www1_115_x_85.jpg

Co to jest elementarz?
Elementarz to dość dziwna książeczka, przeznaczona dla dzieci uczących się czytać i pisać. Te dzieci umieją już mówić i rozumieją dobrze, co się do nich mówi. Teraz te spontanicznie przyswojone umiejętności trzeba niejako raz jeszcze przełamać i zorganizować od nowa. Ma więc elementarz wpisaną w siebie stabilność i niezmienność (bo alfabetu, gramatyki i reguł pisania nie zmieniamy często), ale też swoistą dynamikę, bo nauka dziecka musi trochę potrwać, nowe litery wprowadza się stopniowo, kolejno, a przy tym te właśnie wprowadzone wykorzystuje się z początku nadmiarowo, żeby uczniowi wbić do głowy te, które istnieją już w jego pamięci, a które za chwilę ustąpią swej uprzywilejowanej pozycji nowym. A przy tym z nowymi literkami też jest kłopot, bo niby w jakiej kolejności mają się w tekście elementarza pojawiać? Może po prostu alfabetycznej? Legendarne pierwsze zdanie elementarza Falskiego brzmiało: „Ala ma kota”. No dobrze, ale w moim wydaniu nieśmiertelnej książeczki zdanie istniało już w wersji: „Ala ma Asa” – z aż pięciokrotnym powtórzeniem „a”. Na przestrzeni pomiędzy poszczególnymi edycjami elementarza kot przemienia się w psa, a sam kryje się gdzieś w tle zdarzeń, choć nie znika zupełnie (bo przecież zdanie „Ala ma kota” pozostało niejako symbolem elementarza Falskiego). Do postaci Kota jeszcze wrócimy.
Nie na tym koniec nowych porządków, jakie elementarz stara się wprowadzać w nasze głowy. Opowiada nam niejako standardowe, wzorcowe historie o ludzkim życiu, wzbogaca je o etyczne fundamenty, uczy też współuczestnictwa, wpaja wiedzę, jak być podmiotem zdarzeń, a także – jak odróżnić rolę bohatera usadowionego w centrum wypadków od roli narratora opowiadającego jakąś historię z bezpiecznego dystansu.
Barbara Klicka swoją teatralną wersję elementarza skonstruowała właściwie na przekór tej, którą opisałem powyżej: przydała jego językowi kilka jeszcze osobliwych rodzajów wewnętrznej dynamiki. Tak, jakby ten język wykorzystywał różne automatyzmy, jakby grzązł w mechanicznych wyliczeniach albo wdeptywał niechcący w tematy i słownikowe repertuary, które się przed dziećmi ukrywa. I trudno powiedzieć, czy ta kontrabanda rodzi się wewnątrz języka jako jego kompromitująca skłonność, czy zostaje przywleczona z zewnątrz przez głodnych prawdziwego życia małych, ale dorastających szybko użytkowników książki. Wraz z przybywaniem coraz to nowych liter wzrastają możliwości opisywania świata, wzbogaca się jego obraz, zmysłowe i emocjonalne bogactwo. Ale za to wzbogacenie płaci się nieoczekiwaną cenę: mogąc powiedzieć więcej i bardziej dokładnie, dziecko-użytkownik języka poczyna odwiedzać zakresy zjawisk i sensów, które wychowawcy chcieliby zostawić przed nim zamknięte. W ten sposób język dziecka poczyna wyrażać treści ocenzurowane: agresję, okrucieństwo, obsceniczność. Każdy rodzic pamięta dobrze moment, w którym jego pociecha zaczęła przynosić ze szkoły lub z podwórza „brzydkie wyrazy” – nie w pełni je z początku rozumiejąc. Tu znów Ala/Alicja (w krainie czarów) wzbogaca wciąż swój słownik, łamiąc reguły stosowności, co – jak się okazuje – czyni się także poszerzając słowniki i obszar konotacji potocznych sformułowań. Może być zresztą jeszcze dziwniej, bo z abecadła i elementarza Klicka czyni strukturę zamkniętą, cykliczną, którą można odwracać i cofać.
Język to jednak nie tylko słownik (słowniki), to zbiór opisywanych za jego pomocą zdarzeń lub stanów rzeczy. I tu od samego początku autorka sztuki nas zaskakuje. Już w pierwszej scenie dorosła Alicja robi wymówki starzejącemu się ojcu, który zaniedbał się i zdziecinniał, doprowadzając wzorcowy dom z elementarza do stanu kompletnego zapuszczenia. Więc o ile Cela w książce Mariana Falskiego mogła jeść jajko, pewna, że jest świeże, o tyle bohaterce Elementarza Klickiej tego bym absolutnie nie doradzał. Sytuacja „wychowawcza” ulega tu zatem odwróceniu. Niedługo potem ojciec zmienia się w kota (z Cheshire?), a w strukturze i dynamice rzeczywistości istotną rolę poczyna zajmować zasada palindromu. Przecież palindromicznymi figurami są nie tylko opatrzone przez autorkę objaśnieniami zdania: „Madam, I’m Adam” i „A to kanapa Pana Kota”, ale też choćby taka z pozoru bezsensowna para: Marian Falski – i Falski Marian. Powstała ona wskutek spotkania dwóch sobowtórów, z których jeden jest tutejszy, a drugi z antypodów, więc stoi na głowie.
