6_x_4_in.png

Teresa Kowalik, fot. Marek Zimakiewicz, Alka Nauman, fot. archiwum prywatne

Chcemy bo musimy

Z Teresą Kowalik i Alką Nauman rozmawia Kornelia Sobczak
W numerach
Wrzesień
2022
9 (790)

Jak to się w ogóle stało, że znalazłyście się – Teresa w piekarni, a Alka w cukierni? Co tam robiłyście?

KOWALIK: Mi po prostu odwołali wszystkie spektakle, najpierw jedne, potem drugie, potem trzecie i nie miałam pracy.

To było w pandemii?

KOWALIK: To było pół roku temu, ale była wtedy kolejna fala covidowa, spektakle były odwołane. Straciłam wtedy mnóstwo pracy, poszłam po chlebek, zobaczyłam karteczkę, że szukają pracownika i zapytałam. Powiedziałam, że jestem aktorką, że straciłam pracę i wtedy dziewczyna za kasą powiedziała, że ona też jest aktorką i tak tam zostałam.

I co robiłaś?

KOWALIK: Najpierw mieszałam dużo ciasta. Potem awansowałam do składania bochnów chleba, a potem do robienia drożdżówek. W międzyczasie musiałam sprzedawać, czego bardzo nie lubię, ale ponoć tego po mnie nie widać.

Praca była w dzień czy w nocy?

KOWALIK: Zawsze w dzień, nie zaliczyłam nocnych zmian, więc ten element dramatu jest mi obcy.

A były jakieś pieśni?

KOWALIK: Tak, jest ich bardzo dużo, są ciągle. Wszyscy, którzy tam pracują, są jakoś związani ze sztuką: jest dziewczyna, która pisze dramaty, jest ta aktorka, jest studentka archeologii, student architektury, a piekarnię założył operator, jest więc dużo pieśni. Ale takich improwizowanych. I tańca też jest dużo, jeżeli nie ma klientów.

A jak są?

KOWALIK: To wtedy próbujemy się wyciszyć, ale zostają takie fragmenty…

NAUMAN: Takiej podniety?

KOWALIK: Takiej podniety, takiego czegoś głupiego, choć próbujemy się „otrzeźwić”, to jest jednak taka przestrzeń, gdzie ludzie wchodzą z założeniem, że mają prawo do tej przestrzeni, a nam się wydaje, że jak jesteśmy tam same, to że tylko my mamy do niej prawo, i że możemy robić wszystko, i że to jest nasz dom, więc możemy tam machać tyłkami i krzyczeć, i warczeć, i tańczyć, i się przytulać, i tak dalej i nagle wchodzi klient i musimy się jakoś tak otrzeźwić i sprowadzić do poziomu…

A czy to dobrze płatna praca?

KOWALIK: Moim zdaniem jest dobrze płatna. To znaczy, żeby się utrzymać na powierzchni, to trzeba by pracować na pełen etat, a jeśli się pracuje na pełen etat, to nie ma jak ‒ albo ja przynajmniej nie mam już siły – na to, co jest moim zawodem. Więc próbuję pracować mniej, ale wtedy nie starcza mi na życie, chyba że mam jakieś ekstra zlecenia, więc to i tak jest taka łatanina ciągle, ale na pewno jeżeli chodzi o samą piekarnię, to nie ma tam wyzysku finansowego.

A jak było w cukierni „Cukier w Cukrze”?

NAUMAN: Zaczęłam tam pracować dlatego, że nie mogłam się wówczas utrzymać wyłącznie z bycia rezydentką w Komunie Warszawa, ale też ze strachu, że po premierze spektaklu, który tam przygotowywałam (Za Tobą, moja zimna ciotko), nie będę mieć pracy. Tak się akurat złożyło, że miałyśmy wraz z Adeliną Cimochowicz, z którą pracowałam, dwutygodniową przerwę w próbach i uznałam, że to będzie dobry moment, aby sobie dorobić. Wcześniej już pisałam do Cukru, który został założony przez moją znajomą ze studiów Magdę Wawrzaszek, żeby mnie miała z tyłu głowy, jak będzie kogoś szukać na lato, bo na pewno będę potrzebować dorywczej pracy. Tak się akurat złożyło, że ona się do mnie w tym czasie odezwała, ponieważ brakowało jej rąk do pracy przy zbliżającym się sezonie jagodziankowym. Gdy tam przyszłam, nie miałam żadnego doświadczenia akurat w pracy w cukierni, moją rolą było to, żeby sprzedawać i z czasem także pomagać przy wyrobie jagodzianek i innych słodkości.

6_x_4_in_1.png

"Za tobą, moja zimna ciotko", reż. Alka Nauman, Adelina Cimochowicz, Komuna Warszawa, Warszawa 2022, fot. Facebook Alki Nauman

KOWALIK: W jednym czasie, czy miałaś to podzielone?

NAUMAN: Różnie, czasem jedne rzeczy się wcześniej przygotowywało przed otwarciem, a inne się robiło w ciągu dnia, ale to też był proces. Przecież ja nie miałam o niczym pojęcia! Na początku Magda mnie musiała wszystkiego nauczyć wraz z pracującą tam już wcześniej Krysią. To wtajemniczenie trochę trwało, i pamiętam, że jak one wreszcie mnie dopuściły do robienia ciasta drożdżowego, które jest…nie wiem jak ty Teresa to odczuwasz, ale dla mnie jest po prostu orgazmiczne w dotyku i to w takiej ilości…

KOWALIK: Tak, to jest bardzo przyjemne.

