www10_115_x_85.jpg

Jarosław Marek Rymkiewicz „Ułani”, Teatr Narodowy, Warszawa 2018, reż. Piotr Cieplak. fot. Krzysztof Bieliński / Teatr Narodowy

O czym śpiewa ortolan?

Piotr Olkusz
W numerach
Lipiec
Sierpień
2018
7-8 (740-741)

Zanim jeszcze bardzo dużo się zmieniło, zachwycał się Piotr Cieplak: „Polska jest pięknym, średniozamożnym, drugorzędnym, ale zadbanym krajem. Przynajmniej w przestrzeni prywatnej. Przystanki PKS – pożal się Boże. Ale ogródki?! Pod Bełchatowem są istnym festiwalem różnorodności. Cisy, jałowce, tamaryszki, berberysy, irgi, tawuły, róże, piwonie, hortensje, ligustry, perukowce, ogniki, rokitniki, sosny, jodły i świerki odmian wszelakich, bylin plejady, trawniki prawdziwe, żywopłoty z grabów i buków, wszystko to rośnie, nawożone i podlewane, strzyżone i plewione!”. A zachwycał się tak w drugim dniu rowerowej wyprawy na przeciwległy kraniec Europy. Z kartek dziennika zrodzi się później cykl felietonów dla „Teatru”, całość zostanie wydana w 2014 roku w samodzielnym zbiorze zatytułowanym O niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii 1. I choć jest to książeczka pełna skromności (Cieplak, gdyby tylko polszczyzna mu na to pozwoliła, odmieniałby słowo „pokora” nie tylko przez wszystkie przypadki, ale i we wszystkich czasach), to przecież przynależy do ważnego dla nas gatunku, w którym Barbarzyńca w ogrodzie robi Szkice piórkiem. Tyle tylko że Cieplak – reżyser, którego teatralny debiut zbiegł się z 1989 rokiem –  nie spotyka się z Europą, bo wygnała go z kraju wojna, ani nie dzięki temu, że łaskawie dostał paszport i stypendium. To ważna różnica, która pozwala mu napisać, że aby „dojechać rowerem z warszawskich Kabat do Liz­bony, trzeba ciąć na Piaseczno, a potem przez Jazgarzew i dalej prosto na Grójec. Oto cała wiedza o geografii, która potrzebna jest na początku”. Żaden z mistrzów gatunku „Polak w Europie” nie mógł sobie pozwolić na napisanie, że „do Portugalii jedzie się przez Grójec i tyle”. Bo i nigdy wcześniej się tak prosto nie jechało, tak jak nigdy wcześniej „uniesienia ogródkowe w okolicy Bełchatowa” nie mogły być równie racjonalne.

Teatralnym odpowiednikiem tego obrazu średniozamożnego, drugorzędnego, ale zadbanego kraju był balet na blokowisku w Królowej Śniegu (Teatr Narodowy, 17 stycznia 2015): może nie było tam sosen, jodeł i świerków odmian wszelakich, ale byli mieszkańcy, wśród których chciałoby się spędzić resztę życia, i których szczęście jest efektem umiejętnego sumowania małych przyjemności. Mają zmartwienia, niektórzy są może nad wyraz wyniośli, inni zaś może zanadto zdziecinniali, ale wszyscy wydają się ciekawi zmian (z których po trochu korzystają), a może i ciekawi świata. Są barwni, są różni. To nie blokowisko dresiarzy z krzykliwych reportaży i interwencyjnej prozy. Tak wygląda większa część tego drugorzędnego, ale zadbanego kraju. I stąd można łatwo dostać się do Europy: trzeba ciąć na Piaseczno i dalej prosto.

I można jechać. Dziennik z rowerowej podróży Cieplaka po Europie jest przede wszystkim kroniką spotkania „nas” (tu, mimo osobistego tonu, autor sytuuje także i siebie) oraz „ich”, bo mimo coraz oczywistszych zażyłości, różnice pozostają nie do zatarcia. „Jak na garbatego, to całkiem, całkiem” – coś w tym stylu słyszy w Ulm, gdy oznajmia, skąd przyjechał. „Do polskości […], nawet do siebie ten fakt mnie nie zniechęca” – pisze jednak i zaraz dodaje: „ale co tu dużo gadać, niesmak pozostaje. Jak nie będzie wojny, to niesmak obliczam na jeszcze jakieś dwa, trzy pokolenia. A jak będzie, to potem liczenie zacznie się od początku, który teraz mamy szczęśliwie dawno za sobą” 2.

