www.jpg

Magazyn trującego gazu
Pisze Joanna Tokarska-Bakir, że żadna prowokacja nie była potrzebna. Wystarczyło to, co tkwiło w ludziach. I tych, którzy brali udział w pogromie, i tych, którzy rządzili miastem.
1.
To jedna z bardziej przejmujących książek o okrucieństwie: Zimne dni Tibora Cseresa1. Jest rok 1942, może 1943, a może rzecz się dzieje już po wojnie. Czterech Węgrów, uczestników masowego mordu w Nowym Sadzie, we wspólnej celi odsiaduje wyrok. Ten pogrom to węgierska zbrodnia wojenna, choć zainspirowana przez Niemców. Pretekstu do masowej egzekucji Żydów i Serbów dostarczyła przegrana potyczka z oddziałem partyzantki jugosłowiańskiej. Do odwetu ruszyło węgierskie wojsko i żandarmeria – część Wojwodiny z Nowym Sadem od 1941 roku pozostawała pod okupacją węgierską – a potem dołączyli ochotnicy. Teraz, na użytek własny, trochę też na użytek współtowarzyszy, każdy z więźniów próbuje odtworzyć, co się wówczas działo i w czym brał udział.
W styczniu 1942 roku w Wojwodinie było zimno, temperatura spadała poniżej trzydziestu stopni. Mordercy działali trzy dni praktycznie bez snu. Na początku zabijano niepewnie, jak od niechcenia. Pojedyncze strzały do przechodniów, którzy wbrew obwieszczeniom wyszli na ulicę. Albo kiedy ktoś stawiał opór. Dopiero później padło słowo „zemsta”. „Mam tego dość!” – w powieści krzyczy do oficerów na odprawie „jego ekscelencja” (zapewne dowódca garnizonu węgierskiego, generał Czeydner). „Nie zniosę bierności i tchórzostwa! Chcę walki! Moim celem jest zemsta!”. Po odprawie pogrom przybrał na sile, dołączyli się ochotnicy. Serbów i Żydów wyciągano z mieszkań, strzelano do pasażerów nadjeżdżających pociągów. Ofiarami padali także rdzenni Węgrzy – na terenach zajętych przez Horthyego w 1941 roku stanowili wcześniej jedną czwartą ludności. Zatrzymanych ładowano na ciężarówki, wywożono nad Dunaj. Rozebranych do naga zabijano strzałem w tył głowy i ciała wrzucano do przerębli.
Skąd się wzięła liczba trzech tysięcy trzystu dziewięciu trupów, pyta w książce Cseresa jeden z uwięzionych. Jak to w ogóle można policzyć? Historycy wahają się – trzy tysiące czy dziesięć? W roku 2011, na kolejnym procesie kapitana żandarmerii Sándora Képiró, padła liczba tysiąca dwustu ofiar masakry, za które miał być odpowiedzialny. W każdym razie masowy charakter zbrodni nie ulega wątpliwości. A jednocześnie, sądząc z opowieści Cseresa, mordercy na początku działali bez przekonania i zapału. Co nie znaczy, że nieskutecznie. Mimo że panował chaos, że rozkazy były niejasne, często sprzeczne i zresztą rzadko docierały do właściwych odbiorców. Porucznik Tarpataki, pierwszy raz w mieście, przez przypadek został komendantem dworca kolejowego, panem życia i śmierci napływających pasażerów, spośród których winien był wyłuskać Żydów i partyzantów, a w rezultacie kierował całe pociągi pod ostrzał. Kapral Szabó w konwoju eskortował nad Dunaj grupę kilkunastu osób, z którymi prowadził swobodną rozmowę, „bośmy też nie mieli do nich żadnej urazy”. Chorąży Pozdor u boku Sándora Képiró (tak, tego samego) z ociąganiem wygarniał ludzi z przypadkowo wybranych domów, żeby ich załadować na ciężarówki i odesłać nad rzekę. Może jeden kapral Dorner mordował z zamiłowaniem. Brano wszystkich, nikomu nie mogły pomóc nawet najlepsze papiery, Tarpatakiemu tłumaczył to sam pułkownik Grassy (po wojnie wraz z Czeydnerem skazany na śmierć): „Legitymacje i dowody nie mają znaczenia. Ludzie mają pełno fałszywych dokumentów. Każdą legitymację można podrobić”. Nawet mundur amii węgierskiej budził podejrzenia i nie dawał gwarancji przeżycia.
Ten pogrom nie przypominał systemowego działania niemieckich Einsatzgruppen. Zorganizowane okrucieństwo – przeznaczonych na śmierć pozbawiano ubrania, a następnie kazano im w długiej kolejce czekać na mrozie na egzekucję – połączyło się z niechlujstwem, bylejakością. Zamordowano wielu obywateli węgierskich – to prawdopodobnie był powód, dla którego już po kilku miesiącach, mimo oporu rządu Horthyego, wszczęto dochodzenie. Zapadły wyroki, potem, jak się zdaje, anulowane. Wyższe wydano dopiero po wojnie.
2.