NAUMAN: No to wiesz o czym mówię, bardzo się cieszyłam, że nareszcie zostałam dopuszczona do tego ciasta, że mogę mierzyć te składniki, dotykać mąki, która jest dla mnie czymś wyjątkowo miłym i sensualnym. Wiem jednak jak to brzmi, i zdecydowanie zaczynałam tę pracę z takim romantycznym podejściem, choć jednocześnie, mając wcześniejsze doświadczenie w różnych pracach fizycznych, wiedziałam, że ten „miodowy miesiąc” szybko się skończy, ale mimo to starałam się nim cieszyć. Pracowałam tam w sumie niecałe dwa miesiące, po przerwie w próbach starałam się łączyć pracę w teatrze z pracą w cukierni, ale było to dla mnie bardzo trudne, szczególnie że to był już czas przed samą premierą. Pamiętam, że szokiem było, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, że w jeden dzień w cukierni, zajadając przy tym ciastka, zarabiam tyle, ile proponowano mi wcześniej za zrobienie całych performansów na „cool troskliwych” wydarzeniach.

Przynoszący ulgę był dla mnie ten fizyczny wymiar pracy, podczas którego nie musiałam nic wymyślać ani martwić się finansami i łączeniem tych tysiąca ról, konfrontowaniem się z oceną, tylko po prostu wygniatałam ciasto i bardzo dobrze wiedziałam, co do mnie należy i jaka jest moja odpowiedzialność.

Przy czym, przecież pracując w sztuce rzadko kiedy się wykonuje jedynie pracę należącą do własnej profesji, tak naprawdę jest się w kilku rolach naraz: choreografki, swojej producentki, agentki, sekretarki, do tego się żyje w ogromnym stresie o to, jak się z takich stawek w ogóle utrzymać. W cukierni po prostu nie musiałam się tym martwić, i to była dla mnie ogromna ulga. Chociaż mam świadomość, że ja tam pracowałam bardzo krótko, więc tak naprawdę nie zaznałam za bardzo takiego zmęczenia tą pracą, dla mnie to była duża podnieta. Oczywiście, było ciężko fizycznie, byłam zmęczona po zmianie i bardzo trudno mi było po niej iść na próby. Dużo tam było noszenia (przecież jagody i ciasta są bardzo ciężkie), szybkiego tempa, stresu. Dla mnie jednak to było bardzo ciekawe doświadczenie z perspektywy ciała, sensualności, dotyku, szczególnie że wtedy pracowałam nad spektaklem Za Tobą, moja zimna ciotko, gdzie te wątki są bardzo ważne, choć tam użycie czekolady wiązało się z efektem wielkiego srania. Miałam poczucie, że mi się ta praca jakoś rymowała z tym, czym się zajmowałam w drugiej pracy twórczej. Przynoszący ulgę był dla mnie ten fizyczny wymiar pracy, podczas którego nie musiałam nic wymyślać ani martwić się finansami i łączeniem tych tysiąca ról, konfrontowaniem się z oceną, tylko po prostu wygniatałam ciasto i bardzo dobrze wiedziałam, co do mnie należy i jaka jest moja odpowiedzialność.

Chciałabym mieć taką jasność podczas pracy w teatrze. Wyobrażam sobie, że gdybym tam pracowała dłużej, to możliwe, że bardzo dużo rzeczy by mnie wkurzało, ale nie dlatego, że cukiernia była źle prowadzona, tylko dlatego, że jednak jest to bardzo ciężka fizycznie praca, w której jest bardzo dużo repetycji, użerania się z klientami, z ich roszczeniowością, ale także z ich romantyzacją tego miejsca. Nieraz klienci i klientki przychodzili i niczym w dramacie Gołosza zaczynali opowiadać farmazony na temat „rzemieślniczej cukierni”, w której praca to tylko cud miód, a nie ciężki zapierdol, od którego chce się po jakimś czasie rzygać. Ja nie przekroczyłam tej linii frustracji, ponieważ sezon jagodziankowy się po prostu dosyć szybko skończył, a wraz z nim mój czas w cukierni. To też jest trochę o tym, że sezon jagodziankowy się kończy i nie potrzeba już pracowników, a ja później znów muszę szukać, tak jak teraz, dorywczej pracy, bo nie zapłacił mi zagraniczny festiwal, na którym byłam dwa miesiące temu, bo nie wyrobiłam się z pisaniem grantów, bo nikt na wakacje nie zaproponował mi pracy twórczej za pieniądze.

KOWALIK: A ja jestem chyba teraz na tym etapie.

Aby to wybrzmiało, czy jako pracownice piekarni/cukierni zarabiałyście więcej niż jako aktorki i choreografki?

KOWALIK: Biorąc pod uwagę ilość wysiłku, energii spalanej i wkładanej, rozumianej nie tylko fizycznie, ale także mentalnie, emocjonalnie i tak dalej, to przede wszystkim ja kosmicznie odpoczęłam pracując w piekarni…

NAUMAN: Ja też bardzo odpoczęłam psychicznie.

KOWALIK: Nagle z góry wiedziałam, ile zarobię! Bo potwornym standardem niektórych miejsc, w których wykonuję pracę twórczą, jest to, że ja często nie wiem, ile właściwie zarobię.

Straszne. To naprawdę tak jest?

KOWALIK: Tak, tak. Najpierw się przygotowuję, wkładam w to ileś serca, pracy, to jest wykonane – i potem dowiaduję się, ile ja za to zarobię. Oczywiście nie jest to powszechna praktyka, ale spotykam się z tym. Więc wielką ulgą było to, że wiem, że pracuję od tej do tej, że mam to i to do wykonania, mam ubezpieczenie, jest taki totalny komfort psychiczny, jestem w stanie sobie zaplanować, ile zarobię, nikt mi nie odwoła pracy z dnia na dzień.

NAUMAN: Wręcz może ci dać więcej zmian.

KOWALIK: Tylko że jestem w piekarni już pół roku, więc dochodzę do takiego momentu, że zaczyna mi się frustracja i tęsknota za tym, żeby więcej pracować zawodowo. Trochę też zaczyna mnie uwierać, że to jednak jest praca, w której nie realizuję się w pełni. Odpoczęłam sobie i fajnie, ale teraz już czas na więcej pracy zawodowej.