Cztery miesiące po balecie na blokowisku w Królowej śniegu w Polsce nie wybuchła wojna, ale licznik Piotra Cieplaka się wyzerował. Wybory skomentuje w jednym z felietonów dla „teatralnego.pl”: „Kiedy ponad dwadzieścia lat temu Tadeusz Mazowiecki – sam Tadeusz Mazowiecki! – przegrywał ze Stanem Tymińskim, przybyszem z Peru, wydawało się, że uznam ten fakt za dostatecznie dotkliwy, aby raz na zawsze wyleczyć się ze złudzeń, że moje umiarkowane, postępowo-konserwatywne, patriotyczno-szydercze, pobożno-antyklerykalne, słowem: przeciętne, przeciętnie wyważone poglądy należą do większości obywateli naszej ojczyzny-matczyzny. Ale nie” 3. A później zaczęło się pukanie od dołu. Weganie na rowerach stali się ponoć forpocztą marksizmu, drzewa stały się ofiarą ministra środowiska, noc stała się czasem sejmowych głosowań, a widelec – tajną bronią w starciu z francuską dyplomacją. Licznik się wyzerował, a droga z Grójca do Europy utonęła w błocie.

I miedzą, miedzą. Ni widu, ni kresu.
Mglisto i płasko do samych Skierniewic.
Mglisto i płasko dalej, do Uralu

– pisał Miłosz w Traktacie poetyckim. Cieplak opowie o tym w Teatrze Narodowym, w spektaklu Soplicowo – owocilpoS. Suplement, jednym z najczarniejszych, jakie kiedykolwiek zrobił.

Skundlenie

Na scenie nie będzie żadnego cisu czy jałowca. Niczego się nie nawozi i niczego się nie podlewa. Jest bure klepisko stratowane buciorami wybijającymi co i rusz rytm poloneza, tańczonego tu koślawo i w zrywach, jakby chodziło o stanięcie do apelu: ojczyzna wzywa! Oto, co z naszą Puszczą i z naszymi ogródkami robi patriotyczne wzmożenie.

Premiera spektaklu (9 czerwca 2016) była zwieńczeniem realizowanego przez Cieplaka cyklu Pan Tadeusz – wszystkie słowa. Od kwietnia 2015 do marca 2016, księga po księdze, aktorzy Narodowego z kartkami w dłoniach, w scenografii naszkicowanej jedynie prostotą rekwizytów zachwycali się językiem Mickiewicza. Bez patosu i bez jednej interpretacyjnej tezy, a nade wszystko bez moralizatorstwa czy obsesji rewizji znaczeń, grali trzynastozgłoskowcem. I romantyczna ironia romantyczną ironią – artyści doskonale się w niej czuli – ale najbliższe skórze w tym Tadeuszu okazały się opisy przyrody. Nawet jakby nic innego nie było u Mickiewicza, to Cieplak pewno i tak wybrałby się do tego lasu ze słów (zresztą w epizodzie Gajowego sam nawet pojawił się na scenie). Publiczność była uwiedziona. Tyle tylko że sielanka w Soplicowie coraz bardziej odlatywała od tego, co działo się na ulicach wokół teatru. Publiczność, ta „swoja”, „zaprzyjaźniona”, rzecz jasna zawsze miała w gotowości salwę śmiechu, by z niej strzelić, gdy tylko pojawiała się aluzyjna okazja, ale przecież reżyser nie chciał strzelnicy z wesołego miasteczka. Księga za księgą, czytanie za czytaniem, coraz bardziej niepokojąca stawała się kwestia zbliżającego się finału. O czymże dumać „Przynosząc z miasta uszy pełne stuku / Przekleństw i kłamstwa, niewczesnych zamiarów, / Zapoznanych żalów, potępieńczych swarów”? Jak dziś mówić o „drzwiach do Europy” i „świecie nieproszonych gości”? Jak się uporać z Mickiewiczowskim Epilogiem zbudowanym już nie tylko na fałszywej sielance, ale i na miłości do ojczyzny wyrosłej na odżywce niechęci do świata poza jej granicami? A może pokazać na scenie świat z marzeń Mickiewicza, tylko dwieście lat później? Jak podsumować wielomiesięczne spotkanie z polszczyzną wieszcza i wielomiesięczne pukanie od dołu, którego nie sposób było nie słyszeć? Epilogiem-suplementem do czytań Pana Tadeusza było właśnie to Soplicowo na wspak, czyli owocilpoS, podobnie nieprzystające do wielomiesięcznych czytań, jak Epilog do dwunastu ksiąg.

W spektaklu z ust aktorów nie padało ani jedno słowo, choć jednocześnie było w nim mnóstwo Mickiewicza. Albo nawet Mickiewiczów, gdyż Cieplak rozmnożył postacie z epopei (każąc na przykład wielu Zosiom w różnym wieku spotykać kolejnych absztyfikantów aspirujących do bycia Tadeuszem) i zmultiplikował przywoływane obrazy z fabuły. Walki stronnictw z Soplicowa (czy to o honor psa, czy o prawo do zamku) zmutowały w kłótnie wiejskich klanów o miedzę, a niedźwiedź wyliniał i wymókł… Wszystko jakby skarłowaciało, jak karłowacieją populacje odizolowane od reszty przedstawicieli gatunku. Soplicowo się skundliło. To dlatego też nikt tu nie mówi, każdy zaś – dosłownie, nie metaforycznie – szczeka i ujada, zwłaszcza gdy na horyzoncie pojawi się jakieś barwne i ładne towarzystwo mówiące we wszystkich językach Europy. Wtedy na scenie Narodowego było jak w najposępniejszej psiarni, pełnej rotwailerów gotowych do walki na śmierć i życie i ku radości ruskich nowobogackich. Sielankę próbowała tu reanimować pełna błogości przedwojenna ekranizacja epopei autorstwa Ryszarda Ordyńskiego, wyświetlana na scenicznym firmamencie – w czym psi widzowie dostrzegać musieli pewno kolejną Boską interwencję, podobną do tej znanej z obrazu Kossaka Cud nad Wisłą. Ale po chwili wszystko wracało do normy: a to polonezem zadeptywano rachityczne kępki trawy, a to rażono niedźwiedzia prądem – ot, do czego nam tradycja i postęp, ot co myślimy o naturze.