Pogrom kielecki z 1946 roku był w pewnym sensie przeciwieństwem węgierskiego. Pomijam oczywiście rozmiar i zakres zbrodni; chodzi o sam mechanizm. W Kielcach nikt nie wydawał rozkazów, nie organizował masakry; natomiast od początku nie brakło ochoczych wykonawców. Tak przynajmniej wynika z monumentalnej pracy Joanny Tokarskiej-Bakir2. Jej zdaniem w pogromie kieleckim nie było prowokacji ani celowego działania, nie było też politycznych celów do osiągnięcia. Było natomiast kilka ośrodków decyzyjnych nieskłonnych do współpracy i był tłum sfrustrowanych ludzi, z których byle pretekst mógł wydobyć to, co najgorsze. Dowodem stan ofiar, z których wiele po prostu zatłuczono – cegłami, kijami, sztachetami. Czy, jak w drugiej fazie pogromu, żeberkami kaloryferów produkowanych w Hucie Ludwików.
Przebieg wydarzeń jest znany, powtórzę go w skrócie. Na początku lipca 1946 ośmioletni Henio Błaszczyk zniknął na trzy dni z domu, po powrocie opowiadał, że go pochwycili i uwięzili Żydzi (ta opowieść miała różne warianty w zależności od rozmówcy, aż po rok 1993, kiedy jej bohater tłumaczył się już całkowitą niepamięcią). Rano czwartego lipca chłopiec z ojcem udali się na posterunek Milicji Obywatelskiej, skąd wraz z patrolem wyruszyli do domu na ulicy Planty 7/9. Mieścił się tam Komitet Żydowski oraz kibuc, gdzie mieszkali Żydzi, w większości repatriowani z ZSRR; ten właśnie dom chłopiec wskazał jako miejsce swego uwięzienia. Po drodze (niedługiej – posterunek od Komitetu dzieliło około dwustu metrów) patrol głośno informował napotkanych kielczan o przygodzie chłopca. Aresztował też przypadkowego żydowskiego przechodnia, którego chłopiec wskazał jako swego prześladowcę. W sprawie aresztowanego bezskutecznie interweniował w MO doktor Seweryn Kahane, prezes Komitetu, potem jedna z ofiar.
Kolejny patrol MO wyruszył w poszukiwaniu piwnicy, w której chłopiec miał być przetrzymywany (ulica Planty biegnie wzdłuż rzeki Silnicy, domy tam nie mają podpiwniczenia, o czym milicjanci z sąsiedztwa powinni byli wiedzieć); tym razem w towarzystwie sporego tłumu, który otoczył budynek. Oblężeni Żydzi alarmowali miejscowe władze, prosząc o pomoc; jednak nadesłani mundurowi – MO, wojsko i KBW – natychmiast przyłączyli się do oblegających. Kilku wojskowych weszło do budynku, żądając, by Żydzi oddali broń; zaraz po rozbrojeniu mieszkańców padły pierwsze strzały. Żołnierze i milicjanci wdarli się do środka rabując, kilka osób strącili z balkonu drugiego piętra, pozostałych wyciągnęli z budynku w ręce wściekłego tłumu.
Koło południa sytuacja trochę się uspokoiła, zaczęto organizować transport rannych do szpitala. Wtedy jednak nadciągnęli robotnicy z Ludwikowa uzbrojeni w rozmaite żelastwo i nastąpiła najbardziej krwawa faza pogromu. Zakończyła ją dopiero interwencja – tym razem już zorganizowana – sił wojska i KBW pod dowództwem podpułkownika Artura Pollaka. Przedwojenny oficer sprawnie rozproszył tłum, zamknął ulicę Planty i przeprowadził ewakuację Żydów pozostałych przy życiu.
Pogromowi towarzyszyły równoczesne morderstwa w pociągach i na dworcach. A także zwykłe napaści bandyckie. Jak na Icchaka Prajsa, zatłuczonego w bramie domu. Jak na rodzinę Kerszów, obrabowanych i zamordowanych w swoim mieszkaniu. I jak na Rywkę Fisz, którą wywieziono za miasto i zastrzelono wraz z kilkutygodniowym dzieckiem. Na procesie morderca tłumaczył, że niemowlę zastrzelił z litości. Mówił: „co zrobić, jak matki już nie ma? Cóż robić, dziecko ma płakać?” (II,778).