A myślicie, że to, że jesteście sprawne fizycznie i macie kondycję pomogło wam jakoś w tej pracy?

KOWALIK: W ogóle nie byłoby możliwości wykonania tej pracy, gdybym była „rachityczna”.  Ja właściwie od początku studiów w szkole teatralnej, żeby się utrzymać, musiałam jeździć na wakacje do Anglii i tyrać w fabrykach, żeby mieć hajs na studia, więc jestem przyzwyczajona, że ta praca fizyczna jest jakimś elementem mojego życia, że tworzenie i dorabianie w takich fizycznych robotach się łączą.

NAUMAN: Ja mam podobnie. To było źródło jakiejś takiej mojej dumy, że daję radę i to nie jest dla mnie problem. Ja zawsze byłam silna, także jako mała dziewczynka, dlatego byłam w stanie jednak dźwigać te jagody, i to ciasto drożdżowe, a potem jechać na próby.

KOWALIK: Nie, to ja muszę kogoś poprosić o pomoc, bo siada mi na kręgosłup.

NAUMAN: Ale myślę, że ja tego ciasta dźwigałam mniej niż ty. Pomagała mi też moja wiedza z pola tańca i pracy z ciałem: wiedziałam, jak wykorzystać mięśnie brzucha w taki sposób, że będą mnie stabilizowały przy dźwiganiu. Pomagało też to, że wiedziałam, jak szybko i zwinnie się ruszać w tej małej przestrzeni. W ogóle dużo zwracałam uwagi na choreograficzne aspekty pracy w przestrzeni, kręciło mnie to, jak rysują się trajektorie, w jaki sposób można je modyfikować. Podobało mi się też to, że sezon jagodziankowy zgrał się z moją wielką namiętnością do fioletów. Trochę to cringowe, a trochę wspaniałe, myślę, że to był mój sposób na umilenie sobie życia, na kultywowanie jakiejś choćby małej sprawczości.

KOWALIK: Ja też kocham w pracy nosić jak najbardziej kolorowe ciuchy, żeby to nie był taki smutny, brudny strój piekarki, ale żeby właśnie było kolorowo. No i ta muza musi być, przegląd wszystkich płyt, których się nie przesłuchało.

To, co mi się podobało w dramacie Mariusza Gołosza, to zauważenie potencjału piosenki, i też w pewnym sensie ruchu, w kontekście oswajania przestrzeni pracy i uczynienia jej bardziej swoją. Bo często to jest jedyna rzecz, na którą mamy wpływ, podczas której czujemy sprawczość,  a i ona w wielu miejscach pracy jest nam odbierana.

NAUMAN: To, co dla mnie było super, oprócz tej sfery względnego bezpieczeństwa finansowego oraz sfery sensualnej, to to, że pracowałam ze świetnymi osobami. Na przykład z Krysią, która wcześniej pracowała w archiwum w Instytucie Teatralnym i która jest totalnym mózgiem, mogłam z nią rozmawiać na bardzo ciekawe tematy, ma wybitną pamięć i bardzo mi imponowała. Trzeciego dnia okazało się, że z jednej strony kochamy ciszę w pracy, ale też kochamy Kalinę Jędrusik, więc jak tylko mogłyśmy, to ją puszczałyśmy i na cały głos śpiewałyśmy jej piosenki. To, co mi się podobało w dramacie Mariusza Gołosza, to zauważenie potencjału piosenki, i też w pewnym sensie ruchu, w kontekście oswajania przestrzeni pracy i uczynienia jej bardziej swoją. Bo często to jest jedyna rzecz, na którą mamy wpływ, podczas której czujemy sprawczość,  a i ona w wielu miejscach pracy jest nam odbierana. A więc my z Krysią śpiewałyśmy w kółko Kalinę i czasem też Violettę Villas, było to dla mnie bardzo ważne.

Poza tym, mogłam też pracować w stroju kąpielowym, gdy było mi gorąco, czyli miałam w pewnym sensie możliwość decydowania o tym, w jaki sposób używać ciała w tej przestrzeni, myślę, że to miało duże znaczenie i że bardzo doceniam to, że Magdzie (czyli naszej szefowej) to nie przeszkadzało, wręcz to wspierała. Jednocześnie mówiąc o tym wszystkim, bardzo się boję, że upraszczam to doświadczenie do poziomu takiej anegdoty. Ale tak, w gruncie rzeczy akurat praca w cukierni była dla mnie trochę wakacyjną przygodą, wiem też, że to miejsce, w którym pracowałam, było specyficzne, należące do „mojej bańki”, że większość prac w cukierniach tak nie wygląda, więc to też jest ciekawe, kto do jakich fizycznych prac ma dostęp, że będąc artystką, raczej pójdziesz do takiej bardziej „cool” cukierni, a nie do sieciówki. Myślę, że to nadal jest też opowieść o klasie. Ten wątek wydaje mi się bardzo ważny i ciekawy, także z tego względu, że ja bardzo dobrze zdaję sobie sprawę ze swojego przywileju w postaci własnego mieszkania, który sprawia, że ja pomimo tych trudności, o których opowiadam, jestem w lepszej sytuacji niż większość osób. Co nie zmienia faktu, że potem musiałam się podejmować zupełnie innych „przygód” , w zupełnie innych, czasem dziwacznych miejscach, aby przeżyć i móc robić sztukę. Wkurza mnie to. Moja sytuacja w cukierni była inna, na pewno prostsza niż na przykład Magdy, która pracowała po szesnaście godzin dziennie, czy Krysi, która przychodziła tam skoro świt i wychodziła późnym wieczorem. Rola, którą tam miałam, była mała w porównaniu z nimi, które wyrabiały po kilkaset jagodzianek i innych wspaniałych skomplikowanych ciast. To nie jest tak, że można przyjść do cukierni i w tydzień czy w miesiąc się nauczyć, jak robić te wszystkie ciasta, na pewno nie.