Spektakl mroził, zaskakiwał, nie każdy na widowni umiał go uporządkować. Polski teatr, przy całej swej laudacji eksperymentu, rzadko pozwalał sobie na tak radykalną rezygnację z fabuły. Od czasów Grzegorzewskiego nikt też nie próbował tak konsekwentnie wykorzystać w przedstawieniu struktury muzycznej. Cieplak kazał grać aktorom raz fugę, gdy te same kłótnie i te same gesty, przetransponowane tylko do innych tonacji, zarażały kolejnych bohaterów, a raz coś na kształt Fantazji na tematy polskie, w której dumkami Kurpińskich były motywy z Mickiewicza – kolejne tematy do przetwarzania. Scenografia Andrzeja Witkowskiego – jak zwykle z troską o szczegół, i z hołdem dla rzemiosła teatralnych warsztatów, rozciągająca barwy od krańca do krańca najszerszej z palet – swoją doskonałością dodatkowo podkreślała upiorność mieszkańców tego obrzeża świata. Dawny szyk Telimeny ledwie majaczył zza poprzecieranych łachmanów, kanapa, na której wypito dużo wcześniej niejedną z najczarniejszych kaw i może nawet wygłoszono kilka błyskotliwych myśli – zapadnięta, powycierana – ugrzęzła w żwirze i kurzu tego wyjałowionego świata. Echem nad sceną odbijały się słowa z VIII Księgi, „że akt nie będzie miał mocy, / Wymuszony przez gwałty, ogłoszony w nocy”. Skąd te głosy? Z zagubionych w czasie i w eterze fal Wolnej Europy, którą nagle znów słychać, bo niedźwiedź wygrzebał skądś starą antenę? A może to nie część spektaklu, tylko odgłosy z kolejnej ulicznej manifestacji przeciwko głosowanym po zmroku zmianom w sądownictwie i mediach?

W tym Soplicowie rozsypał się świat. Ale – inaczej niż wielu chciałoby to widzieć – Cieplak nie zamknął na tym psim wybiegu swoich politycznych przeciwników, tej drugiej Polski, która kiedyś nie głosowała na Mazowieckiego a teraz nie broniła Puszczy. Tu byli wszyscy, z tej i z tamtej strony. Tyle tylko że każdemu po równo przydarzył się kataklizm ponownego zerowania liczników. To był świat, w którym te z trudem odbudowywane domowe biblioteki i kompletowane porcelanowe serwisy na nowo przepadły, a wraz z nimi piwonie, ligustry i rokitniki z ogródków pod Bełchatowem. To świat, który na nowo będzie się musiał uczyć nawożenia, podlewania, strzyżenia i plewienia. I który nawet już próbuje się uczyć: gdy Telimena, ta, co najbliżej była ucywilizowanego świata, podejmuje trud popularyzowania wśród psich kamratów trudnej sztuki alfabetu. Głoska „a” – za nami. Cierpliwości słuchaczom wystarczy, by posłuchać jeszcze jej arii na głosce „b”.

Potem wsiądą na rowery. I nie jest to symbol wstecznictwa, ale postępu. To rower zbliżał sąsiednie wsie, to rower pozwolił kobietom poznać świat trochę dalszy niż ogrodzenie zagrody wymurowane twardą ręką męża. I to na rowerze można miedzą płaską jeszcze i mglistą, gdzieś między Skierniewicami a Uralem, dostać się na drogę na Grójec. A potem już prosto do Portugalii.

Ja to Kicio

Po Soplicowie… Cieplak-reżyser Narodowego zamilkł. Pracował dalej ze studentami w Akademii Teatralnej. W lipcu, w trakcie Szkoły Krytyki Teatralnej w Siennej, organizowanej przez Fundację Teatr Nie-Taki, przygotował ze słuchaczami mały spektakl. Mały, ale prawie że na serio: ze struganymi rekwizytami, z mini-mechaniką, z mikro-sznurownią jakby z pajęczej sieci, z reflektorkami jak banieczki z garścią robaczków świętojańskich, w celowo na tę okazję wyciemnionej altanie, w której wcześniej najwyżej grillowano karkówkę, a nie robiono teatr. Cieplak sam chodził od letniska do letniska, od pensjonatu do pensjonatu i zapraszał widzów. „Ale pan jest naprawdę reżyserem teatralnym? – pytał jakiś piegus z włosami rozczochranymi wiatrem z Czarnej Góry. I dodawał: Bo ja bardzo cenię teatr!”. „Kotlino Kłodzka! O, mieszczuchu osiadły na równinnych piaskach Mazowsza! Mazowsze – toż to czyściec w porównaniu z rajem zalesionych wzgórz, zamkowych ruin, nieczynnych wiaduktów kolejowych, ryneczków pełnych pelargonii i innych cudów Kotliny.” 4

