnego Peerelu buntują się najpierw trochę dla zasady i trochę na oślep, a później wzniośle i patetycznie. Jedną z form buntu, a zarazem budowania wspólnoty, są zbiorowe śpiewy przy ognisku. Śpiewanie przy ognisku to właśnie poniekąd „uniwersalna”, a na pewno „powtarzalna” praktyka wielu pokoleń młodych ludzi. Repertuar tych piosenek jest do pewnego stopnia ponadczasowy, choć oczywiście absorbuje nowe utwory. Niechybnie jednak pojawi się tam i Stare Dobre Małżeństwo, i teksty Edwarda Stachury, i ballady Jacka Kaczmarskiego, i klasyki Led Zeppelin, i szlagiery z musicalu Hair. Specyficzna niemodność tych piosenek jest pewnym kodem kulturowym, służy budowaniu wspólnoty elitarnej, doceniającej „prawdziwą muzykę” w kontraście do „współczesnej sieczki” (zupełnie dygresyjnie odsyłam do arcyciekawych dyskursów wokół dorocznego Topu Wszechczasów w Programie 3 Polskiego Radia, który na zmianę wygrywają Dire Straits i Led Zeppelin). Przy ognisku tworzy się communitas, która zawiesza poczucia śmieszności, pretensjonalności czy obciachu, chociaż po wyjściu z tego kręgu wspomnienia nastoletniej pretensjonalności powracają ze zdwojoną siłą.

Można by zaryzykować stwierdzenie, że pretensjonalność jest wpisana w przeżywanie młodości nieodwołalnie i uniwersalnie, ale wydaje mi się, że warto bliżej przyjrzeć się patronom tej młodzieńczej pretensjonalności ostatnich dekad. Młodość jest „chmurna i durna”, co Wieszcz obwieścił już w dziewiętnastym stuleciu i o ile z durnością ostrożnie, o tyle z chmurnością to święta prawda. „Życie jest brudnym piekłem, a ludzie wszystko gnoją” – któż z nas, mając lat piętnaście, nie podpisałby się pod tym zdaniem Marka Hłaski, pisarza tak chętnie i intensywnie czytanego, i przeżywanego w wieku nastoletnim? Obok Hłaski do patronów młodzieńczego buntu przeciw światu trzeba zaliczyć Edwarda Stachurę, „poetę wyklętego”, owianego legendą włóczęgi, buntownika, samotnika i niestrudzonego poszukiwacza „autentyczności”. Zakrawa na paradoks, że jego Życie to nie teatr piętnujące (kobiecą!) obłudę, grę i hipokryzję skontrastowaną z męską „duszą na ramieniu”, śpiewa się z taką koturnową, pretensjonalną emfazą (sama śpiewałam, więc mogę rzucać tym kamieniem). Hłasko i Stachura, piewcy „uniwersalnego buntu”, ucieczki od zepsutego, przeżartego fałszem świata (w domyśle: dorosłych) w „górską, leśną męskość”12 i na „cudne manowce” (a przecież wypady w góry z plecakiem i namiotem są niemal tak powszechną młodzieńczą praktyką jak śpiewy przy ognisku) proponują jednak bardzo egotyczną, egocentryczną i mizantropiczną wizję świata. Mizantropiczną i mizoginiczną, bo po pierwsze, górskie, leśne eskapizmy w kraciastych koszulach to raczej męski przywilej, po drugie zaś, najczęściej to kobiety właśnie są w tych wizjach nosicielkami i symbolami fałszu, obłudy, głupoty i przywiązania do tego, co materialne.

Warto zadać pytanie, jakie typy lektury i wzorce buntu uprzywilejowuje nasza kultura, pytanie tym bardziej palące, że przecież odbiorczyniami tych męskocentrycznych, mizoginicznych wizji są częściej chyba jeszcze młode dziewczęta niż młodzi chłopcy.

Grażyna Borkowska pisała, że Stachura to „pisarz w gruncie rzeczy bardzo arystokratyczny”13, a Agnieszka Karpowicz, że chociaż bohaterowie Stachury wyrażają wprost pragnienie szczerej komunikacji z ludźmi, to „na poziomie świata przedstawionego nieustannie odmawiają dialogu z innymi postaciami”14. Brudny, czarno-szary obraz rzeczywistości z utworów Hłaski i jaskrawy, pozaspołeczny eskapizm Stachury mogą odpowiadać na „uniwersalne” poczucie nastoletniej niezgody na świat, ale z uniwersalizmami zawsze trzeba ostrożnie, one nie są niewinne i najczęściej okazują się przy bliższym oglądzie bardzo partykularne (męskie, białe, inteligenckie, heteronormatywne, choć homospołeczne).

Warto zadać pytanie, jakie typy lektury i wzorce buntu uprzywilejowuje nasza kultura, pytanie tym bardziej palące, że przecież odbiorczyniami tych męskocentrycznych, mizoginicznych wizji są częściej chyba jeszcze młode dziewczęta niż młodzi chłopcy. Zresztą jakaś mizantropia i antywspólnotowość albo specyficzna, ekskluzywna wspólnota, jakiś egotyczny projekt męskości (bo najczęściej jest to męskość) zdaje się być w ogóle wpisany w figurę barda i śpiewaka, na co zresztą Mury Jacka Kaczmarskiego są kolejnym, paradoksalnym dowodem. Ale nie wiem już, co jest bardziej obciachowe, śpiewanie Murów, czy tłumaczenie, że nikt tak naprawdę ciągle tej piosenki nie
rozumie.