KOWALIK: No tak, to tak jak ja zaczynałam od robienia po prostu ciasta w tej naszej „buni”, a dopiero potem zaczęłam robić te bardziej manualne, skomplikowane opcje.

NAUMAN: Ja myślę, że to miejsce było super, że dawało mi sprawczość, która jest bardzo ważna w każdym rodzaju pracy, a uwielbiałam to, że mogłam się tam bawić, że czułam dużą wspólnotę, możliwość budowania sojuszy, które przecież znowu są bardzo ważnym elementem pracy, powiedziałabym, że nawet kluczowym. W pracy twórczej często jest tak, że się pracuje nad jednym projektem z grupą ludzi, a jak projekt się kończy, to wszyscy się rozjeżdżają, a więc czasem trudno jest mieć taką ciągłość w relacjach zawodowych. W cukierni przez te wygłupy mogłyśmy przez to też odreagować ciężar tej fizycznej pracy i ciężar sfery związanej z klientami. Oni byli najgorsi, byli psujzabawą! (śmiech)

O nich właśnie chciałem zapytać.

KOWALIK: To nie jest pierwsza moja praca jako sprzedawczyni. Mam poczucie, że jest to praca, która wymaga niesamowitej energii. Ta praca nauczyła mnie wielkiego szacunku dla osób pracujących w sprzedaży. To jest niesamowita tyrka. Kiedy przychodzę do Carrefoura i sprzedawczyni przy kasie jest dla mnie oschła i ma o coś pretensje, to myślę, kurka, ta babeczka siedzi tam może dziesiątą godzinę i jest wykończona. Powinna siedzieć sobie na działce, pić browara i opalać brzuch. Rozumiem to doświadczenie, że ciągle przychodzi nowa osoba i zadaje takie same pytania i chce być potraktowana jako najważniejsza, a przecież takich osób przychodzą setki, nie da się każdej osoby tak samo potraktować. Ja widzę, że tak do dwóch godzin sprzedaży jestem w stanie mówić „tak, oczywiście i tu jest taki piękny chleb i ha ha ha” i zagajać, i zagadywać, i sprawić, że ten czas osoby, która przychodzi, jest miły, po czym pojawia się po prostu zmęczenie, bo jestem przebodźcowana, bo nie lubię takiej dużej ilości kontaktów, a praca w teatrze tego ode mnie nie wymaga.

NAUMAN: Tak! Jak ja słyszałam po raz setny pytanie „Czy są jagodzianki jeszczeeee?”, to chciałam strzelać. Kontakt z klientami i klientkami był źródłem udręki, dlatego że po prostu bardzo się wstydziłam i bałam, że coś źle policzę i to się niestety też zdarzało! Cały czas czułam presję, że muszę być zawsze dla wszystkich tak samo miła i zaangażowana. Odczuwałam też tę presję związaną z tym, że ktoś czeka, i muszę wszystko robić jak najszybciej, ale i jak najpiękniej. To było dla mnie trudne. W pewnym momencie Cukier stał się bardzo popularny przez wygraną w rankingu „Vogue’a” na najlepszą jagodziankę, co poskutkowało gigantycznymi kolejkami, które ustawiały się co najmniej godzinę przed otwarciem. Pamiętam, że wtedy puszczałam Krystyny Prońko Za czym kolejka ta stoi, wychodziłam w tym kostiumie kąpielowym i mówiłam, że „dzisiaj jest reglamentacja, tylko dwie jagodzianki na osobę”. Czułam wtedy, że też jestem taką królową, że mam jakąś władzę, że nie można mnie tylko pośpieszać i na mnie fukać. Ludzie się i tak awanturowali, przepychali, były pretensje, trzaskanie drzwiami i okrzyki „Nie ma jagodzianek? Jak to? Przyjechałam z Wilanowa! Ja pierdolę!”. I jeb drzwiami.

A gdzie jest ten Cukier?

NAUMAN: To znaczy niestety już go nie ma, ale był na Pradze Północ przy Inżynierskiej.

KOWALIK: Ale że zamknął się? Ach!

NAUMAN: Tak. Też inną kwestią było mierzenie się z lokalnymi mieszkańcami, których oburzały ceny. Trudne było dla mnie to, że z jednej strony totalnie ich rozumiałam, a z drugiej, po prostu tam pracowałam i to nie ja przecież ustalałam te ceny, ale to na mnie wylewała się ich złość: „Czternaście złotych?! W dupach się poprzewracało?!”. Ja na to coś tam próbowałam odpowiedzieć, że „rozumiem, ale produkty, z których są zrobione te jagodzianki, są bardzo drogie”, a klient na przykład na to: „Chuj z produktami! W Putce mogę kupić za cztery pięćdziesiąt!”. No i ja ich rozumiałam. Też wszyscy w Cukrze mieli świadomość, że są częścią gentryfikacji Pragi. Ale prawda jest taka, że przychodziły różne osoby, z różnych dzielnic, które były agresywne. Tak naprawdę najgorsi klienci byli z bogatszych dzielnic. Jedna pani kiedyś przyszła i już od progu była pełna pretensji „Aha, widzę, że tutaj są przecież torty, a mówiliście, że nie ma”, to był czas, że nie było tortów, same jagodzianki i ciasta, a więc odpowiadam jej, że to nie są torty, to są ciasta. „A co kurwa, za różnica?! Ty kłamczucho parszywa, przecież właściwie widzę, że to są torty!” Bardzo żałuję, że tego nie zapisywałam, bo były tam dialogi jak z Barei. To jest wszystko bardzo ciekawe, jak te relacje między nami a klientami się rozkładają, w ogóle kwestia relacji władzy w takich miejscach pracy jest bardzo ciekawa.

Ja oczywiście też mam doświadczenie różnych takich prac w gastro, w kelnerstwie albo przy nalewaniu kawy czy też sprzedawaniu kwiatów nad morzem, albo robieniu tatuaży z henny (bo jestem znad morza). Jak byłam młodsza, to mnie to wkurzało, że klienci myślą, że jestem jakaś głupiutka, że traktują jak „nie-osobę”, kelnereczkę, dziewczynkę z kwiatami, „coffee girl” itp. Potem już mnie to tylko bawiło.

KOWALIK: No właśnie, chleb to jeszcze spoko, ale jak wjechały lody od kwietnia, to było to jakieś największe upokorzenie: dzieci macające te szyby, wtykające palce, mnóstwo ostrych, niepotrzebnych dźwięków i potem ja stojąca z wyciągniętą ręką z tym lodem, oczekująca, aż klientka schowa telefon albo skończy z kimś rozmawiać i ja tak stoję i to jest taki najbardziej upokarzający moment.

Prawdziwy spektakl zaczyna się, gdy klienci zgłaszają swoje żądania: „Dlaczego pani nie soli chleba?!” lub „Dlaczego pani soli chleb?!”, „Słony jest niezdrowy!”, a potem „Słony jest zdrowy!”, „A dlaczego pani spala te chleby?!”, „A poproszę najbardziej spalony”. Te takie kontrasty tego, że ostatecznie nie da się wszystkich zadowolić i że ktoś przychodzi i robi nam awanturę, że mamy spalone chleby, a ktoś przychodzi i mówi „Gdzie jest ten spalony chleb?! Bo ja lubię spalony!”. Oczywiście oprócz tego są ludzie, którzy są pełni serdeczności i są bardzo mili i oni tak naprawdę stanowią większość, tylko że wystarczy, że przyjdzie ta jedna osoba, która powie „Dlaczego pani nie soli chleba?! Ale to proszę solić to ciasto, no naprawdę, tutaj jest strasznie drogo! Dobrze, to poproszę to i to!”. Była taka kobieta, która przychodziła raz w tygodniu, za każdym razem pytała,  po ile te drożdżówki i mówiła „Phi, strasznie drogo, dobrze, to poproszę!”. Ja jej tłumaczę, dlaczego tak drogo, kiedyś już przelała mi się ta czara goryczy i po prostu twarz mi tak spłynęła w jakąś niesympatyczną minę, bo też ile można mieć uśmiech na twarzy i te baby między sobą gadały „a pół chleba”, „ a to ja wezmę pół”, „a to jednak może pani przekroić?”, i te dyskusje między sobą i ja mówię to „Proszę i do widzenia”. A ta kobieta na mnie spojrzała na koniec i powiedziała „Życzę spokoju”. I wyszła, a ja na to potem „Życzę pracować w sprzedaży!” (śmiech)

Ale powiedziałaś jej to czy nie?

KOWALIK: Nie, nie, bo jednak się staram.

NAUMAN: Ja pamiętam, że był taki śmieszny moment, że bardzo dużo osób u nas się pytało o ciastka cipki, przez to, że wcześniej w ramach Dnia Kobiet Magda zrobiła ciastka cipki dla Charlotte, jeszcze zanim powstał Cukier. Maciej Nowak napisał na swoim Instagramie, że szukał tych cipek w Charlotte, a później się właśnie okazało, że była to jednorazowa akcja, no ale już tego klienci nie doczytali i zaczęli do nas masowo po tym poście przychodzić i pytać o te ciastka, tylko że mało komu przechodziło przez gardło słowo „cipka”, a więc pytali o ciastka z dziurką, ze szparką, o kobiece ciasteczka, a my wraz z Krysią w kółko powtarzałyśmy „Aha, chodzi o ciastka z cipką, tak? No my już nie mamy niestety cipek!” To było złoto! Te cipki nas prześladowały przez trzy tygodnie.

KOWALIK: Na pewno jest totalna różnica między pracą w piekarni, gdzie jednak mogę skraść chwilę, żeby sobie zrobić coś zabawnego z resztek ciasta, a na przykład z pracą w wielkiej fabryce ciastek w Anglii, gdzie pracowali sami Polacy i gdzie było oczywiście „szybciej, szybciej, szybciej!”. I to było dwanaście godzin takiego zapierdolu, że każda sekunda jest ważna, że jest ta taśma, że nie masz ani sekundy, aby pomyśleć o tym, że to ciasto jest przyjemne, bo nic nie jest przyjemne, bo liczy się tylko produktywność. Tego w tej piekarni nie ma, myślę, że ja tam pracuję ciężko, ale nie jest tak, że ja wychodzę jak wyżęta szmata, że jednak mam się kiedy zaśmiać, mam kiedy nagle zatańczyć taniec przez chwilę i zaśpiewać pieśń.

Pieśniach piekarzy… Gołosza czytam taką złość, taki bunt, że w ogóle musimy wykonywać pracę. Praca w piekarni to nie jest „praca ściema” (w rozumieniu Davida Graebera), cóż może być bardziej sensownego niż robienie chleba, a przecież równocześnie to udręka, której chciałoby się pozbyć. A gdyby do was przyszła dobra wróżka z dochodem podstawowym i powiedziała: „Tysiąc pięćset złotych dostajecie niezależnie od tego co robicie i gdzie pracujecie”, to co byście robiły? Pracowały w piekarni czy tańczyły?

KOWALIK: Ja oczywiście bym tańczyła.

NAUMAN: Tańczyłabym. Z drugiej strony dla mnie te prace fizyczne mają tę zaletę, że poznaję ludzi, których inaczej bym pewnie nie poznała – świat sztuki jest bardzo hermetyczny, bardzo wsobny ‒ i bardzo to doceniam. Choć zdaję sobie sprawę, że to jest takie romantyczne, naiwne i niebezpieczne podejście. Ale oczywiście, wolałabym, aby godnie mi płacono za to, do czego jestem wykształcona, aby mnie ubezpieczano, abym mogła odkładać na emeryturę i aby moja praca odbywała się w zdrowej, bezpiecznej przestrzeni wolnej od przemocy. Jestem często bardzo zła, że muszę szukać prac dorywczych, które też nie dają mi żadnego zabezpieczenia ani stabilności.