Takich niby to (nieklasycznych) palindromów jest w sztuce więcej, wszędzie tam, gdzie spotykają się co najmniej dwie figury zestawione w układzie „na waleta”, gdzie zatem początek jednej staje się zakończeniem drugiej. Palindrom to figura zamykająca świat w kleszczach formuły, która się wyczerpuje w swoim zaryglowanym ciasno kształcie. Wyjścia na zewnątrz z niej na pozór nie ma, najwyżej można się odbić od któregoś z końców i popędzić z powrotem. Świat elementarza zdaje się zatem z początku zamknięty i wsobny. Wyjście z niego zrazu nie daje się pomyśleć (Ala krzyczy „w głąb, w głąb, w głąb!!). Czy nie o głąb psychiki tu chodzi? I zarazem króliczą norę produkującą niestrudzenie obarczone symbolicznym sensem opowieści. Palindromiczna figura zatrzaskuje się tutaj na postaciach Ali i jej Taty, tworząc psychoanalityczną klatkę, w której Ojciec i Córka wzajemnie się kształtują/wychowują i obarczają stosownymi kompleksami, na przykład Elektry. Zarazem ten rozrastający się do wewnątrz świat wzbogaca się o nowe litery i słowa, dziecko uczy się zatem rzeczywistości, w której przyjdzie mu żyć. Ten świat poddaje się zgoła osobliwym regułom prezentacji: bo przecież rzeczywistość odbierana zmysłami nie układa się alfabetycznie – w odróżnieniu od świata opisanego w języku, któremu alfabetyczna rama nadaje niepokojący charakter niby to ułożonego podług jakiejś „wyższej zasady” rejestru, który obejmuje WSZYSTKO (od A do Z), choć ani postulatowi kompletności, ani wezwaniu do stworzenia etycznej normy nie umie sprostać. Powiedzmy zresztą, że każde alfabetyczne wyliczenie słów semantycznie niemających nic ze sobą wspólnego, niesie spory potencjał groteski, będąc jakby parodystycznym wyszydzeniem języka i jego mechanicznych porządków. Punktem dojścia tej historii o przejściu przez doświadczenie dojrzewania i przezwyciężenia kompleksów dzieciństwa może być ta seria zamykających sztukę scen, w których bohaterowie zyskują rodzaj beztroskiej nieodpowiedzialności – tak jakby owa paplanina oznaczała w końcu zamknięcie etapu, na którym językowe doświadczenia przynosiły rzeczywisty ból i niewygodę.
Tu właśnie pora, by powrócić do Pana Kota, który od początku leży na swojej kanapie, a każda próba odwołania się do niego kończy się wygonieniem zwierzaka z pierwszego planu. Jest w tym coś z traktowania przez Gombrowicza Walentego z Iwony („Walenty, proszę się nie pętać!”, „Precz, Walenty!”). Biednego lokaja dopiero Bergman dowartościował, czyniąc zeń – Śmierć po prostu. A po co Kot Klickiej? Otóż, nie mam tu gotowej hipotezy, choć nie mogę nie zauważyć, że ten Kot z nigdy niepasującą do sytuacji pierwszą literą może być traktowany jako „furtka metafizyczna” – bo przez Kota droga wiedzie do Taty – i w końcu do Boga. Ale niełatwo ją przebyć: ilekroć w tekście zjawia się „kot”, mówi się „na kota nie czas”, trzymając zwierzę (a może śmierć?) wciąż w antyszambrach. Byłżeby więc kot słowem specjalnym, uruchamiającym mechanizm wyrzucającego poza elementarz performatywu?
Barbara Klicka napisała niezwykle interesującą i oryginalną sztukę opisującą procesy narastania i organizowania się języka poetyckich figur w jednostce, a jednocześnie – kształtowania się językowego uniwersum, w którym odciska się całe bogactwo ludzkiego doświadczenia – zmysłowego i psychologicznego. Dużo w tej sztuce zabawy samym językiem, czynnika, który od czasów poezji lingwistycznej stracił nieco na znaczeniu w literaturze polskiej, ale ta zabawa u Klickiej podszyta jest powagą czy nawet lękiem przed tym, co za sprawą języka możemy odkryć w sobie i w bezpośrednim sąsiedztwie. Wszystko, co się tu przedstawia, może zostać zaprzeczone i postawione na głowie. Dlatego również moje próby odczytania pewnych szyfrów, które w tekście Barbary Klickiej dostrzegam, mogą być zupełnie dowolne i oparte na nieporozumieniu. Ale któż wchodzący do oceanu języka (i pedagogiki) nie ryzykuje utopienia lub przynajmniej zakrztuszenia – powiedzmy – raczkami planktonowymi – prawo- i lewoskrętnymi (czy takie istnieją?? Ależ tak! Istnieją tak długo, jak długo potrafimy ich „skrętność” nazwać w języku).