Pomińmy jednak bandytów, zostańmy przy „pogromszczykach”, jak ich nazywa autorka. Joanna Tokarska-Bakir, jak już była mowa, zdecydowanie odrzuca hipotezę prowokacji jako przyczyny pogromu. Właściwie hipotezy, bo było ich kilka. Wersja oficjalna głosiła, jakoby pogromem kierowało podziemie, rząd londyński, „faszyści” i „andersowcy”, a to w celu zohydzenia Polski Ludowej w oczach Zachodu. Wersji tej przeczyła inna, bardzo rozpowszechniona i podnoszona do dziś hipoteza prowokacji ubeckiej (w ostateczności mogło być NKWD): władze po to wywołały pogrom, aby przykryć fałszerstwa dokonane podczas niedawnego referendum. Nie znaleziono na to jednak, zauważa autorka, żadnych dowodów. Podobnie jak nie można udowodnić innych hipotez – na przykład, że żydokomuna rządząca Polską Ludową chciała mieć pretekst, aby się rozprawić z antysemityzmem. Albo że tłum zaatakował dom Komitetu Żydowskiego jako gniazdo znienawidzonych komunistów (obie te hipotezy lansowała podziemna prasa WiN). Były wreszcie hipotezy żydowskiej perfidii: że Żydzi w porozumieniu z opanowanym przez siebie UB sami zorganizowali pogrom, aby zmobilizować swoich pobratymców do emigracji i jednocześnie skompromitować Kościół katolicki; lub w innym wariancie: że zorganizowali pogrom, aby wywrzeć presję na rząd Wielkiej Brytanii, by ten oddał im Palestynę (obie te hipotezy z kolei znaleźć można w liście biskupa Kaczmarka do ambasadora USA w Warszawie).
Tymczasem, pisze Tokarska-Bakir, żadna prowokacja nie była potrzebna. Wystarczyło to, co tkwiło w ludziach. I tych, którzy brali udział w pogromie, i tych, którzy rządzili miastem.
Zdaniem autorki, centralne miejsce w polskim antysemityzmie zajmuje legenda o Żydach porywających dzieci chrześcijańskie, aby wytoczyć z nich krew do celów rytualnych. Temu poświęcone są zresztą jej poprzednie książki, choćby Legendy o krwi (2008) czy Okrzyki pogromowe (2012). To motyw bardzo stary, nie tylko polski; dość wspomnieć o „pacholęciu Symeonie” z Trydentu, którego smutne dzieje spopularyzował u nas Piotr Skarga. Nie mówiąc już o procesie Bejlisa w 1913 roku, także z oskarżeniem o mord rytualny. Opowieść Henia Błaszczyka o uprowadzeniu go przez Żydów znakomicie wpisuje się w ten schemat (albo też wpisali ją sąsiedzi i podsunęli chłopcu); wzbogacała się zresztą w toku powtórzeń o kolejne dzieci, zabite lub uwięzione. W Kielcach przybrała postać zmodernizowaną. Krew dzieci nie miała już służyć celom rytualnym. Miała być wykorzystana do transfuzji, jakiej Żydzi po wojnie potrzebowali dla poratowania zdrowia.
Czy naprawdę ktoś w to wierzył? Z przesłuchań, z zeznań świadków wynika niedwuznacznie, że przynajmniej porywanie dzieci uchodziło za pewnik. Z narastaniem pogłosek liczba ich urosła do przynajmniej kilkunastu. Co więcej, nie była to tylko wiara ludowa. Wypada przyjąć, że podzielali ją ludzie wykształceni. W sporządzonym na użytek kurii raporcie prokuratora Jana Wrzeszcza na temat zajść kieleckich mowa jest o chłopcu, który miał pokaleczone ręce „i żalił się rodzicom, że go męczono pobieraniem krwi” (II,55); pada też zdanie: „było już powszechnie wiadome, że Żydzi pobierali krew dla transfuzji i że są trupy dzieci w domu żydowskim” (tamże). Z kolei śląski biskup Bieniek, jak donosił jeden z brytyjskich dyplomatów, miał utrzymywać, że dziecko, które stało się powodem pogromu kieleckiego, „było faktycznie przez Żydów męczone i że Żydzi mieli mu pobierać krew z przedramienia” (II,666). Kościół ubolewał, lecz nie dementował opowieści o porywaniu dzieci. Biskup Teodor Kubina był w tej kwestii chlubnym wyjątkiem, gdy oświadczył: „Wszelkie twierdzenia o istnieniu mordów rytualnych są kłamstwem” (II,662).
Notabene nawet w kontekście pogromu kieleckiego przedstawiciele Kościoła nie omieszkiwali podkreślać zasług własnych i Polaków w ogóle dla ratowania Żydów w czasie okupacji. „Polacy, mimo że sami byli prześladowani, pomagali, ukrywali i ratowali Żydów z narażeniem własnego życia. Liczni Żydzi w Polsce żyją dziś dzięki pomocy Polaków i polskich księży” – mówił kardynał Hlond do dziennikarzy amerykańskich 11 lipca 1946 roku (II,660). „Wielu Żydów ocalili Polacy, boć przecież bez pomocy polskiej nie ocalałby żaden” – czytamy w cytowanym już raporcie biskupa Kaczmarka (II,33). Jakby przywołaniem dawnych zasług hierarchowie usiłowali unieważnić rzeczywistość.