KOWALIK: Początek, kiedy pracowałam po trzy, cztery godziny był wspaniały, to była taka idealna porcja wysiłku fizycznego, uporządkowanie dnia. Natomiast kiedy teraz pracuję po osiem czy sześć godzin, to mnie to męczy, przerasta, zaczyna się we mnie rodzić frustracja, że to zabiera za dużo czasu, że ja nie mam takiego „pakietu” energii. Mam ten „pakiet” energii tylko przy pracy zawodowej, bo to jest praca, w którą się wkręcam i mogę cisnąć ile wlezie, tylko że w pracy zawodowej aktorskiej jest tak, że tam dochodzi ta cholerna, wyniszczająca frustracja finansowa.

Czas w piekarni był dla mnie wytchnieniem od tej frustracji. Wcześniej grałam bardzo dużo, bardzo dużo jeździłam, dużo miałam takiego „nasycenia” graniem, i wydawałoby się, że fantastycznie, spotykałam znajomych, którzy mówili, że super, że dużo jeżdżę, ale na moim koncie było tysiąc trzysta złotych, a zjeździłam pół Polski. Zaczęło mnie psychicznie dojeżdżać to, że ta praca jest bez wartości. Bo ostatecznie jednak pracę nagradza się pieniędzmi, nie tym, że ktoś da ci nagrodę czy ci powie, że fajnie zagrałaś. Po raz kolejny przekonuję się, że w Polsce panuje podejście: „Jesteś artystką, więc robisz to, co lubisz, nie trzeba ci płacić”. A w momencie, kiedy ktoś mnie odpowiednio nie wynagradza finansowo za to, co ja uwielbiam robić, to jestem po prostu wykorzystywana. Moja pasja jest wykorzystywana przez kogoś, kto zarabia na tym pieniądze, a nie jest w stanie mi zapłacić kilka dych więcej za spektakl.

Może to niedyskretne pytanie, ale ile jeszcze tak można pociągnąć? Czy za dziesięć lat też będziecie tak pracować?

KOWALIK: Ja nie wiem, ja sobie zadaję to pytanie od dawna i po prostu widzę, że funkcjonuję tak, że co jakiś czas się po prostu wypalam, miałam takie momenty, że myślałam, że chrzanię i rzucam granie, a potem przecież dochodzę do wniosku, że totalnie tego potrzebuję i jakoś wracam. Dla mnie system zatrudniania artystów w Polsce jest chory, chyba że ma się ugruntowaną pozycję, ale nawet takie osoby też miewają momenty przestoju i nagle zaczynają prowadzić zajęcia z jogi. Tylko szkoda, że tak o tym dużo nie mówią, bo myślę, że bardzo cenne jest to, żeby o tym mówić. Ja jestem słaba w media społecznościowe, więc prawie tego nie robiłam, ale chciałabym o tym mówić jak najwięcej. Pokazać tym wszystkim ludziom, moim wykładowcom, dyrektorom teatrów, koleżankom i kolegom ze studiów, że tak, tak wygląda rzeczywistość aktorska i w ogóle artystów, że raz jest praca w zawodzie, raz jej nie ma i życie toczy się dalej i to też nie jest żadna hańba, że się gdzieś składa pudełka, nalewa browary czy klei chleby.

NAUMAN: Ja myślę, że wokół tego jest bardzo duża stygma, w środowisku, w rodzinie.

KOWALIK: Ja też spotykam kolegów i koleżanki aktorki w piekarni i na początku odczuwałam strach: „O matko, o matko, co ona o mnie pomyśli!”. A ja przecież po prostu pracuję i nie mam sobie nic do zarzucenia, tak wygląda życie i już. Bardzo pomagało mi, kiedy myślałam, jak ty to Alka przeżywasz i jak o tym mówisz, na przykład w social mediach, dla mnie to było inspirujące. Patrzyłam na to i myślałam „To też jest życie tak samo ważne i w tym też się wydarzają piękne rzeczy i wydarzają się relacje w pracy, wydarzają się wzruszenia, zadowolenie, to nie jest tylko jakiś czas na przeczekanie”.  Bardzo to było dla mnie wspierające, że mówisz o pracy nieartystycznej jako o równoprawnym elemencie życia.

Szkoda, że tak rzadko się w sobie nawzajem rozpoznajemy. Nadal uważamy, że piekarz należy do jakiegoś innego świata pracy niż reporterka czy tancerka, a przecież nie do końca tak jest, czasem to one właśnie są też piekarkami! I tu i tu się pracuje na śmieciówkach, i tu i tu jest wyzysk i przemoc.

NAUMAN: Bardzo ważne jest dla mnie, że to zostało zobaczone. Dramat Gołosza jest też o tym, że piekarze znikają i w efekcie nie mogą już działać dalej razem, a więc nie mogą budować sojuszy, nie mogą się wspólnie buntować, dzielić tej ambiwalencji zabawy i udręki. Dla mnie to jest o tym, jak działa kapitalizm, o alienacji, która sprawia, że nie możemy się przejrzeć w drugiej osobie. Dlatego ci piekarze znikają, bo w tym systemie tak trudno jest istnieć razem. Ciekawy jest też ten wątek, że reporterka i doktorantka nie chcą z nimi iść na ulice, nie chcą być widziane jako część tego samego prekariatu, a przecież także do niego należą. Szkoda, że tak rzadko się w sobie nawzajem rozpoznajemy. Nadal uważamy, że piekarz należy do jakiegoś innego świata pracy niż reporterka czy tancerka, a przecież nie do końca tak jest, czasem to one właśnie są też piekarkami! I tu i tu się pracuje na śmieciówkach, i tu i tu jest wyzysk i przemoc. Wydaje mi się, że w naszych pracach chociaż była ta wspólnotowość budowana na jedynym, co nam zostało, czyli ciele, chodzi mi o taniec i śpiew i te wygłupy, to jest bardzo ważne, ale oczywiście niewystarczające, w wielu miejscach tego nie ma. Pamiętam, Teresa, że dla mnie też bardzo ważny był ten moment, kiedy się w sobie przejrzałyśmy, ty pracowałaś w piekarni, ja zaczęłam pracować w kinie w Londynie i jako barmanka, miałam takie poczucie, że nie jestem w tym sama. Pamiętam, że ty też mówiłaś, że i dla ciebie to jest ważne. To o czym mówisz, że należy to nazywać i wspólnie o tym rozmawiać i nagłaśniać. To jest jedna z kluczowych kwestii w naszym środowisku, gdzie bardzo mozolnie toczy się debata o przemocy finansowej wobec artystów i artystek.

KOWALIK: Pamiętam taki moment, że gdy ktoś mówił: „Teresa jest aktorką”, to ja myślałam „Pfff, teraz to ja jestem piekarką”. Rozmawiałyśmy o tym z dziewczynami ze szkoły, które żyją podobnie jak ja. Czasem pracują za barem, czasem składają pudełka. Gadałyśmy o tym, jakie są nasze największe marzenia i któraś z nich powiedziała, że kiedyś myślała, że chciałaby pracować tylko w zawodzie, a potem stwierdziła, że w sumie nie wie, bo już od tak dawna nie wykonuje go na pełen etat, że już nie do końca wie, czy to jeszcze jej zawód. Bo to jest jakieś przekonanie, które nam się wpaja w trakcie studiów, że jak będziesz mieć pracę w zawodzie, to będziesz mieć wartość, a jak nie, to będziesz się wstydzić. Ludzie potem karleją, bo wierzą, że ten etat jest największą świętością. Ale też ja aktualnie nie znam takiego miejsca, o którym wiem, że dyrekcja jest super, że to są ludzie, którzy mnie traktują jak artystkę. Nie znam (jeszcze) takiego miejsca, gdzie ktoś uszanuje moją wolność w pełni, w którym ja będę mieć coś do powiedzenia. Raczej jest tak, że ktoś ci mówi co masz robić, a ty masz być zadowolona, a to jest coś, co zupełnie mnie nie ekscytuje i gdybym miała wybrać taki etat albo pracę w piekarni, to mam nadzieję, że bym wybrała pracę w piekarni.

277097641_5179339975459681_7695528879102341698_n.jpg

Teresa Kowalik w spektaklu "Historja", reż. Dorota Bator, fot. Tobiasz Papuczys

NAUMAN: Z jednej strony kręci mnie pracowanie w innych miejscach, gdzie mogę być poza swoją bańką, gdzie mogę się konfrontować z zupełnie innymi ludźmi, uczyć się zupełnie nowych, zaskakujących rzeczy, aktualizować to, co myślę o świecie, i rzeczywiście praca fizyczna to jest na to sposób. Jak pracuję twórczo, to mnie to tak pochłania, idę spać z tym, nad czym pracuję, budzę się z tym, jest to dla mnie bardzo, bardzo trudne, jestem wtedy nieznośna, odchorowuję to, więc po prostu nie wiem, czy ja byłabym w stanie zajmować się tylko swoją pracą twórczą. To jest strasznie trudna i ambiwalentna dla mnie kwestia. Później myślę, po co to wszystko, czy to było warte tej udręki, i idę do pracy fizycznej, mam moment ulgi, a potem się wkurwiam, że ileż można pastować buty jakimś bogatym Anglikom i w co ja się wpakowałam, i że ja przecież chcę czytać, chodzić na próby, a potem mi za te próby i ich efekty nie płacą, nie mam ubezpieczenia albo jak wiele osób jestem ubezpieczona „u cioci w firmie” i tak w kółko Macieju. Czasem prześladuje mnie lęk, boję się, że jak będę mieć sześćdziesiąt lat, nie będę miała za co żyć, nie będę miała emerytury, bo nigdy nie przepracowałam nawet dnia na etacie, a nie stać mnie, aby samej płacić obecnie składki, będę mieć zniszczone, chore ciało, nie będę mieć dzieci, bo żyję w kraju, gdzie jest to bardzo trudne dla lesbijki, poza tym mnie na dzieci nie stać i jest katastrofa klimatyczna. Nigdy pewnie nie dostanę etatu, bo dla osób, które zajmują się choreografią, nie ma etatów nigdzie i płacą nam chujowe pieniądze, nie szanuje się nas, proponuje jakieś śmieszne projekciki, traktuje się nas jak jakieś kwiatki do kożuchów: „Taką mamy fajną wystawę, zatańcz do niej, jakoś zaanimuj tę przestrzeń, nie mamy, co prawda, budżetu, ale to Warsaw Gallery Weekend, więc za promocję zatańczysz, zatańczysz, prawda?”. „Nie, bo nie jestem wolontariuszką! Nie pracuję bez budżetu i kropka.” A w dupie to mam! To już wolę po prostu te jagodzianki wyrabiać, przynajmniej sobie podjem. Ale to ten chory system nam to robi.

KOWALIK: Moja przyjaciółka ma urodziny i organizuje je w górach i ja wiem, że po prostu nie mogę pojechać na te urodziny, bo wyjazd to co najmniej czterysta złotych, a mi tyle za spektakl nie płacą! No, może gdzieś tam płacą, ale to brutto i nie zwracają kosztów dojazdu. To jest tak chore, tak kosmicznie chore, że to się w głowie nie mieści. To jest upokorzenie, to jest brak szacunku finansowego i jest to realnie wyniszczające. Ja sobie z tego nie zdawałam sprawy, bo miałam w nosie pieniądze, bo przecież pieniądze to nie jest najważniejsza rzecz na świecie i wszystkie te bzdury.

Mam takie przesłanie dla pracodawców „Jeśli nie masz godziwej kasy dla pracowników, to nie proponuj pracy. Robisz festiwal, masz mało kasy, to zaproś cztery spektakle zamiast piętnastu i zapłać im uczciwie”.

