Dziura
ONA
Początek był nowy i przejrzysty.
Dłoń zaciśnięta na kierownicy. Pięć palców, kółko.
Później kobieta siedzi w aucie, które mogłoby nie mieć dachu i pędzić.
Powierzchnia pod dłonią jest chropowata i układa się w nierówny wzorek, jak skórka wyschniętego owocu.
To skóra martwego zwierzęcia i metalowe coś, co nią obleczono. I tyle.
To skóra zwierzęcia, które nie jest zwierzęciem, odpowiada kobieta. Jak twoja, tylko inna.
Było jej niewygodnie w ciasnym fotelu. No, rusz się – podpowiada jej prawie syn, prawie córka. Próbuje ją pocieszyć. – Tylko taka fajna babka jak ty mogła wychować taką niebinarkę, jak ja. Nic się nie stało.
Taką fajną niebinarkę, mówisz? – Taką fajną, przytaknęłaby prawie córka, prawie syn. Gdybym w ogóle miała dzieci. Gdybym w ogóle miała dzieci, dobrałyby sobie zaimki i ignorowały mnie w moim własnym mieszkaniu. Uśmiechnęła się na myśl o tym. Tak myślę, że to by było wspaniałe.
Noo, ale jakie oczekiwania. Oczywiście, że je masz. To naprawdę nie jest z twojej strony zbyt dyplomatyczne albo… – Spadaj – szukałam w schowku tic-taców albo czegokolwiek, co może mi się przydać w takiej sytuacji – …odpowiedzialne, co prowadzi w… – przerywam im raz jeszcze. – Wcale nie mielibyście ze mną tak źle.
Wiesz to. Kocham cię.
…jak na osobę, która w ogóle nigdy, a nawet…
Rusz się.
Z punktu, w którym znalazła się kobieta, należało uciec. Nie chodziło nawet o dosłowną ucieczkę, jedynie o ruszenie z miejsca, w którym jakiś czas temu drobna, futrzasta zwierzyna przecięła jej drogę i prawdopodobnie zginęła, dopełniając kręgu życia. Wprawdzie zatrzymała się parę metrów dalej, wysiadła i rozejrzała się, uważnie oglądając krzywy zderzak. Zerknęła w stronę leżącej na poboczu kuli futra i wróciła do auta. To zając. Krąg życia. Lewy róg auta. Pomiędzy kołem i okręgiem jest zasadnicza różnica – ona jednak nie potrafiła jej dostrzec.
A zwierzak, wpadając pod koła, mógł narobić szkód.
No, no, no, najwyraźniej sam się tam pchał. Żeby celowo, w swoim własnym domu, ginąc, tobie mógł narobić szkód – podsumowała ją niecórka, niesyn. Uspokój się. Opuść szybę. Zimne powietrze i suche liście to jedyne, co powinnaś teraz czuć. I wyrzuty sumienia.
I wyrzuty sumienia, zawsze.
Przypomniała sobie, że oczy zajęte jaskrą wyglądają jak dym w butelce i niebo. Takie oczy miał jej tato, gdy żył. Był właściwie ślepy, a jeździł samochodem do ostatnich dni. I kiedyś przytrafiło mu się prawie dokładnie to samo. Wie to, bo mieli konkretnie rozbity zderzak i spore wklęśnięcie z boku karoserii. Zwłaszcza z powodu wklęśnięcia tato zapakował ze złością futrzaka do bagażnika i zawiózł do znajomego weterynarza. Przynajmniej go zjemy. Nie zmarnuje się – tłumaczył się w ten sposób, albo coś takiego. Była to kwestia posiadania.
Poprawiła czapkę sterczącą na szczycie głowy. To duża, piękna czapka z wełny ze sprutych swetrów, którą artystka własnoręcznie zaplotła na nowo. Mam piękną czapkę, mówiła do siebie, gdy widziała się w lustrze, a potem wstydziła się ją nosić poza domem. Wyróżniała się.
Zamordowany i skonsumowany naprędce zając prześladował ich rodzinę w snach miesiącami. Zając-bydlak rósł bez końca, aż był na tyle duży, że musiał znaleźć sobie pracę. Był najemnikiem i zwyczajnym pacanem, którego kochały panny. – Ale przesadzasz jak zwykle… – marudzi prawie-syn, prawie-córka. Przesadzam – powtórzyła w myślach niematka – bo mogę. To dobrze wpływa na historię.
Droga była pusta i jakby wyrzucona poza czas. Jeszcze jesień? Już zima? Chuchnęła, ale nie poleciała jej para z ust. Włączyła i wyłączyła radio, żeby pokazać sobie, że wie, co ma teraz robić. Radio umierało.
Nigdy go nie posiadali. Tego zająca. Zniszczyli mu życie, to na pewno. Ale nie posiadali go ani przez sekundę. Nie w pełnym tego słowa znaczeniu.
Drzewo, które przykuło wzrok kobiety już parę chwil temu, nie należało do nikogo. Grab lub topola. Rosło wystarczająco długo, by pęknąć pośrodku jak trafione piorunem.
Grab?
Jako grab robił wrażenie tragicznej postaci, rozdarty przy drodze, jakby za kimś wyglądał lub na kogoś czekał. Dość gruby jak na Carpinus betulus, liście trzymał zawsze przy sobie, zwinięte w harmonijkę. Nikt nie wie na pewno, dlaczego z czasem liście suche, żółte i ryże jak rtęć, opuszczał na swój zdeformowany pień. Było w tym geście coś z dumy i wstydu, ale równie dobrze ja i ty możemy podejrzewać, że również to była po prostu kwestia posiadania.
Z kolei drzewo jako topola było zbyt małe, żeby należeć do siebie i do swojego gatunku.
A więc to grab. Przekonałaś nas. – Joanna obróciła w myślach koncepcję, że potencjalne dziecko w jej głowie zmieniło dla wygody zaimki. Imię potrafi tyle zmienić, prawda?
Imię i jego konsekwencje. Okrąg i koło to nie to samo, ale krąg i okrąg to już właściwie to samo. Jak koncepcja was i mnie, albo koncepcja mnie i czegoś, co jest rodziną.
Jakie rzeczy to okrąg? Czy jestem jego przyczyną? Środkiem?
Gdzie mogę się dopisać? Czy to dobra metafora dla rodziny, albo coś takiego? Komitetu? Stowarzyszenia, lokalnej grupy samopomocy?
Czy okrąg ma obwód? Jaki jest idealny obwód obwodu? Gdzie mogę sprzeciwić się tak odgórnie narzuconym ideałom piękna? Kto na nich zarabia? Kto ustalił, że jest tak, a nie inaczej? Wpisała pierwsze pytanie w sieć. Okrąg to linia brzegowa koła lub linia, która sama biegnie po powierzchni. Koło to okrąg i jego wnętrze. Aha.
Z duszą okręgu, ze wszystkimi jego duszami, wiąże się ta historia.
Rusz się.
♦
TO SIĘ DZIEJE
TERAZ nie wiadomo, czy będziesz obrośnięty sierścią, czy nie. Czy nauczysz się mówić, nawet jeśli podobni tobie to potrafią. Czy twoje imię (jeśli w ogóle jakieś dostaniesz) będzie się dało przełożyć na język znaków? Myślę, że ty i ja możemy się zgodzić co do jednego: TERAZ liczy się moment wyjścia. Prawdopodobnie już czujesz to w mięśniach, które potrzebują ruchu i już wkrótce będą miały na niego szansę. Chodzi o to, że wszystko tutaj – możesz się swobodnie rozejrzeć, na ile to możliwe w ciemnościach – jest już gotowe. Wszystkie procesy, które działy się tutaj z twojego powodu. A wszystko tutaj mnożyło się, pęczniało, bulgotało, rosło, malało, zmieniało swoją postać i swój kształt, bąbelkowało, ruszało z miejsca na miejsce, łączyło się w pary, puchło, kurczyło się i podejmowało wyzwanie. Wszystko, co tutaj transportowano, rozciągano, mnożono i przesuwano, było też odżywiane, nawadniane, regenerowane i przetwarzane. Transformowano to, co dało się transformować, a to, co chciało zostać takie jak zawsze, prędzej czy później i tak oddawało się TERAZ.
Zapewniam cię: niczemu, co działo się tutaj, nie poświęcono nigdy więcej uwagi.
Wszystko to było tu chwilowo na twoich zasadach. Ale TERAZ ich czas minął. TERAZ czeka nas droga do wyjścia. Mniej więcej.
♦
TO TEŻ
Przechodzenie przez ulicę jest wykroczeniem, myśli. A przynajmniej w tym miejscu.
Wchodzi na krawężnik i czuje, jakby wywoływała trzęsienie ziemi. Zakłócenie. Ciału jest gorąco, bo nie chce ginąć. Ciało wierzy też, że prawdopodobnie nie zginie, ponieważ akurat dziś tego nie chce. Ale przekonuje się o tym dopiero, gdy wchodzi na ulicę i czuje w sobie wibrujący dreszcz. No dobrze! Niech tak będzie.
Możliwe, że nagle wyskoczy na nią rozpędzona osobówka, autobus lub autobus- -widmo. W najgorszym razie byłaby to śmieciarka albo ciężarówka przewożąca ciecz. Coś, co jednoznacznie sprowadza większy bałagan, niż jest. Ale lewa, prawa stopa i już jest. Znalazła otwarty sklep, pomimo niehandlowej niedzieli. Tak – chodziło o niedzielę i o nieposłuszeństwo. Plan przy wizycie w rodzinnym mieście zazwyczaj był taki, żeby spożywać cydr i palić papierosy od wczesnych godzin popołudnia, w parku. Najlepiej, żeby dzień był deszczowy, ale taki się nie zapowiadał. Wiata do karmienia ptaków skutecznie chroni przed deszczem i to prawie pewne, że nikt cię nie zaczepi, chyba że na zaproszenie.
Ale dziś chodziło o znalezienie czegoś, co mogłaby wsadzić sobie między świeżo pozszywane dziąsła i połknąć prawie bez bólu. Chodziło o coś, co będzie wystarczająco smaczne, by ją pocieszyć, ale nie aż tak, żeby zacząć użalać się nad sobą.
Zdecydowała się na soki, marchwiowy i z warzyw, które i tak zwykle brała na próby wszędzie, dokąd jeździła z teatrem. Soki do zapierdalania i anty-baton kokos orzechy w tubce.
Ją, kasę i zakupy dzieliły dwa psy i facet w niebieskiej kurtce. Spodobało jej się, że nieprzypięte smycze trzymał luźno owinięte wokół ramion, jakby nosił uprząż z czerwonymi uchwytami na plecach. Jakby niczym się nie przejmował. Psy w zielonych kubraczkach były puszczone wolno i spokojne, co też jej się podobało. Kontakt wzrokowy i machanie ogonem. Mniejszy stał bliżej i był przyjazny, a po starszym z czarnych psów widać było jeszcze nieufność. Nie szło jej wciąż swobodne mówienie, zapytała więc na migi, czy może się z nimi przywitać. Hm?
– Proszę – odpowiedział. – Kupujesz coś?
Ostrożnie wyminęła pieski i podeszła do kasy. Chowając kartę do portfela, poczuła przytulny, pudrowy zapach sierści na swojej dłoni. Zawsze chciała mieć psa, ale przez ciągłe wyjazdy nie było na to szans. Odwróciła się z uśmiechem pomimo bólu. Wychodząc rzuciła w stronę regału z czipsami:
– Nie jesteśmy na ty.
– Proszę? – zapytał niebieski.
– Nie jesteśmy na ty. Do widzenia.
Wyglądała bardzo młodo, chociaż jej wiek podchodził już pod czterdziestkę. Trzy minuty, w których zmieścił się dystans od sklepu do mieszkania w kamienicy, uniosły też rozważania o roli kraju, w którym się jest, o samopoczuciu, jakie się miewa. Oraz to, co jej zdaniem, było naprawdę charakterem: sztukę adaptacji. W Moskwie była praktycznie nacjonalistką i ogromną patriotką; przy okazji fuch w Londynie i okolicach, nie zamykała się na temat snobów, klasizmu i teorii postkolonialnej (był to temat idealny dla każdego tancerza z Europy Wschodniej); w Conservatoire National Supérieur de Musique et de Danse de Paris liczyło się ostatecznie jedzenie. Marksizm musiał poczekać. W Polsce była wyrwana z kontekstu, więc politycznie nie obchodziło ją nic. Podobne poglądy miało wiele czynnych i byłych baletnic, zajmujących się obecnie wszystkim, co związane jest z ruchem i nie nazywa się po prostu lokalną szkołą tańca. Gdziekolwiek w Europie, od projektu do projektu.
Zatrzymała się u siostry, w ich jedynym w rodzinie własnościowym mieszkaniu. Kiedyś mieszkały tu we cztery, z babcią i mamą. Później – w tym najlepszym okresie – były tu we dwie, nie wiedząc dokładnie, kim właściwie są i co dalej. Teraz mieszkała tu Nora i Pola, chociaż żadna z nich naprawdę się tak nie nazywała. Matka i córka, czasami przez chwilę ktoś jeszcze. Krawcowa, dziesięciolatka i lekko uszkodzona baletnica.
Dwie przecznice dalej zaczynała się rzeka i ścieżka dobra do wyprowadzania psów. Zanim wyjechała, wyprowadzanie cudzych psów było jej stałym zajęciem.
Obsikiwały wszystkie stojące auta na trasie od Bazyliki, w której pochowano paru poetów, do gotyckiego kościoła, w którym co roku święcono róże na święto róż.
Zimą było tu całe mnóstwo ozdób świątecznych, a latem flag narodowych, bo kamienica rozpadała się i trzeba to było czymś przykryć. Pod nimi był motel, naprzeciw – mieszkanie bez podłóg, w którym stale ulatniał się gaz. Klatka schodowa była przedwojenna i drewniane schody miękko skrzypiały na wydeptanych śladach. Oryginalnie zdobione, szare i granatowe płytki na ścianach. Coś pięknego. Na tej klatce schodowej, parę godzin po zażyciu grzybów stwierdziła, że wszystko wokół było odrobinę większe. Nie potrafiła tego wyjaśnić i w ogóle miała wtedy dość duży problem z mówieniem, więc weszła do mieszkania i przepłakała na kanapie obok Nory pół dnia. W kieszeni miała kamyk (Ziemię), którego powodem była gwiazda (Słońce).
Jakiś czas później na tych samych schodach zgniotło ją wrażenie, że po kwasie, dla odmiany, wszystko było trochę mniejsze. I znowu płakała na kanapie obok Nory, trzęsąc się jak osika, czyli jak topola lub bardzo mały piesek.
Śmiałam się i płakałam. I przyszła do mnie potworna myśl, że albo koleś, który napisał Alicję w Krainie Czarów wcale nie zmyślił zmieniającej się skali, albo to ja to tak zobaczyłam, bo on mi to tak pokazał. Zupełnie nie do rozstrzygnięcia. Nigdy się tego nie dowiem.
Nigdy, przytakuje niecórka, przekładając to wspomnienie, kamyk i gwiazdę w drugą dłoń. Ale co było w tym smutnego?
Co?
Czemu właściwie płakałaś?
Och. Zaraz ci na to odpowiem, synu. W mieszkaniu było dość chłodno.
W kuchni przy stole siedziała Pola i ozdabiała zieloną płachtę poliestru naklejkami kwiatów i plastikowymi literami. Na parapetach leżały zawiniątka ze starych ubrań i kołdry, sprytnie nazywane szczurami. Szczury miały pomagać na przeciąg, ale nie pomagały. Stanowiły też nieformalne zaproszenie dla prawdziwych szczurów, jeśli jakieś chciałyby przyjść. Wystawienie w oknie szczura było dość jasnym sygnałem w świecie szczurów.
– Co robisz? – spytała, kładąc zakupy na wycięte z czerwonego papieru „B”.
– Robię strój wiosny – odpowiedziała, nie odrywając wzroku.
– Na wiosenne przyjęcie.
– Fajnie. Gdzie mama?
– Moja mama jest w pracy. Twoja nie wiem. I siedzisz mi na hobby horsie.
Aha.
Odsunęłam się. Wredna smarkula, do tego koniara. Czyli bez gustu i nadziei na przyszłość. Będzie taka, jak jej tatuś. Chyba że pójdzie w wegetarianizm.
– Ale po co ci litera „B”?
– To Wiosna z Bullerbyn. Musimy być jakąś wiosną z książki.
– Czytałaś to? – podekscytowałam się tym pomysłem.
– To świetne. To naprawdę uroczy pomysł.
– Nie. Nie lubię polskiego. Będzie napis. „Wiosna w Bullerbyn”.
Starałam się nie być wredna. Bycie wredną dla dziecka jest poniżej pewnego poziomu. Chociaż, w sumie, to to określenie jest dość klasistowskie, bo co to znaczy „na poziomie”? Daj spokój, naprawdę…
– Wiesz, że ludzie, którzy lubią czytać, mogą mieć coś, czego nie da się kupić? Wiesz, że chciałabym, żebyś mnie lubiła?
– Co? – Pola zatrzymała się nad wyklejanką.
– Osobowość. Tu mogło być coś pięknego, jak miłość kamyka do gwiazd.
– Aha. Okej.
Zrobiło mi się jej żal. Wciągnęłam gwałtownie powietrze.
– Piszesz chociaż pamiętnik? To ciekawe, pisać pamiętnik.
– Zapisuję to, co najważniejsze. Będziemy coś jeść? Kotlety?
Notatki Poli w telefonie były zapisane wyłącznie wielkimi literami. Joanna obserwowała ją chwilę, stukając palcami w blat. Pomyślała o kukurydziakach, czyli kotletach z kukurydzy w puszce. To była kiedyś specjalność Nory. Smażone na złoto i tłuste. Smak obrazu rozpadał jej się w palcach.
Zaczęła wyciągać naczynia z poluzowanych szafek. Córko? – Tak? Skup się, bo się skupiam. Rozbiła parę jajek i oddzieliła żółtka od białek.
Płakałam wtedy, bo to poruszające – zobaczyć, że to, co się widzi, jest jakąś fasadą. To znaczy, że reszta też może nią być. – Aha. – Że już nie zasady, na jakich operuje ten świat, ale samo postrzeganie determinuje to, jak w tym świecie działamy. Jak czujemy. To wszystko. – Rozumiem, ale... – I ty także – ciągnęłam, niezrażona przerywaniem mi w mojej własnej głowie – jesteś konsekwencją takiej właśnie myśli. Zawsze, kiedy jem psychodeliki, myślę w końcu o dzieciach. Że robienie im tego, to przekazywanie takiego właśnie doświadczenia, w którym nie wiadomo, o co chodzi. I że to twoje życie w pewnym sensie kończy się, kiedy to robisz, i że dosłownie możesz umrzeć od tego. I że kobieta, która idzie rodzić, decyduje się na śmierć.
Moje wewnętrzne dzieci milczały, być może obciążone tą myślą i sposobem, w jaki się do nich odnoszę. Synu? Jesteście tam?
Dalej nic.
Sam seks, bez dzieci. On jest moją opowieścią. Sam seks. Sam spokój i adrenalina fajerwerków. Może tak nazwałaby psa? Albo chociaż królika, kiedy będzie już zbyt stara, żeby trzymać zwierzę, które musi często wychodzić z domu. Sam, królik.
A ty kim jesteś?
♦
ONE ROZMAWIAJĄ
Jestem teraz w tej historii zupełnie sama. I to nie jest tak, że czułam się bez tej wiedzy lepiej albo gorzej, to nie ma w ogóle znaczenia. Ludzie zapominają, że ważniejsze od tego, jak się czują i co o czymś myślą, jest to, jak na serio właściwie jest. Odnośnie tego, co mówiłaś: teraz to zabrzmi okropnie, ale – nie ma znaczenia, jaki twoim zdaniem jest poziom nierówności społecznych albo dyskryminacji ze względu na x/y/z, ponieważ liczą się fakty. Statystyki, badania, fakty mierzalne jak czas. Dowody naukowe.
X/Y/Z podniosło głowę i oblizało usta, ale po jej wymownym spojrzeniu posłusznie odłożyło głowę na posłanie.
No więc siedzę na zmianie z tym twinkiem, który się zatrudnił. Mówił mi parę razy, że sobie dorabia i wcale mu się nie dziwię. W każdym razie on dorabia jako wróżka, raczej tarocistka, po prostu stawia ludziom tarota przez telefon. A przynajmniej tak mi mówił.
Cisza.
No i któregoś dnia siedzę na klopie w robocie. Już zamykamy, to znaczy drzwi już były zamknięte, krzesła odstawione na blaty i wszystko prawie wymyte. Sikam i słyszę, że jakaś baba coś gada na sali. Myślę – o co chodzi, może nie zamknęłam jednak drzwi? O co chodzi?
Pusta sala gimnastyczna piętrzyła się wokół wypowiadanych przez nią słów.
Więc wychodzę i widzę, jak Twink rozmawia przez telefon. Głosem starej baby. Niskim takim, normalnie jakby baba jakaś stała. Szok, co nie? I jak skończył, to mi powiedział, że po prostu jego jako jego w tej branży nikt nie traktowałby przecież poważnie. Więc zaczął po prostu to robić! Rozumiesz? Szok, kurwa.
! – zdawała się wyrażać przestrzeń.
A trzeba dodać, że ja nigdy mu do końca nie wierzyłam, że on w ogóle stawia tego tarota. No i w każdym razie… – puściła kółeczko nagrywania i włączyła je jeszcze raz. – Nie wierzyłam wcześniej, że on w ogóle stawia tego tarota i ma z tego kasę. Bo mówił, że stawia, ale tak ogólnie, że potrafi. Aż któregoś dnia mi mówi, że poczuł po raz pierwszy odpowiedzialność, bo jakaś babka zadzwoniła, żeby poradzić się, czy robić jakąś poważną bardzo operację.
„Co mówiły karty?” – zawiesiła głos, a drobne echo niedokładnie go powtórzyło. – „Co mw krt?”
Ano właśnie mówiły, żeby robić. Miała zadzwonić już po niej. I na szczęście zadzwoniła, akurat jak zamykaliśmy. No to on odebrał.
♦
KIEDYŚ
Byłem u siebie. Zgasiłem świeczkę i starałem się odrobinę wywietrzyć, ale zimno pchało się do pokoju. Poczułem je od razu na przedramionach, stopniowo kładło się też na mojej piersi przez bluzę LESBIAN SEX IS BEAUTIFUL. Na ławie leżały jeszcze karty tarota, a ich układ wskazywał nieszczęście.
No, może niezupełnie „pecha”. Wieża na rysunku sugerowała wąskie okna Babel i jej niknące w chmurach piętra. Właściwie tak rozumiem jej znaczenie: budowa trwa i zakończy się katastrofą. Wybuchem, rozpadem, przebudową wszystkiego w zupełnie nowy porządek. Ona mówi o tym, że to, co jest, już ci nie służy. I tyle.
Zebrałem karty do miękkiego woreczka. To taki materiał, który kojarzy się z czarodziejstwem. Uszyła go dla mnie moja matka, Apolonia. Chociaż ona teraz tak się nie nazywa i może powinienem był pomyśleć o niej inaczej. Jak można zmienić imię po pięćdziesiątce? Jak Sinéad O’Connor. Wkurza mnie to. Nie wiem. Wyjmę jeszcze jedną dla siebie.
Teraz tasuję dla siebie, z intencją najwyższej pomyślności. Robię to uważnie, a i tak jedna karta wypada mi z rąk. Musiała bardzo chcieć się pokazać – karty tak robią. Wiedzą, co robią, jak już cię znają. Dlatego nikt inny nie może ich dotykać i musisz mieć woreczek.
Świat. Bardzo dobra rzecz.
Postanowiłem włączyć Universal Mother, bo akurat mam to na winylu. I patrzeć, jak się kręci, hop hop hop. Hop hop. Dobra rzecz. Zrobiło mi się trochę smutno, chociaż było wcześnie. I już chciałem zadzwonić do kogoś, kiedy przypomniałem sobie, że mam jeszcze trochę kety. No, no. Dawno nie było. I tutaj właściwie zaczyna się to, co chcę powiedzieć. Bo nigdy nie czułem się tak po czymkolwiek, chociaż nie ćpam dużo. Po prostu lubię poczuć się wolny, że mogę. Czasem żeby coś przemyśleć. Czasem trochę kartonu, profilaktycznie przed depresją i ogólnym popierdoleniem. Nic nadzwyczajnego.
Więc siedziałem normalnie, aż zacząłem ślizgać się po satynowej, różowej płachcie.
Najpierw to była jakby zasłona dostrzegalna w kącie oka i jakoś ruszyłem myślą w jej stronę. A jak się ślizgałem, to nagle i całym sobą, jakbym był rozciągniętym nietoperzem. Byłem bardziej niż nietoperzem i jednocześnie bardziej niż sobą. W ogóle sobą nie byłem. Czułem tylko przód, ale nie wiem czego przód, bo nie żadnego „siebie”. I że powierzchnia jest chłodna, gładka i się nie kończy. A ja się ślizgam, jakbym prawie tonął, i wiem, że zbliżam się do punktu. Że gdzieś tu powierzchnia zwęża się jak lejek, a ja chcę się przez to przecisnąć. I było ciaśniej, ciaśniej, aż nieprzyjemnie, aż zagryzłem zęby i poczułem siebie bardziej.
I karty mi to przepowiedziały. To, że Świat jest piękny i wierny.
♦
ONI WSZYSCY
Dlaczego jesteś tutaj?
Nie dam rady teraz nic z tym zrobić. To okej, że się tak czuję, ale w pewnym sensie nie jest to okej. Tak w skrócie wyglądały myśli Joanny siedzącej w aucie pod drzewem, które wyraźnie było w rozsypce. Było jej przykro z powodu wypadku i rytmicznego pulsu w policzkach, dziurach po zębach i tak ogółem. Pomyślała raz jeszcze, że musi zachować się jak prawdziwy człowiek i pochować tego, któremu rozwaliła życie. Nie może zrobić dla niego nic więcej. Nie miała łopaty ani nic, czym można było podważyć ziemię. Ale drzewo, na które gapiła się od pół godziny, było nie tylko symbolem przemijającego życia, ale i stało, dosłownie, rozkładając ramiona. Uznajmy, że to powitalny gest. Tak samo, jak zgodziliśmy się dawno temu, że symbol śmierci musi być jednocześnie symbolem życia.
Córka, syn, niecórka i niesyn, oraz oni wszyscy zebrali się wokół zagłębienia w drzewie. Jeszcze przed chwilą było grabem lub topolą, teraz zaś stawało się grobem. W ich oczach grobem było każde miejsce, gdzie pochowane jest coś, co kiedyś miało imię.
„Zając czy Królik?” – spytała niecórka, niesyn, bo nawet teraz, w tej chwili, to było dla nich kluczowe. Każde zwierzę zasługiwało na odpowiednie określenie, nawet takie, które nie żyje. Zwłaszcza takie. Pozostałe imiona w takich chwilach traciły na znaczeniu.
J. delikatnie włożyła zwierzę w zagłębienie drzewa i przykryła go liśćmi. Co teraz? Nie wiem, ale przydałoby się coś powiedzieć. Może wiersz? Improwizowany wiersz dla Zająca czy Królika Sama. Miała w kieszeni płaszcza parę kartek wyrwanych z notatnika N., na których zdecydowanie możliwe, że znajduje się właśnie coś takiego.
Na pierwszej kartce były jajka, chleb, tampony, płyn do prania i notatka o wywiadówce.
Na drugiej i trzeciej kartce były bazgroły. Kółka, kółeczka i bąbelki wpadające na siebie; parę zygzaków; coś, co wyglądało jak znak nieskończoności albo wstęga Möbiusa. Chociaż jej nie da się niby narysować, bo jest zawiła i prowadzi donikąd.
I pośród tego bałaganu, tak jak w prawdziwie porządnej historii, na jednej z kartek znajdowało się coś na kształt wiersza:
żadne z waszych drogich słów
głosów snów nie zna moich nici
cienkich cieniuteńkich wisi mi
to co o mnie powiecie żadne
z waszych niteczek nici naj-
droższych nie zna moich
płóciennych majteczek nie
mojej wsi i buteleczek nie
nie chcecie nic mieszać niteczek
To było najlepsze, co mieli. Wiersz na temat nici, który krawcowa przepisała skądś do zeszytu. Joanna i spółka spędzili jeszcze chwilę, gapiąc się na puszyste, nieruchome futerko. Pogłaskała je. Pora się zbierać. I pewnie jej się zdawało, ale kątem oka widziała, że wokół wciąż cichutko pomykał mały królik – albo zając, bo może jednak nie było różnicy.
♦
ONE TEŻ
Wiatry, widząc, że ich muzyka idzie na próżno, zaczynają mścić się, niosąc zaraźliwe mgły z mórz, które zalewają ziemię. Z ich powodu strugi występują z brzegów, wół bezcelowo dźwiga jarzmo, a rolnik poci się na darmo, bo młode zboże gnije, zanim zdąży wydać plon. Zalane pola obumarły, owce przepadły, wrony tuczą się padliną, a błoto zalewa kręgielnie i ścieżki na łąkach, które zniknęły bez śladu. Nie tak łatwo jest być symbolem życia, co? Zwłaszcza jak jest się z Shakespeare’a.
– Ty też musisz być z Shakespeare’a, bo ja jestem. Albo z Miłosza, który zżynał od Shakespeare’a. Albo od Miłosza, który tłumaczył Shakespeare’a, jak chciał. Jak ci się podoba?
– Co? – spytała Pola.
– Od początku lata, gdy zbieram się z moimi wróżkami kołem, w górach, na łąkach, przy źródłach o brukowanych kamykach i strumykach osłoniętych trzciną, tańczę przy muzyce wiatrów. Ale ty, wiecznie kłótniami i niezgodą, przerywasz nasze zabawy i…
– Radzę ci umrzeć przez pełnomocnika. Teraz.
Nora była pod wrażeniem, że jej siostrze chce się z nimi siedzieć i czytać Shakespeare’a, ale nie miała zamiaru tego okazywać. Była dumna i z Poli, i z pełnomocnika, którego zerżnęła od Shakespeare’a.
– Teraz nie mogę. Ten królik, którego zamordowała twoja ciotka, Polu, zdruzgotaną miał czaszkę od ludzkiej maczugi, poprzednio jednak robił, co mógł, aby umrzeć z miłości, bo to jeden ze wzorowych kochanków. Przeżyłby niejedną wiosnę, gdyby nie gorąca noc letnia...
– Ale ona go rozjechała, czy o czymś nie wiem.
– Rozjechała, Polu, rozjechała. A co innego miała zrobić? – Nora wzruszyła ramionami. – Takie czasy. Nikt nie umiera jak dawniej.
– Jak dawniej? – Pola wpatrywała się w nią z nieudawaną ciekawością, jakby umieranie „jak dawniej” było czymś zaskakująco nostalgicznym, jak stare seriale, małpy Bonobo albo łuskanie fasoli.
– No wiesz. Jakby z pełnym szacunkiem dla sprawy. – Z ostatnim namaszczeniem, leżąc sobie spokojnie z zamkniętymi oczami – dorzuciła Joanna. A teraz? – Rozłożyła ręce. – Teraz albo się śpieszysz, albo wyprzedzi cię srebrny Qashqai.
– To dlatego wy dwie prawie nie wychodzicie z domu – stwierdziła Pola, jakby wszystko było jasne. – Uciekacie przed rozjechaniem.
– Uciekamy przed wszystkim – powiedziała Nora, zerkając na siostrę kątem oka. – Czasem nie, czasem tak. Czasem tylko przed jednym pełnomocnikiem. To zależy.
Pola uniosła brwi i zaczęła rechotać. To dobrze.
– Wszyscy to robią – ciągnęła Joanna, wykładając płatki róż z bibuły na kupkę wcześniej już wyciętych – umierasz przez pełnomocnika i możesz spokojnie wracać do swoich spraw. Albo idziesz tańczyć z wróżkami przy strumykach, w górach, na łąkach... Gdzie chcesz.
– To takie wygodne! – Pola zaśmiała się, ale w jej głosie słychać było coś na kształt ironii. Nora wzruszyła ramionami, uśmiechając się z lekką pobłażliwością.
– Wygodne, niewygodne. Pełnomocnicy wszędzie. Nawet śmierć znalazła sobie skróty i ominięcia.
Pola patrzyła na nią przez chwilę, aż w końcu westchnęła i powiedziała poważnie:
– Ale tak się nie da.
– Wiesz co, Polu? – Nora uśmiechnęła się, jakby było jej bardzo przyjemnie. – No i co z tego? Jakoś to przeżyjesz.
♦
TERAZ
Szczyt skurczu może być bolesny. I taki właśnie jest, o tak.
Potrzebujemy siły i trzeba coś zjeść, ale ciepło ogarnia głowę i piersi w stopniu, od którego chce się rzygać. Mamy sucho w ustach. Siadamy na klopie i wstajemy. Siadamy i wstajemy. Podłoga. Jest trochę krwi i trochę wody. To co zwykle. Nuty są zwierzęce, bardziej niż piżmo, ambra, cywet czy miód.
Mija czas.
Mam ochotę uciec, ale nie mam dokąd. Pierdolcie się. Spierdalajcie.
Szczyt skurczu pojawia się od razu i TERAZ trwa cały czas. Zaczyna brakować miejsca. Zaczyna brakować miejsca. To straszne, ale jesteśmy coraz niżej.
Jesteśmy niżej, niżej.
Przeciskamy się wewnątrz siebie w przeciwnych kierunkach. Rytm, który w nas narasta, wyciska wodę z płuc. Drżą nam nogi. Różowe miejsca pieką i zdaje się, że zaraz pękną. Niektóre pękają. Musimy pchać i to wszystko boli. Czas trwa.
Aż jesteśmy trochę tu i trochę tutaj. I orientuję się, że ktoś ukradł melodię.
Cyklami przekroczeń. Rytuałem przejścia.
Rodzisz się. Oto świat.