We Wrażeniu – bo tak oficjalnie nazywało się przedstawienie, które jego wykonawcy ochrzcili jednak słowem „Cegielnia” – niewprawionymi do grania rękoma studentów teatrologii i kulturoznawstw z całej Polski próbowano budować. Wreszcie budować, a nie burzyć. Z budyneczku z czterospadowym dachem i kominem kopcącym papierosowym (!) dymem wystawał, jakby wypożyczony z muzeum makiet przemysłowych, pas transmisyjny i wypluwał rytmicznie czerwone cegiełki. Malutkie, wystrugane z drewna, ale barwione ochrą wypalonej gliny. Cegła za cegłą rósł mur. No, murek. Rósł… I rozpadał się. Raz po raz. Aż wreszcie ustąpił miejsca drzewu. Zasadzonemu? A może samosiejce? Pal licho, jak tam wyrosło. Może na razie tylko je namalowano na ceglanej ściance, ale czy świat, w którym sprayem na murku rysuje się drzewa, może być do końca zły? Albo też czy finał, w którym główną rolę gra drzewo, to zły finał?

Ale skończyło się to kłodzkie niebo na ziemi, przyszła jesień, nowej premiery w „dużym” teatrze nie było. „W dalszym ciągu donoszę, że u mnie po staremu. Roboty jakiejś nowej nie widać, a jak już przyjdzie do widoku, to bez sensu się widzi” 5 – zwierzał się w jednym z felietonów dla „teatralnego.pl”. W jeszcze innym, w podobnej tonacji, pisał o rozchodzeniu się naszego świata i Zachodu, o wygaszaniu Europy w Polsce i o „łagodnej melancholii” wielu artystów teatru, dla których „nie ma faktów, są tylko interpretacje” 6. Z tej niezgody na rozmemłanie kategorii i z pytania o zdrowy rozsądek, ale i o nasze miejsce między Wschodem a Zachodem, zrodziło się Porwanie Europy według tekstu Rymkiewicza (premiera 7 kwietnia 2017 roku).

Cieplak pierwszy raz reżyserował w Teatrze Śląskim. Od dłuższego czasu, po rozstaniu z warszawskim Teatrem Powszechnym, pracował niemal wyłącznie w Teatrze  Narodowym i powoli wiązał się z legnickim Teatrem im. Modrzejewskiej. Tam miał swoich aktorów, swoje zespoły. Ale także i komfort pracy, który pozwalał na formalne poszukiwania, nierzadko na przekór dramatycznym konwencjom. W Ożenku z Legnicy (premiera 5 kwietnia 2014) właściwą akcję poprzedził długimi sekwencjami niemalże pantomim – zabawnych, zupełnie niepoważnych – które jednak były mu potrzebne do stworzenia ramy konwencji dla tej historii pogodnej i straszliwie smutnej zarazem, a w dodatku bazującej na arcyznanym tekście, który sam dla siebie mógłby się stać punktem odniesienia. Ten spektakl – jak często u Cieplaka – zakładał istnienie wspólnego kodu łączącego aktorów i widzów, który mimo ceny uproszczeń jest jednak podstawą porozumienia. Innego dialogu nie ma. Mowa zawsze jest konwencją. I jak nie ma tej konwencji, to pozostaje nam już tylko szczekanie. Rok po premierze Soplicowa… Cieplak do tamtego skundlonego świata nie chciał już wracać. A zdroworozsądkowy Ślązak, może nieszczególnie wyrafinowany i nie zawsze błyskotliwy, ale przecież niememłający kategorii i niebiorący faktów za interpretacje, przyszedł mu z pomocą:

ja to Kicio dobry wieczór
a ta ruda ta peruka
co zza kulis się wysuwa
to peruka mojej żony
a ta żona to Kiciowa 7

Ślązak Kicio pojawia się w Porwaniu Europy po dobrym kwadransie zabawy w farsę. Zabawy jakoś podobnej do tej z Ożenku, bo równie potrzebnej do ustanowienia konwencji społecznego współżycia. Kicio postanawia tę konwencję zrozumieć.

Gdyby nie wiedzieć kto, a zwłaszcza kiedy, napisał Porwanie Europy, można by znaleźć w tej sztuce opowieść o dzisiejszej geopolityce. W Salonie Pompadurów (tu usadzić by można Macrona i Angelę Merkel) zabawa robi się gorzka, bo ich córki, Europy (nią niech będzie któryś z nowych członków Unii, albo jej biedniejsze Południe), nie chce Kensington (to Wielka Brytania), który w ogóle najchętniej by się już w salonie Pompadurów nie bawił, tylko zrobił brexit i wrócił na Wyspy. Urażona córunia odkrywa nagle w sobie miłość do Kniazia Spirydona (to, powiedzmy, Putin) i też już nie chce się bawić w salon Pompadurów. Na dodatek pojawia się Kicio z Kiciową, on w marynarce z nadreprezentacją stylonu, ona – w sukience z nadreprezentacją wcięć i dekoltów przy wyraźnym niedoreprezentowaniu tkaniny. I jak tu grać salonową farsę z grasejowanym „r”? „Wiruj, tańcuj i raz, dwa, trzy” – zaklinają zaperuczeni strażnicy ancien régime’u, ale jakoś tańca nie udaje się wskrzesić. Wydaje się, że czy to z bombą ukrytą pod kanapą, czy to bez tej bomby, lustra i kandelabry Pompadurów i tak rozsypią się w drobny mak. Było nie wpuszczać na salony Pompadurów ani Lorda, ani Kicia, a córkę za młodu przyobiecać komuś ze swoich, bez zabawy w poszerzanie Unii.

Tyle że taka lektura Rymkiewicza byłaby tylko kabaretem. Cieplaka zaś żywo interesuje zagubienie Kicia w salonie światowców oraz rodzące się w jego głowie pytania o tożsamość, o związki z tym światem i o obowiązki wobec tego świata – jeśli chce się w nim dłużej pobyć. Kicio jest tu i Cieplakiem jadącym przez Europę, i Podkarpacianinem ruszającym na Zachód, by u bogatych Holendrów stawiać ścianki z karton-gipsu. Jest turystą, który dzięki długo ciułanym oszczędnościom stanął oniemiały w Galerii Lustrzanej Wersalu, albo powiatowym elegantem, który nagle znalazł się wśród wielkich marek pod kopułą Harrodsa. Kicio może być niepewnym siebie inteligentem, który tak długo, jak długo może, kryje się z polską mową i paszportem, zwłaszcza że po drugiej stronie Unter der Linden idzie głośna wataha innych Kiciów z orłami na koszulkach i tatuażami małych powstańców na karkach. Łączy ich jeden kompleks Polski, tylko że leczą go innymi terapiami. Dla wszystkich to spotkanie z Europą nie jest jednak obojętne.

W skali większej Porwanie Europy w reżyserii Cieplaka staje się więc opowieścią o Polsce w Unii. O naszych związkach z Europą: mamy w niej zabawę (bo bierzemy dopłaty), czy może dzielimy z nią wartości? „Ale skosztuj / gdy nas proszą, to bierz Kiciu / bo odmawiać nie wypada” – mówi rozbawiona Kiciowa, która już na początku porzuciła męża na rzecz dobrej zabawy. Ale Kicio jakoś tak spoważniał. I wtedy bombę detonuje Kensington-anarchista, który nie mógł znieść ani Kicia, ani Pompadurów. Kensington, którego męczyły wszelkie reguły, i który był mistrzem uchylania się od odpowiedzialności. Wysadził z żalu czy dla zabawy? Z nudów czy z zazdrości? To Kensington jest najczarniejszym charakterem w tej opowieści. Za niecały rok pojawi się znowu u Cieplaka. Na imię mu będzie Lubomir.

Ptaszek Beethovenowski

Ale wcześniej, pod koniec sierpnia 2017, Piotr Cieplak przytnie blacik. Jakieś czterdzieści na czterdzieści centymetrów, może ciut większy. Następnie dokręci nóżkę, by powstał stolik. Potem odwróci go nogą i wolny koniec przymocuje do belki pod dachem wiatki. Tak zamontuje swój pierwszy karmnik dla ptaków. 8 „Do niedawna o ptakach myślałem po prostu, że latają, ćwierkają i srają. To tak, jakby o ludziach mieć tylko tyle do pomyślenia, że latają, ćwierkają i srają” 9 – napisze. Wszystko się zmieniło po lekturze książki Stanisława Łubieńskiego Dwanaście srok za ogon (Czarne, 2016) – później była jeszcze lornetka od rodziny w urodzinowym prezencie i godziny spędzone na podglądaniu ptaków. Choć nie, jednak „to nie japońska lornetka – wyzna Cieplak – to Łubieński, to literatura stała się lornetką”. A mowa stała się okiem – chciałoby się dodać. Nazywanie – stwarzaniem świata. „Daj imię wszystkim i każdemu z osobna” – mówi w Elementarzu Barbary Klickiej Bóg do Adama. Ten zaś, wysilając mózg, spogląda na mijające go po kolei zwierzęta i mówi: „Bambi, Harpia, Puchatek, Incitatus, Kwasica, Aparat, Krafft-Ebing, Indochiny, Gazrurka, Buggins, Cyc gada…”. „Cykada się nada” – odpowiada Bóg.