  • 1. Tak naprawdę – po przegranej 0:2 z Ekwadorem w pierwszym grupowym meczu Mistrzostw Świata w Niemczech w 2006 roku, ale okładka okazała się okładką wielokrotnego użytku i była często przywoływana przy okazji porażek polskich drużyn, nie tylko futbolowych.
  • 2. Słownik synonimów, red. Andrzej Dąbrówka, Ewa Geller, Ryszard Turczyn, Świat Książki, Warszawa 2004, s. 61.
  • 3. http://sjp.pwn.pl/sjp/obciach;2491297.html(dostęp 10 kwietnia 2017)
  • 4. Leopold Tyrmand Dziennik 1954, Wydawnictwo mg, Warszawa 2009, s. 26.
  • 5. Tak pisali o Solpolu redaktorzy poświęconego architekturze serwisu Bryła (bryla.pl): „Ten odważny przykład postmodernizmu w architekturze wpisał się w kontekst ulicy Świdnickiej słynącej z kolażu stylów architektonicznych. Był głosem ponowoczesnej wolności w historycznym mieście połatanym lepszymi i gorszymi przykładami powojennego historyzmu a później modernizmu. I nieważne, czy jego kształt i kolorystyka wynikały z możliwości, jakie dawał ArchiCAD – pogram komputerowy, dzięki któremu za pomocą jednego kliknięcia nudna ściana stawała się połamana i fioletowa. Ważne było to, że w ogóle powstał i zapoczątkował nową epokę we wrocławskiej architekturze. [...] Lata dziewięćdziesiąte to czas przemian w wielu dziedzinach życia, to lata specyficznie pojmowanej nowoczesności, czas ponownego zachłyśnięcia się nią – tym razem «u siebie». Te niedoskonałe czasy Solpol uosabia idealnie, bo równie niedoskonale. Pozwala nam przejrzeć się w zwierciadle pełnym pstrokatych nadziei, krzykliwych marzeń i rozdmuchanych oczekiwań.” http://www.bryla.pl/bryla/1,85301,9477746,Solpol_do_rozbiorki__czyli_bud... (dostęp 10 kwietnia 2017).
  • 6. Magda Szcześniak Normy widzialności. Tożsamość w czasach transformacji, Wydawnictwo Bęc Zmiana, Warszawa 2016.
  • 7. Na temat dresu zob. także Agata Zborowska Dres to nie ubiór, to sposób myślenia, w: Lata dziewięćdziesiąte. Kultura nadmiaru w czasach niedomiaru, mała kultura współczesna nr 10/2013, http://malakulturawspolczesna.org/category/lata-dziewiecdziesiate-kultur... (dostęp 10 kwietnia 2017).
  • 8. Faszynfromraszyn.pl.
  • 9. Autorka bloga udzieliła w 2013 roku wywiadu dla „Wysokich Obcasów” (Zły gust mnie pociąga, rozmawiała Joanna Bojańczyk, „Wysokie Obcasy” nr 15/2013), na który zareagowała polemicznie Aleksandra Bilewicz listem otwartym na łamach „Nowych Peryferii”, pisząc między innymi, że nawet jeśli istnieją jakieś uniwersalne wyznaczniki dobrego gustu, to „wychowywanie” społeczeństwa do dobrego smaku musi się odbywać systemowo i powszechnie. Zarzucała także blogerce dehumanizację i wyszydzanie fotografowanych osób (http://nowe-peryferie.pl/index.php/2013/04/list-do-wysokich-obcasow/). Blogerka odniosła się do listu Aleksandry Bilewicz na portalu Quelement w artykule Raszyn kontra klasa robotnicza, zarzucając oponentce „lewicowe skrzywienie i brak przyzwolenia na satyrę, która przecież nie jest poprawna politycznie”. Tę odpowiedź cytuję za Paulą Kaniewską, bowiem tekst zniknął z sieci. Więcej na temat sporu wokół i samego bloga można przeczytać w poświęconej modzie odsłonie małej kultury współczesnej z 2013, przede wszystkim w: Paula Kaniewska Czy można śmiać się z białych kozaczków?, i Agata Zborowska Intro modowe, w: Moda, mała kultura współczesna nr 4/2013, http://malakulturawspolczesna.org/category/moda-42013/ (dostęp 10 kwietnia 2017).
  • 10. https://www.youtube.com/watch?v=3tOZvDO1iSk (dostęp 10 kwietnia 2017).
  • 11. Ostatni dzwonek, reż. Magdalena Łazarkiewicz, Polska 1989, scenę z piosenką można obejrzeć w serwisie YouTube https://www.youtube.com/watch?v=CoDoVQLwsZo (dostęp 10 kwietnia 2017).
  • 12. Określenie pożyczam od tytułu tekstu Piotra Kubkowskiego Górska, leśna męskość. Marek Hłasko w piekle, w: Sto metrów asfaltu. Warszawa Marka Hłaski, red. Agnieszka Karpowicz, Piotr Kubkowski, Włodzimierz Pessel, Igor Piotrowski, Wyd. Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2016, s. 287-315.
  • 13. Grażyna Borkowska Edward Stachura – nie wszystko jest poezją, w: Sporne postaci polskiej literatury współczesnej. Następne pokolenie, red. Alina Brodzka, Lidia Burska, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 1995, s. 125.
  • 14. Agnieszka Karpowicz Proza życia: mowa, pismo, literatura, Wydawnictwo Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2012, s. 94.

Udostępnij

Kornelia Sobczak

Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W Instytucie Kultury Polskiej UW obroniła  pracę doktorską na temat recepcji Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego.