syrena-www.jpg

Rys. Krzysztof Myśliwiec

Czekając na

Sara Manasterska
W numerach
Czerwiec
2024

To nie tak miało wyglądać, powtarzała sobie Grażyna w ciemnym korytarzu. Parkiet skrzypiał z każdym ostrożnym krokiem. Za oknem złowrogo migotała latarnia. Gdzieś w sąsiednim lokalu dzwonił bez ustanku nieodebrany telefon. Czy to na pewno zepsuta żarówka migotała za oknem? Czy w tym mieście w ogóle są latarnie? Może to księżyc zapalał się i gasł.

Poczekalnia była pusta. Ktoś przesunął jedno z krzeseł prawie na środek przejścia, jakby chciał zastawić na nią pułapkę albo – bardziej prawdopodobne – udzielić jej ostatniego ostrzeżenia, że nie powinna iść ani kroku dalej. Ani kroku dalej.

Gdzieś pod sufitem, który zniknął Grażynie z oczu odkąd zgasło światło, buczała klimatyzacja. Trzy niskie buczenia, jeden przeciągły jęk, znowu buczenie. Czy to na pewno klimatyzacja? Może ściany mają uszy, może ściany nasiąkają jękami pokoleń udręczonych pacjentów? Grażyna przypomniała sobie jak Rana mówiła jej, że budynki w tej części miasta firma deweloperska rodziny B. zbudowała dopiero w zeszłym roku. Pokolenia udręczonych pacjentów będą musiały czekać na swoją szansę.

Usiadła na krześle. Blade światło za oknem gasło z coraz większą częstotliwością. Archeolodzy mówili jej, że powinna na wszelki wypadek nosić ze sobą latarkę, ale wtedy myślała sobie, że jeszcze czego – z latarką tylko szybciej zauważy ją lekarz. W ciemnej poczekalni z gasnącym światłem księżyca strach przed lekarzem wydawał się czymś innym niż wcześniej, w blasku dnia, w ogrodzie, w którym studenci myli ceramikę i można było myśleć, że dostanie się szczotkę i będzie siedzieć tam w spokoju, jak przy prasowaniu. Teraz była w ciemnej poczekalni, bez latarki, w cieniu gasnącego księżyca, na rozdrożu.

Ostatecznie można poświecić sobie komórką.

Za oknem zawyła syrena. To pewnie nic ważnego. Rana obiecała, że odbierze ją za godzinę. Syrena nie musi nic znaczyć.

Za oknem zawarczało dziesięć tysięcy motorów. Grażyna pomyślała, że może tsunami przerwie wreszcie to niekończące się pasmo upałów i zatopi w brudnej topieli gabinet lekarza razem z poczekalnią, Raną, która miała wrócić za godzinę, wszystkimi inwestycjami deweloperskimi rodziny B., ceramiką w ogrodzie i archeologami, muzeum, całym miastem i może potem całą resztą, aż po wybrzeże morskie po drugiej stronie, gdzie między dwoma zbiornikami wody  z pewnością odbyłyby się długie i skomplikowane negocjacje pod nadzorem Organizacji Cieków Zjednoczonych. Albo i nie: może tsunami zatrzymałoby się tuż przed tym budynkiem, w którym na trzecim piętrze przyjmował lekarz, od którego gabinetu dzieliła teraz Grażynę tylko poczekalnia z nadal – jeszcze – ale generatory buczały bliżej i dalej jak chmary szarańczy – niedziałającym światłem. Zatrzymałoby się tuż przed budynkiem, porywając wcześniej generatory z całego miasta. Grażyna wyobraziła sobie ciemną, brudną falę, błyszczącą od benzyny wszystkimi kolorami tęczy, a potem generatory unoszące się na powierzchni jak przerośnięte metalowe mrówki. Czy wdrapałyby się po słomce na brzeg?

Księżyc za oknem gasł i znowu się zapalał. Czy pod wodą zgasłby ostatecznie?

W wyobraźni Grażyny tsunami zmieniło się tymczasem w spiętrzoną falę gęstego, czarnego błota, lepkiego jak interesy rodziny B., oplatające całe miasto i całą prowincję. Po błyszczącej fali ślizgają się pająki, ślizgają się pajęczyce i rozgwiazdy. Grażyna wstała z krzesła i zrobiła krok w stronę gabinetu i, kiedy księżyc za oknem przestał zapalać się i gasnąć na dłuższą chwilę,  jeszcze jeden. A może to jednak była latarnia? Czy w tym mieście w ogóle były latarnie?

Jeszcze jeden krok. Po drugiej stronie drzwi siedzi lekarz, który przejrzy ją na wylot, jakby była ze szkła, jakby jej wnętrzności pływały w galaretce, ukazując zaciekawionemu ale i krytycznemu widzowi rezultaty wszystkich niezdrowych czynności, których Grażyna dokonała jak wojna zniszczeń w ciągu ostatnich miesięcy – albo dawniej. Kto wie? Kiedy w końcu zapali się w poczekalni światło?

Może jednak tsunami z błota.

Rembrandt namalował Lekcję anatomii, ale kiedy jest się tym pacjentem, kiedy leży się na stole – albo siedzi na krześle – albo stoi o trzy kroki od drzwi do gabinetu – taka jest prawda, dokładne współrzędne geograficzne (archeolodzy mogliby je zmierzyć) zupełnie nie mają znaczenia, liczy się inny rodzaj pozycjonowania – więc kiedy jest się tym pacjentem, to człowiek czuje się raczej jak Rozpłatany wół (czekając na tsunami). Nikt tu niczego nie naucza i nikt się niczego nie nauczy. Wnętrzności w szklanym pojemniku, wnętrzności w pojemniku z galaretki umierają od złego traktowania. Czy pije pani za dużo kawy? Rozpłatany wół (czekając na tsunami).  

Takiego obrazu Rembrandt nie namalował. Kto powinien namalować taki obraz? Grażyna nie umie malować.

Zrobiła jeszcze jeden krok. Miała spocone ręce. Miękły jej nogi. Kolana drżały. Gdyby założyła buty na obcasach, mogłaby teraz potknąć się, przewrócić, i spokojnie czekać na tsunami z błota, aż zmiecie ją, rozpłatanego wołu, z jej mroczną historią męczenia wszystkich wnętrzności niezdrowym trybem życia i z jej pokrywą z przezroczystej galaretki. Gdyby tylko utopiła w niej zawczasu trochę groszku i marchewki, byłaby w odpowiednim momencie kobietą gotową do schrupania (przez tsunami).

Kobietą gotową do schrupania przez lekarza.

Kobietą gotową do schrupania przez rentgen (chociaż nawet nie potrzebuje zdjęcia). Czekając na tsunami.

Jeszcze jeden krok w stronę drzwi. Teraz mogła już nacisnąć klamkę. Gdy naciśnie klamkę, stanie przed lekarzem. Lekarz zobaczy wszystkie jej wnętrzności, wnętrzności udręczone latami niezdrowego trybu życia. Wnętrzności wołające o litość z każdym kolejnym napojem energetycznym. Wnętrzności lamentujące po każdym wieczorze w ogrodzie z archeologami. Wnętrzności bez marchewki i bez groszku. Może jednak tsunami z lepkiego błota! Może jednak czekać na to tsunami.

Grażyna nacisnęła klamkę. Na biurku z jasnego drewna, w otoczeniu pysznych korali, pereł i muszli, siedziała syrena, piękna, mądrooka, okrągłoramienna, zapraszająca.

Piękna, mądrooka, okrągłoramienna, zapraszająca syrena w kitlu, w koronie z korali i pereł. Na biurku siedziała syrena i śpiewała piosenkę.

elisabeth_jerichau_baumann_havfruen_1.jpg

ELisabeth Jerichau-Baumann, polsko-duńska malarka, "Syrenka", 1873, olej, Carlsberg Glypotek, Kopenhaga

 

EPILOG URODZINOWY

W palcach obracała małą muszelkę. Na jej okrągłych, pełnych piersiach prężyły się sznury pereł. Uśmiechnęła się do Grażyny i jej uśmiech też był jak perły. Potrząsnęła długimi, ciemnymi włosami, w których podzwaniały korale i muszelki. Przesunęła dłonią po swoim pysznymi rybim ogonie. Grażyna nawet nie zauważyła, gdy podeszła dość blisko, by widzieć każdy ruch mięśni pod świecącą rybią skórą jej ogona. Syrena uśmiechnęła się jeszcze raz i zdecydowanym ruchem wsunęła Grażynie rękę w majtki. Drugą rękę Grażyna poczuła na szyi: syrena miała wilgotną, ciepłą skórę.

Może jednak nie trzeba czekać na tsunami.

***

Tek tekst jest częścią WYROSTKA ROBACZKOWEGO, specjalnego lekarsko-hipochondrycznego dodatku do numeru 6/2024. Zobacz pozostałe teksty: 

Lukas Linder, Kto dziś kaszle, jutro jest martwy>>

Quiz: czy umierasz?>>

Udostępnij

Sara Manasterska

jest tłumaczką literatury i asyriolożką.