Elementarz (Teatr Narodowy, 7 grudnia 2017) był w jakimś sensie powrotem do przerwanej nauki języka z Soplicowa (tyle że nie w tonacji mollowej), ale też na długie kilometry odchodził od tamtego bezimiennego świata. Oprowadzanie po krainie liter, którego podjęli się w spektaklu dwaj bliźniaczo podobni przewodnicy – Marian Falski i Falski Marian – dało tak wyczekiwaną przez Cieplaka okazję do zachwytu życiem, a ze spektaklu uczyniło ciepły i pełen prostoty wykład z personalizmu. Tu wszyscy są wyjątkowi i wszystko jest jedyne w swoim rodzaju. Więcej: zdaje się, że świat stwarzany jest dla każdego z osobna.

Ala – postać trochę z podręcznika Falskiego, a trochę z cyklu Lewisa Carrolla – spada do świata liter. Zostawia za sobą zmartwienia codzienności, traci z oczu ojca – kochanego, ale teraz już raczej wymagającego opieki niż zapewniającego poczucie bezpieczeństwa. Litera za literą odkrywa słowa i przedmioty, poznaje nowych znajomych, spotyka Adama:

ADAM Madam, I’m Adam
ALA A to kanapa pana Kota

– „flirtują – jak pisze Klicka w didaskaliach – za pomocą dwóch, wielokrotnie używanych palindromów”. Palindromów? Tak! Czyż to nie piękne słowo? Takich pięknych słów, które niezrozumiały kataklizm wygnał z codziennego języka, znajdzie się tu więcej. Najpiękniejszym z nich będzie może „ortolan”, ptaszek, który w Elementarzu „ominął ostre kolce ostrokrzewu”, i który – o tym w Elementarzu milczą – swoim „tiu-tiu-tiu-tiuuu” dał bodaj najsłynniejsze cztery nuty w historii symfoniki. Ortolan, ptaszek który… No, właśnie: pięknem tekstu Klickiej i spektaklu Cieplaka stało się pragnienie przysłuchiwania się słowom i przyglądania rzeczywistości, pragnienie odzyskania języka i świata.

A to, mimo wysiłków Mariana Falskiego i Falskiego Mariana, mimo starań Piotra Cieplaka i Barbary Klickiej, wcale nie było łatwe. Kolejne sekwencje spektaklu – jak w szkolnym elementarzu – powtarzały kolejność liter („Litera A. Ala ma kota”, „Litera B! Być – czas przyszły”…), więc gra w skojarzenia coraz silniej zadawała pytania o to, co dalej, podobnie jak wcześniej rzecz się miała z dwunastoma księgami Pana Tadeusza, które coraz głośniej pytały o sens Epilogu. A tym kontrapunktem była litera tuż po ortolanie. Litera P. P jak…?

„Nie cierpię zwrotu «w tym kraju…»” – pisał Cieplak jeszcze w 2015. „Ten, kto tak mówi, usadawia się w Toskanii, mimo że na co dzień mieszka w bloku i spłaca kredyt. W poniedziałek powyborczy podsłuchałem rozmowę studentów. Dominowała wyluzowana drwina. Wszyscy są, kurwa, na Majorce.” 10 Cieplak, w swoim teatrze, nigdy Polski nie opuścił. Ale i Ala z jego Elementarza nie była na Balearach. Była w Polsce, o czym wielokrotnie jej przypominano i o czym sama sobie przypominała. W tym kraju, w którym karczowano lasy, a sama „rozmowa o drzewach jest prawie zbrodnią”. W ponurej scenie trzynastej usłyszała zresztą to, co jej pierwowzór u Falskiego, Alina Margolis, usłyszeć musiała w sześćdziesiątym ósmym, zanim wyemigrowała: „Umieraj stąd, Umieraj, […] Złamasie, Ździro, Żulu, Żydu”. Polskie piekło wdzierało się i do tego spektaklu.

Wdzierało się i w przenośni, i dosłownie, bo w premierowy weekend, mimo grudnia, na ulicach i w Sejmie było naprawdę gorąco. Widzowie docierali do Narodowego, mijając barierki ciągnące się od placu Piłsudskiego, nierzadko wbiegając na widownię w ostatniej chwili, bo jadące objazdami autobusy utknęły w korkach. To był cały tydzień manifestacji, trudno było o punktualne rozpoczynanie przedstawień. 11 I trudno też było zwalczyć obsesję litery „P”, którą koniec końców w Elementarzu pominięto: „Szanowni państwo, realizatorzy oświadczają, że litera Pe nie weźmie udziału w spektaklu”. I natychmiast dodawano: „ponieważ wydaje nam się, że nie używając litery Pe, mówimy również o niej”.

Elementarz był spektaklem o zagarnianiu świata, o roszczeniu sobie prawa do monopolu na słowa i desygnaty. I o potrzebie powrotu do zabawy nieoczywistym, bo w tej właśnie zabawie kryje się nadzieja na realną zmianę. W finale spektaklu scena przemieniała się w kawiarnię Antrakt, nieczynne już miejsce spotkań artystów Narodowego. „Na Zet: zaadaptujmy zabaweczkę!”. Ile pięknych pomysłów wykorzystanych później w spektaklach zrodzić się musiało od tego zaadaptowania zabaweczki, gdzieś przy stoliku w Antrakcie? Może i końcowy dialog tego spektaklu, który swoją prostotą i prawdziwością bierze górę nad całą gorączką łatwych oskarżeń trawiącą naszą codzienność? Dialog z wyczekiwanego ponownego spotkania Ali z Tatą:

ALA Pamiętasz? Szliśmy brzozową aleją w kierunku nasypu…
TATO …nad lasem dyżurowały kruki…
ALA zostawiliśmy za sobą tętniące wieczne mrowisko. Biegłam…
TATO Biegłaś, więc krzyknąłem: nie pędź tak, bo się pozabijasz!

Jakby można to było zrobić wiele razy.

W lesie przy strumyku

Tuż po premierze Elementarza Cieplak gotuje się do nowej pracy, a na decyzję Narodowego nie musi długo czekać. Ułani na podstawie tekstu Jarosława Marka Rymkiewicza powstają szybko: premiera odbyła się już 10 marca 2018 roku. Cieplak przeniósł się z dużej sali teatru na kameralną scenę przy Wierzbowej. Spektakl grany jest w przestrzeni niemalże kawiarnianej, blisko widzów, bez troski o teatralną iluzję, z nieustannym ogrywaniem bycia w roli i jej opuszczania. Trudno o bardziej szczere zaadaptowanie zabaweczki. „Wiruj, tańcuj i raz, dwa, trzy” – zaklinano w Porwaniu Europy, ale wychodził z tego najwyżej danse macabre; inaczej być nie mogło. Tu zaś przebierano nogami. Jakby ta radość była dobra na wszystko. Na stopę za niską, na splinek, na brzydki bliźniego uczynek, na taki jakiś nie taki ten byt. Ułani byli piosenką Cieplaka. Ułani – ich słowa, melodia i rytm.

Ułani to kolejna wariacja na temat opowieści o dzielnym chłopcu na koniu i czekającej na niego w pobielanym dworku pannie. Czyli kolejna wariacja na temat wariacji, bo przecież ułan i Zosieńka to nasza wersja historii o królewnie wypatrującej z wieży rycerza na białym rumaku. Rymkiewicz postanawia jednak z tego mitu zażartować, trochę jakby pozazdrościł Wasowskiemu i Przyborze, u których Zosia co i rusz musiała przerywać zbieranie grzybów, jeżyn i jagód, bo kolejny „ułan pięknie Zosię prosił”. „A gdy już skończone boje / wodzi Zosia dziecię swoje / Na kurhanek w polu świeży / gdzie tatusiów szwadron leży”.

Rymkiewicz zaczyna od tkliwego wspomnienia schadzek z ułanami w lesie przy strumyku

FRANIA jak nas kłuli ci ułani
ANIA ostrogami i wąsami
FRANIA przewracali i siodłali
ANIA dosiadali ujeżdżali
FRANIA to na słomie to na sianie
ANIA na koń wsiedli zatrąbili
FRANIA odjechali o świtaniu
ANIA nie płacz Franiu
FRANIA nie płacz Aniu 12

ale szybko okazuje się, że nawet tacy ułani, choć w jednym jeszcze przypominający mężczyzn, to też już wspomnienie. Dziś miarą ułańskiej fantazji jest odcięcie się od świata i postawa „mnie to nie obchodzi”. „Mnie to nie dotyczy.” Eterem tej filozofii oddycha w Ułanach Lubomir, krewny Kensingtona, autor wiersza o żabobocianie,
najpewniej wyznawca poglądu, że „nie ma faktów, są tylko interpretacje”.

Bo dworki dworkami, olszynka olszynką, ale Zosia wie, że najwyższy czas na zajście w ciążę. Nie jest ważne, czy chce tego od niej coraz trudniej tłumione pragnienie macierzyństwa, rodzina, patriotyczna misja czy zegar biologiczny. Pragnie dziecka i potrzebuje ojca. Najlepiej takiego, który później nie odjedzie na kasztance, ani nie umości się na kurhanku w polu świeżym. Od początku wiadomo, że Lubomir będzie złym kandydatem, ale… Że na horyzoncie jest jeszcze tylko Graff, czyli wróg, pewno Austriak (a najpewniej Niemiec), to wszyscy pchają Zosię w ramiona Lubomira. Tymczasem Lubomir? Zabawi się: do łóżka Zosi wyśle swojego lokaja i wróci do uprawiania grafomańskiej poezji i filozofii bez logiki. Dziecko, Zosia, odpowiedzialność – to wszystko nie będzie dla niego żadnym faktem, może tylko interpretacją. Cała nadzieja w Graffie – bo przecież w pobielanych dworkach nad brzegami ruczaju gardzimy Niemcami, ale… Czy „poniemiecki” nie oznacza tyle, co „niezawodny”, „pewny”, „po-prostu-lepszy”? „Poniemiecki” – dla Polaków pierwszego sortu to określenie wypływające z Hassliebe. Dla Polaków drugiego sortu – może tylko z Liebe. A Zosia, który to sort?

Cieplak spłaca w Ułanach swoje rachunki z Lubomirami, którzy znad bambusowego kubka z sojowym latte nieraz zarzucali mu, że jest beneficjentem dobrej zmiany, zwolennikiem ciepłej wody, że widzi w podbełchatowskich ogródkach porządek i rośliny, których tam wcale nie ma. „To co tam jest? – zdawał się pytać w Ułanach. Żabobocian?” Tak naprawdę, to nawet cytat z Brechta z Elementarza był jakoś polemiką z beztroską hipsteriadą, która – wobec zmian w państwie i protestów na ulicach – przyjmowała postawę wycofanego obserwatora, nierzadko kpiącego z obrońców rzeczywistości z ciepłą wodą w kranie, wypominającego protestującym, że bronią rzeczywistości skompromitowanej czy nawet – jak utrzymywał jeden z Lubomirów – będącej „zbrodnią poważniejszą niż stan wojenny”. „Co to za czasy, w których rozmowa o drzewach jest prawie zbrodnią?” – to nie był tylko komentarz do wycinki w Puszczy, ale – przewrotnie – także polemika ze zwolennikami monopolu na teatralne tematy – monopolu, który zezwalał wyłącznie na krytykę Polski po grubej kresce, przejętej jakoby przez bezduszne neoliberalne siły.

Ułani stawali się zatem także kontynuacją – zapoczątkowanego w Elementarzu – procesu odzyskiwania tematów i języka. Nawet dla samego Cieplaka, liżącego jeszcze rany po odkryciu, że jego „umiarkowane, postępowo-konserwatywne, patriotyczno-szydercze, pobożno-antyklerykalne, słowem: przeciętne, przeciętnie wyważone poglądy” nie są poglądami większości. I była to też kontynuacja procesu odzyskiwania lekkiego tonu, ironicznego komentarza, który dla sztuki – mającej podobno mówić wprost, nie aluzjami – był już ponoć glejtem wstecznictwa. We foyer na Wierzbowej Cieplak z Witkowskim otworzyli niezwykłe muzeum, Muzeum Wszechułaństwa Polskiego, a w nim wystawę Eksponaty narodowego wzmożenia. W gablocie, na purpurowym aksamicie, lśniły Widelce – dar ułanów dla Napoleona, „Eksponat wypożyczony z Muzeum Wojny w Paryżu za specjalną zgodą prezydenta Emmanuela Macrona”. Zza pancernej szyby spoglądały „Wąsy Emilii Plater”, na ścianie wisiał olej na płótnie „Autora nieznanego, wyklętego” pod tytułem Ułani rechrystianizujący Europę. Na gwoździu obok – drugi olej, też nieznanego, ale „wyklętego” autora: Hołd mongolski. I opis pod obrazem: „W ostatnim czasie skruszony naród mongolski w ramach reparacji wojennych za najazdy tatarskie, postanowił oddać hołd szlachetnym pułkom. Centralną częścią trwających siedem dni uroczystości była ceremonia nadania stolicy Mongolii imienia Ułan Bator (na cześć ułanów oraz Batorego)”. W tym muzeum nowej narracji historycznej były nawet Próbki krwi z pól bitewnych: polska krew (biało-czerwona), krew bolszewicka (czerwona), niemiecka (najbardziej bura z burych) i krew europejska – we wszystkich kolorach tęczy. Równie barwna, jak ogródki pod Bełchatowem.

  • 1. Piotr Cieplak O niewiedzy w praktyce, czyli droga do Portugalii, Fundacja Teatr Nie-Taki, Wrocław 2014.
  • 2. Tamże, s. 96. Wcześniejsze cytaty s. 12 i 6.
  • 3. Piotr Cieplak O „Polacy nic się nie stało”, „teatralny.pl”, http://teatralny.pl/felietony/o-polacy-nic-sie-nie-stalo,1094.html, felieton z 27 maja 2015.
  • 4. Piotr Cieplak O niewiedzy w praktyce..., op.cit., s. 26.
  • 5. Piotr Cieplak O sprawach idących, „teatralny.pl”, http://teatralny.pl/felietony/o-sprawach-idacych,1730.html, felieton z 28 października 2016.
  • 6. Piotr Cieplak O wygaszaniu, „teatralny.pl”, http://teatralny.pl/felietony/o-wygaszaniu,1752.html, felieton z 16 listopada 2016.
  • 7. Jarosław Marek Rymkiewicz Porwanie Europy, „Dialog” nr 5/1971, s. 13.
  • 8. Por. Piotr Cieplak O ptakach, „teatralny.pl”, http://teatralny.pl/felietony/o-ptakach,2199.html, felieton z 20 grudnia 2017.
  • 9. Tamże.
  • 10. Piotr Cieplak O „Polacy nic się nie stało”, op.cit.
  • 11. „Zapomniałem jednak, że to «czarna środa» i że centrum Warszawy będzie zablokowane. Przebycie trasy zajmującej zazwyczaj piętnaście, dwadzieścia minut rozciągnęło się dwukrotnie” – pisał w recenzji Elementarza Dariusz Kosiński, Skradziony Elementarz, „Tygodnik Powszechny” z 29 stycznia 2018.
  • 12. Jarosław Marek Rymkiewicz Ułani, „Dialog”, nr 2/1975.

Udostępnij