Obok legend o krwi, jako drugi czynnik, który mógł zaważyć na przebiegu pogromu, Joanna Tokarska-Bakir wskazuje sytuację personalną we władzach Kielc. Nieudolność w tłumieniu zamieszek czy nawet ich podsycanie mogły korzeniami sięgać czasów przedwojennych i okupacji. Partyzantka na Kielecczyźnie była, jak wiadomo, rozbudowana i ideowo wielobarwna; w życiorysach – autorka omawia je szeroko, poza tym zamieściła w książce blisko trzysta biogramów – uderza łatwość przepływu ludzi między okupacyjnymi organizacjami tak odległymi, jak Gwardia Ludowa i Narodowe Siły Zbrojne, a po wojnie między podziemiem a siłami bezpieczeństwa. Uderza też, niestety, liczba akcji kierowanych przez podziemie przeciw Żydom – najbardziej znana to zamordowanie latem 1944 roku w okolicy wsi Kotyska grupy żydowskich uciekinierów, którzy chcieli się przyłączyć do oddziału AL „Świt”. Niektórzy uczestnicy tej akcji znajdą się później wśród kieleckich notabli.
Skład władz kieleckich w roku 1946 jest istotnie zastanawiający. Wojewoda Eugeniusz Wiślicz-Iwańczyk i szef UB Władysław Sobczyński-Spychaj – pisze Tokarska-Bakir – „mają na sumieniu Żydów rozstrzelanych z ich rozkazu nad Kotyską” (I,103). Z kolei komendanta MO Wiktora Kuźnickiego „otaczali nie tylko oficerowie AK, BCh, NSZ, ale też granatowi policjanci, folksdojcze, agenci Gestapo, funkcjonariusze Schutz- oraz Hilfspolizei, a nawet, całkiem wysoko, pewien szmalcownik” (I,343). Referatem kryminalno-śledczym MO kierował przedwojenny organizator komórek ONR na terenie Kielc, Stefan Sędek; on to, po wizycie Błaszczyków na komisariacie, wysyłał patrole na Planty. Tu już autorce – bodaj jedyny raz – puszczają nerwy: „Każdy mógł źle rozeznać sytuację przedpogromową. Ale jeśli w jej ocenie pomylił się człowiek, który był współzałożycielem lokalnej organizacji antyżydowskiej, a jego błąd doprowadził do pogromu Żydów, daje to do myślenia” (I,344). Hipoteza świadomego doprowadzenia do pogromu nie zostaje jednak dalej rozwinięta.
Natomiast wiele przemawia za świadomym przeciąganiem trwania zamieszek. My wiemy już, że władze Kielc w 1946 roku to żadna żydokomuna, raczej przeciwnie. A jednak takie jest powszechne wyobrażenie, tak uważa ulica, tak sądzi kuria i tak cały czas podaje prasa podziemna. „Około tuzina Żydów na stanowiskach w Kielcach w latach 1945-1946 – pisze Tokarska-Bakir – skupiło na sobie całą nienawiść, która w związku z tym ominęła rzeszę polskich milicjantów, żołnierzy, ubeków, totumfackich Wiślicza, Sobczyńskiego i Olszańskiego, instalatorów i utrwalaczy władzy ludowej” (I,411). A ta nienawiść, żelazne przekonanie, że rządzą Żydzi, przeniosła się na mieszkańców domu nad rzeką Silnicą.
Oczywiście, były i inne powody. Obok tradycyjnego antysemityzmu, którego trzon stanowią legendy o krwi, autorka wymienia jeszcze „łatwy do mobilizacji zasób doświadczenia, jakim było powszechne wojenne mordowanie Żydów” (I,415). A także motywy bardziej praktyczne: lęk przed utratą zawłaszczonego mienia, co mieszkańców miasta nastawiało negatywnie do ogółu powracających, którzy nie tylko mogą upomnieć się o swoje, ale „panoszą się” – to znaczy uzurpują sobie pełnię praw. „W kraju, w którym przed wojną legalnie dyskryminowano Żydów, niesprawiedliwością staje się ich powojenne równouprawnienie, wyzyskiem – odzyskiwanie zagrabionej własności, a uprzywilejowaniem – korzystanie z praw obywatelskich” (I, 212). Dodajmy do tego odwieczną zawiść o żydowskie bogactwo, im bardziej urojone, tym bardziej kuszące. A przede wszystkim to, co wysuwa się na plan pierwszy: biedę i wódkę.
Joanna Tokarska-Bakir pisze o notablach kieleckich, że łączył ich „paramafijny system wymiany usług, nastawiony na przetrwanie i zyski z szabru” (I,14), „amoralny familizm” wykształcony w czasach okupacji (I,135), sieć świadczeń, przysług i wzajemnych zobowiązań. Zapewne tak było rzeczywiście, ale wpływ tych układów na przebieg pogromu nie został – moim zdaniem – udowodniony (udowodniona została natomiast wzajemna nienawiść między poszczególnymi pionami władzy). Podobnie jak wątpliwa wydaje mi się druga teza autorki: że mianowicie pogrom kielecki nie był dziełem motłochu czy mętów społecznych, bo skład uczestników zamieszek nie odbiegał od składu populacji (por. I,297). Jako ostateczny argument autorka przywołuje fakt, że „tylko jedna osoba zatrzymana po pogromie była bezrobotna, żadna bezdomna, bo dzięki przejęciu własności żydowskiej stan majątkowy większości kielczan znacznie się poprawił” (tamże).
Tezie tej, sformułowanej w polemice z Wielką trwogą Marcina Zaremby3, przeczy jednak choćby to, co sama autorka pisze o środowisku, w którym pierwotnie wylęgła się opowieść o porwaniu. O dzielnicy biedoty, Głęboczce, gdzie w niemieszkalnych norach gnieździli się Błaszczykowie i ich sąsiedzi. O ludziach, którzy „są wszędzie i nie należą nigdzie”, którzy sami postrzegają się „jako odwieczną kategorię biedoty, wyrzutków i nieszczęśników”, których „bieda jest nieprzyjemna, brzydka, bałaganiarska, chora, niewykształcona, agresywna, kryminogenna” (I,89). Tezie tej przeczy to, co Tokarska-Bakir pisze o głodzie, który sprawiał, że dzieciaki uciekały na wieś, gdzie jednak coś do jedzenia łatwiej było znaleźć (tak przecież uciekł z domu mały Błaszczyk). Przeczy poziom umysłowy „pogromszczyków”, który odczytać można z protokołów przesłuchań, gdzie nieskładnym zeznaniom towarzyszą informacje o wykształceniu (klasa, kilka klas, analfabeta). Przeczy wreszcie – i bije w oczy – to, co rabowano na Plantach.
Protokoły zatrzymań zawierają szczegółowe wyliczenia. Ktoś ukradł torbę skórzaną, w niej „trzy paczki herbaty po 50 g., korkowce damskie zamszowe i sukienkę damską koloru niebieskiego” (II,493). Ktoś inny „dwa ręczniki, dwie koszule, kalesony, 1 koc, 1 maszynkę do golenia” (II,495); a w kolejnym zeznaniu: „ryż w woreczku, herbaty pięć puszek rosyjskiej małej, trochę orzechów, fig, 2 koszule, dwa ręczniki, 1 kalesony, koc, maszynkę do golenia z dwiema żyletkami” (II, 496). Z wyroku na czterech żołnierzy KBW: pierwszy zrabował na Plantach paczkę herbaty (6 dkg) i mydło (32 dkg), drugi puszkę smalcu, dwie pary kalesonów i kawałek mydła (II,478), trzeci osełkę masła, puszkę marmolady (pół kilo), podpinkę na pierzynę i pantofle, a czwarty parę męskich butów, dwie maszynki do strzyżenia włosów, trzy brzytwy i nożyczki fryzjerskie (II,479). I tak dalej. „Ludzie napełniali sobie kieszenie cukrem, kakao, kawą, grochem, fasolą” – pisze autorka (I,36). Ta żałosna chciwość, te przypadkowe łupy nie wskazują, by w pogromie brały udział osoby, których „stan majątkowy znacznie się poprawił”.
I jeszcze wódka. Tylko z protokołów, mówią i świadkowie, i mordercy. „Poszedłem do domu i tu wypiłem ćwiartkę wódki” (II,430). „Z rana na robocie wypiłem pół litra wódki. [...] Mam zwyczaj co rano wypić wódki” (II, 441). „Nadmieniam, że po śniadaniu piłem wódkę” (II,472). „Z bólu i podenerwowania ja również wypiłam szklankę wódki (bimbru) i wyszłam na ulicę” (II,503). „Wstąpiłem do restauracji i kupiłem 100 gram wódki, którą wypiłem w domu” (II, 509). „Poszliśmy do sklepu i tam wypiliśmy razem około 1 litra wódki, z czego ja tam wypiłem pół litra” (II,523). „Po wypiciu jednego litra wódki udaliśmy się z powrotem” na Planty (II,554). „Postawili pół litra. Wszyscy cywile stawiali” (II,778). Przy wódce powstawał plan napadu na Kerszów i na Rywkę Fisz, wódką i piwem Błaszczyk z sąsiadami opijał odnalezienie syna. Pili milicjanci, pili ubecy, pili żołnierze; „W okresie pogromu kieleckiego – pisze autorka – kieleckie sklepy i restauracje funkcjonują jak portale sieci społecznej, przez które płynie wódka, mord i rabunek” (I,281).
Chciałabym być dobrze zrozumiana. Powołując się na to powojenne rozpijaczenie i na te skradzione kalesony nie próbuję odpowiedzialnością za pogrom obciążać „motłochu”, uniewinniając w ten sposób zdrową część mieszkańców Kielc. Próbuję tylko powiedzieć, że „nieprzyjemna, brzydka, bałaganiarska bieda” była po wojnie udziałem ogromnej części społeczeństwa. Nie zmienia tego fakt, że wśród zatrzymanych po pogromie znaleźli się również ludzie względnie zamożni, w tym wzbogaceni mieniem pożydowskim, osobiście zainteresowani w zniechęcaniu dawnych właścicieli do powrotu. A z kolei trudno nie zgodzić się z autorką, że współwina obejmuje także tych, którzy w pogromie w ogóle nie brali udziału. Pogromowcy wiedzieli, że mogą liczyć na zrozumienie. Zaskakująca jest naturalność, z jaką w protokołach opowiadają o morderstwach. „Idąc na ulicę Sienkiewicza z prętem żelaznym, miałem zamiar tym prętem bić Żydów” (II, 456). „Biłem pałką dozorcę domu, którego nazwiska nie znam, myśląc, że on jest Żydem” (II,453). „Jak bili wszyscy ludzie, to ja biłem, bo wołali, żeby Żydów bić” (II,752). „W tym momencie zostałem zatrzymany, tak że udziału w mordowaniu Żydów już brać nie mogłem” (II, 457). Nawet biorąc poprawkę na poetykę protokołów przesłuchań trudno oprzeć się myśli, że dla tych ludzi zabijanie Żydów nie było przekroczeniem żadnego tabu.
Żydów nie obejmowało wspólne „my”. Najczęściej w ogóle nie występowali jako osoby. Najwyżej jako reprezentanci rasy. Przypadkowe wyimki zeznań: „Ten Żyd Bałanowski zszedł z góry zapalić papierosa” (I,140); „Zabijesz Żyda Budka, dostaniesz 10 tysięcy” (I,141); „Wołał [...] że tylko on ma prawo zastrzelić tego Żyda” (I,229). I jeszcze ten deminutyw: „Żydek”, „Żydki”. W protokołach przesłuchań: „zostałem ze wszystkimi Żydkami” (II,187); „zabił wspomnianego Żydka” (II, 450); „po wylegitymowaniu Żydka przez oficera” (II,529); „stała w grupie ludzi, gdzie był Żydek” (II,535); „Żydek uciekł, a zabili tylko Żydówkę i dziecko” (802). Tak mówili przesłuchiwani, ale także prokurator Szpądrowski, oskarżający w pierwszym procesie kieleckim: „tego Żydka, któregoście kamieniem bili, kiedyście go uderzali, jak stał czy jak leżał?” (II,755). Albo: „A goniliście za Żydkiem?” (II,788). Po pogromie wszyscy, nawet jawnie antysemicka prasa podziemna, byli skłonni do werbalnych potępień mordu. Ale język zdradzał to, co próbowano ukryć: brak szacunku dla ofiar. Dla obcych.
3.
Pięćdziesiątą rocznicę Marca 1968 świętowano wyjątkowo uroczyście. W program obchodów na Uniwersytecie Warszawskim włączyły się najwyższe władze państwowe, premier wpisał demonstracje studenckie w łańcuch polskich walk o niepodległość od żołnierzy wyklętych po Solidarność, prezydent złożył kwiaty pod tablicą pamiątkową, odbyły się liczne konferencje, wykłady i wieczory wspomnień. Ostatecznie jednak nad chwalebnym aspektem wydarzeń sprzed pół wieku wyraźnie górował ich aspekt haniebny: kampania antysemicka lat 1967-1968 i ekspulsja resztek Żydów z Polski. Niewątpliwie miał na to wpływ obecny kontekst polityczny i koślawa ustawa antydyfamacyjna, która znowu ściągnęła uwagę świata na polskie winy wobec Żydów i poróżniła nas z Izraelem. Jednak coś już wcześniej musiało wisieć w powietrzu, skoro wszystkie przedstawienia teatralne nawiązujące do 1968 roku skupiły się właśnie na tym aspekcie Marca. Na nierozliczonych winach z tamtych lat (Sprawiedliwość w Teatrze Powszechnym), na echach pogromowych (1946 w Teatrze im. Żeromskiego w Kielcach), wreszcie na doświadczeniu przymusowych emigrantów (Zapiski z wygnania w Teatrze Polonia, Kilka obcych słów po polsku w Teatrze Żydowskim we współpracy z Polskim; także w Teatrze Żydowskim monodram Joanny Szczepkowskiej o losach Idy Kamińskiej oraz wystawa Obcy w domu w Muzeum Historii Żydów Polskich).
Co zmusiło ponad trzynaście tysięcy ludzi do wyjazdu z „dokumentem podróży”, który zabraniał im powrotu do Polski? Podstawowe fakty są znane: w czerwcu 1967, po zwycięskiej wojnie Izraela z Egiptem, który wówczas pozostawał w sferze wpływów radzieckich, Polska w ślad za ZSRR zerwała stosunki dyplomatyczne z Izraelem, a Gomułka w przemówieniu na Kongresie Związków Zawodowych pozwolił sobie na zdanie o piątej kolumnie syjonistycznej w PRL. Był to sygnał do podjęcia działań eliminujących Żydów z aparatu władzy i z wojska: w ich wyniku usunięto – żeby poprzestać na dymisjach bardziej znaczących – na przykład Leona Kasmana, redaktora naczelnego „Trybuny Ludu”, oficjalnego organu PZPR, i generała Czesława Mankiewicza, dowódcę Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Zmiany personalne w wojsku i w partii sięgnęły rzeczywiście głęboko. Ale – jak to w Peerelu – ich antysemicki charakter był przemilczany (nawet słowa Gomułki o piątej kolumnie nie znalazły się w opublikowanym tekście przemówienia). Na zebraniach partyjnych szermowano hasłami określanymi jako „antysyjonistyczne”. Natomiast zimą 1967/1968 na Uniwersytecie zaczęły się pojawiać ulotki antysemickie.
Sprawa zdjęcia z afisza Dziadów Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym z powodu ich rzekomo antyradzieckiego charakteru rozwijała się, jak się zdaje, niezależnie od kampanii antysyjonistycznej i od stojących za nią walk frakcyjnych w PZPR. Ostatni spektakl 30 stycznia skończył się demonstracją uliczną, której dalszą konsekwencją było bezprawne relegowanie dwóch studentów z uczelni; to zaś z kolei stało się powodem wiecu 8 marca na Uniwersytecie. Wiec, jak wiadomo, został rozpędzony przy użyciu aktywu robotniczego i ZOMO, co pociągnęło za sobą w następnych dniach demonstracje i strajki studenckie w całej Polsce.
I wreszcie trzy dni później dokonano jawnego połączenia obu wątków – żydowskiego i młodzieżowego. Na łamach „Słowa Powszechnego”, organu Stowarzyszenia Pax, ukazał się anonimowy artykuł, który ujawnił prawdziwy powód wiecu na UW – spisek Izraela i Niemieckiej Republiki Federalnej mający na celu obciążenie Polaków winą za zagładę Żydów. Polscy syjoniści – można było przeczytać – „podjęli to zamówienie polityczne NRF”, a to przecież oni „ponoszą faktyczną odpowiedzialność za błędy i niepraworządność okresu stalinowskiego”4. Artykuł ponadto wymieniał tych organizatorów wiecu, których można było uznać za potomstwo usuwanych właśnie z aparatu „bankrutów politycznych”, jeśli ich nazwiska brzmiały wystarczająco żydowsko. Z pewnego punktu widzenia było to arcydzieło perfidii. Partia przyznająca się do korzeni komunistycznych odnowiła fantom żydokomuny i dokonała nań frontalnego ataku. Nie dość na tym: przeprowadzając ten zabieg posłużyła się pośrednictwem spadkobierców przedwojennego radykalnego nacjonalizmu (szef Paxu, Bolesław Piasecki, był twórcą i wodzem ONR-Falangi) i wykorzystała dodatkowo polską fobię antyniemiecką, nadal bardzo żywą. Nawet najsłynniejszy artykuł marcowy, Inspiratorzy Ryszarda Gontarza, opublikowany następnego dnia w „Kurierze Polskim” nie miał takiej mocy.
Od 11 marca sytuacja zmieniła się zasadniczo: to, co dotychczas ukrywano w niedomówieniach, teraz zostało wypowiedziane wprost. Propaganda PZPR zawsze wierzyła w performatywną moc słów; stąd między innymi jej nadwrażliwość cenzuralna. Ukazanie się artykułu jawnie antysemickiego oznaczało wypuszczenie dżina z butelki: odtąd kostium antysyjonistyczny przestał być niezbędny. Nadal używano go oczywiście w przedsięwzięciach firmowanych przez władzę: w przemówieniach, na wiecach, w artykułach prasowych, a nawet w sentencjach wyroków. Na niższych szczeblach przestało to być potrzebne: każdy wiedział, że po prostu chodzi o Żydów.
Temat podgrzewała prasa, niekoniecznie nawet „Trybuna Ludu”, częściej pisma drugiego rzutu – wymienione już „Słowo Powszechne”, „Kurier Polski”, „Żołnierz Wolności”, „Prawo i Życie”, „Walka Młodych”, „Stolica” – gdzie piętnowano stalinistów o żydowskich nazwiskach i podnoszono zasługi Sprawiedliwych z czasu okupacji. Podgrzewały go także – bodaj jeszcze mocniej – niezliczone masówki i zebrania partyjne („otwarte” – więc obowiązujące także bezpartyjnych). W prasie rys walki z żydokomuną był wyraźniejszy: obok młodzieżowych „wichrzycieli” atakowano głównie „bankrutów politycznych”, to jest resztki puławian w aparacie PZPR. Na zebraniach natomiast znajdowano również bliższe cele: „zamaskowanych syjonistów”, czyli kolegów bądź szefów, których czyniono przedmiotem nagonki; kończyło się to na ogół usunięciem z partii lub/i z pracy. Wiele wskazuje na to, że część nazwisk podsuwało MSW. Podczas seansów nienawiści podnoszono przede wszystkim zarzuty polityczne – „prezentowanie biernej postawy wobec aktualnych wydarzeń”, „podleganie syjonistycznym wpływom”, „brak afirmacji narodowej”5 – ale mogły do nich dołączać się także inne oskarżenia, mniej lub bardziej wymyślone. W ciągu pierwszych dwóch tygodni kampanii odbyło się w samej Warszawie ponad 1900 zebrań podstawowych organizacji partyjnych, w większości otwartych, 400 wieców, 700 spotkań aktywu i 600 spotkań grup partyjnych.
Kryteria były nieostre, każdy mógł się stać przedmiotem ataku. Przestraszeni ludzie, także członkowie partii, wyciągali świadectwa chrztu lub zdjęcia od pierwszej komunii. Albo oskarżali innych, aby od siebie odsunąć podejrzenia. Niektórzy wykorzystywali sposobność, by przyspieszyć własną karierę; na długie lata utrwaliło się w języku określenie „marcowy docent”. Krążyły donosy. Przykłady z trzech listów do instancji partyjnych. Pierwszy: „Ja, syn robotnika warszawskiego popieram Wasze stanowisko [...] Niech nie mącą nam spokojnej pracy, a my byli Warszawiacy żebyśmy mogli otrzymać mieszkania i powrót do Warszawy po wypędzonych sjonistach”. Drugi: „Pragnę zawiadomić władze partii, że moja sąsiadka zatrudniona w urzędzie celnym-poczta, jej mąż w Wojsku Polskim, jest syjonistką, propagującą ideologię syjonizmu w miejscu zamieszkania. [...] nie mogę się zgodzić, że ci Żydzi, którzy tyle lat pili naszą polską krew, tak nam się odwdzięczają”. Trzeci: „Uważamy, że w W[arsza]wie i w kraju jest dostateczna liczba kobiet na kierowniczki organizacji i pism kobiecych.[...] Już dość prowadzenia naszych organizacji i naszych pism przez Żydówki-sjonistki. Więcej zaufania do polskich ludzi pracy partyjnych i bezpartyjnych. Ciężko okupujemy ten kult Żyda, który u nas trwał od 1945 r. Czas na otrzeźwienie”. To już nie jest propaganda, o której można powiedzieć, że reprezentuje interesy rządzących. To głos ludu. Niestety autentyczny.
Atmosfera była paskudna. Władza zagroziła części swych obywateli utratą pracy, pozycji społecznej, piętnem obcości; a jeszcze okazało się, że również współobywatele tylko czekają na posady i mieszkania, na dumne włości, łąki obrusów i twierdze szaf niezłomnych, o których kiedyś pisała Zuzanna Ginczanka. „Państwo żerowało na złych skłonnościach obywateli. Indywidualne dążenia do realizacji prywatnych interesów służyły publicznemu złu”6 – pisał w Kampanii antysyjonistycznej Dariusz Stola. Okazało się, że niezwykle łatwo jest obudzić pokłady wrogości, odnowić urojone urazy, zachęcić perspektywą korzyści. Wmówić ludziom, że tylko upominają się o swoje, wyrównują rachunek krzywd („tyle lat pili naszą krew”). Że tamci, obcy – to tylko goście, których w każdej chwili można wyprosić ze wspólnego domu. Sądząc z wspomnień i relacji, których z czasem nazbierało się mnóstwo – to było najbardziej gorzkie doświadczenie emigrantów.
***
Podejmowano różne próby racjonalizowania tego, co się stało. Od obciążania rządzącej partii wyłączną odpowiedzialnością za ujawniony w 1968 roku antysemityzm po gorzki żart spopularyzowany przez Miłosza: „anima naturaliter endeciana”. Od rekonstrukcji walk frakcyjnych w łonie PZPR, których produktem ubocznym miałaby być kampania antysyjonistyczna, po wariant psychoanalityczny, gdzie ośrodkiem stłumionych emocji jest trauma pookupacyjna, jak w Polskim teatrze Zagłady Grzegorza Niziołka. Albo po tkwiącą u podstawy pogromów kościelną legendę o pożądanej przez Żydów krwi niewinnej, jak w książkach Joanny Tokarskiej-Bakir. Żadna z tych hipotez nie tłumaczy jednak wszystkiego.
Jedno natomiast wydaje się pewne: jest w ludziach pewien niebezpieczny potencjał. I wszystkim zaleca się ostrożność, by go nieopatrznie nie wyzwalać.
- 1. Tibor Cseres Zimne dni (1964), przełożył Tadeusz Olszański, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1980; cytaty s. 58, 80 i 119. Patrz także film Andrása Kovácsa z 1966 roku.
- 2. Joanna Tokarska-Bakir Pod klątwą. Społeczny portret pogromu kieleckiego, tom I – 768 stron; tom II – Dokumenty, 808 stron, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2018. Cytaty, jeśli nie zaznaczono inaczej, według tego wydania.
- 3. Marcin Zaremba Wielka trwoga. Polska 1944-1947. Ludowa reakcja na kryzys, Wydawnictwo Znak i Instytut Studiów Politycznych PAN, Kraków 2012. Zaremba opisując pogrom kielecki używał kategorii „ludzi zbędnych”, zaczerpniętej od Czarnowskiego.
- 4. Do studentów Uniwersytetu Warszawskiego, „Słowo Powszechne” z 11 marca 1968; cytuję za: Dariusz Stola Kampania antysyjonistyczna w Polsce 1967-1968, Instytut Studiów Politycznych PAN, Warszawa 2000, s. 91.
- 5. Zob. Stola, op.cit., s. 181-182; dane o zebraniach – s. 174; cytaty z listów – s. 321-324.
- 6. Tamże, s. 200-201.