Niestabilność finansowa jest frustrująca i upokarzająca.

KOWALIK: Wyniszczająca. Po mniej więcej pół roku takiej intensywnej pracy i tego, że była tak teoretycznie doceniana, że „O, fajnie zagrałaś”, ale nie przełożyło się to na realne korzyści finansowe, mnie to doprowadziło do kryzysu na każdym poziomie. Na początku tego nie zauważyłam, bo wydawało mi się, że przecież wszystko jest okej, ale gdy ktoś mi płaci takie pieniądze, że bardziej mi się opłaca pracować w piekarni, to… Złapałam się na tym, że dopiero pracując w piekarni zobaczyłam koszmar tego, co się wcześniej działo, tego, co mi to wcześniej robiło: miałam osłabnięcia, drgały mi mięśnie, nie mogłam spać. Masa takich zaburzeń psychosomatycznych tylko dlatego, że regularnie doświadczamy braku szacunku finansowego.

NAUMAN: Przemocy tak naprawdę.

KOWALIK: Tak, to jest przemoc, tylko tego się tak nie nazywa. Bo jeżeli mi ktoś mówi „Zapłacę ci pięćdziesiąt złotych mniej za spektakl”, i twierdzi, że teatr nie ma na moją pracę pieniędzy (śmiech), to we mnie wszystko się przewala. Mam wrażenie, że ten ktoś mówi „No, fajnie, że wykonujesz jakąś pracę, ale ja mam to gdzieś i tak wiem, że przyjedziesz i zagrasz ten spektakl, bo lubisz ten spektakl i chcesz zagrać w tym miejscu”. To jest skandaliczne, a zarazem powszechne, a w szkołach artystycznych nie uczy się nas, jak na to reagować.

Mam takie przesłanie dla pracodawców „Jeśli nie masz godziwej kasy dla pracowników, to nie proponuj pracy. Robisz festiwal, masz mało kasy, to zaproś cztery spektakle zamiast piętnastu i zapłać im uczciwie”.

NAUMAN: Dla moich dziadków profesorów to było upokarzające, że pracowałam fizycznie, właśnie w sklepie z butami, w cukierni, jako niania, barmanka, czy w kinie, że „Jak to, po studiach?!”. Zaczęli sugerować, że woleliby, abym prosiła o pieniądze od nich, niż pracowała w ten sposób, co z kolei było upokarzające dla mnie. Myślę, że  – choć może nieświadome z ich strony –  jest to klasistowskie. Pamiętam, że w pewnym momencie zaczęłam przed nimi ukrywać swoją pracę i bardzo źle się z tym czułam, bo przecież ja jako ja w ogóle się tego nie wstydzę. Ciężkie jest też tłumaczenie tym starszym pokoleniom, że teraz to nie jest tak, że każdy dobry artysta ma etat, że to już należy do historii i że ja po prostu często nie mam wyjścia.

KOWALIK: To jest też ciekawe, że tak wymiennie mówimy o tym, że się tego chce (na przykład pracy w piekarni, pracy dorywczej) i że jednocześnie nie ma wyjścia. Trochę się o to w mojej piekarni spieramy. Bo ja trzymam się gdzieś tam dla zdrowia psychicznego, chyba fałszywego przekonania, że chcę. Ale jak się tak spieramy i dyskutujemy z dziewczynami w piekarni o to, na ile to jest coś, czego chcemy, to ostatecznie wychodzi nam, że… musimy.

NAUMAN: Musimy.

KOWALIK: Tak ten system jest skonstruowany. Wracając do tej wróżki, która dałaby kasę na życie ot tak, to nie jest  tak, że ja przyszłam do piekarni dlatego, że marzyłam o tym, aby robić chleb. Marzę o tym, aby móc grać koncerty, robić zajebistą sztukę, grać w fajnych słuchowiskach. To sprawia, że jestem cała podniecona i że się odpalam, a nie to, że mam pokulać chleb, no na początku zacierałam ręce, teraz już troszkę mniej, natomiast mam wrażenie, że ja próbuję tak myśleć o tym, żeby uchronić się przed takim poczuciem niewoli.

NAUMAN: Tak! Tak, to jest pewna strategia też, aby wypracować jakąś sprawczość w tej sytuacji.

KOWALIK: Bywają też takie momenty, w których, pamiętam, prawie płakałam, wykonując pracę fizyczną. Dopóki to było wyjeżdżanie na wakacje i tyranie w fabrykach po dwanaście godzin, żeby zarobić na życie, to okej, ale pamiętam, jak po studiach miałam przestój z pracą i stanęłam przed tym, że okej, to jadę do Anglii i do jakiejś tam agencji się zapiszę i będę pracować, i trafiłam do jakiejś naleśnikarni. Stałam i zmywałam talerze, wiecie, szlauchem spłukiwałam czekoladę, jagody, jakiś tłuszcz po mięsie i pamiętam, że stojąc tam –  ten obraz jest dla mnie tak silny – myślałam, że się naprawdę popłaczę. Czułam się jak ten typ z Dnia świra, który odbierał wypłatę. Stałam z tym szlauchem i mówiłam „Kurwa, pięć lat studiów, magisterka, dyplom w fajnym teatrze, współpraca z teatrem niemieckim i co ja robię? Myję naczynia”. To mycie garów po jakichś ludziach, których stać na to, żeby kupić naleśniki, to, pamiętam, to już było za dużo. To był ten moment, że nie wytrzymałam. Co świadczy o tym, że gdzieś tam to napięcie się kumuluje ‒ mam dużą zdolność do tego żeby się zaadaptować i dostrzegać jasne strony sytuacji, ale bywają momenty, kiedy to tak dociska, że już nie ma z czego zbierać.

Udostępnij

Teresa Kowalik

jest aktorką, laureatką nagrody „Szczebel do kariery” za szczególnie wartościowy debiut młodego aktora. Występowała m.in. w Theater der Jungen Welt z Lipska, Teatrze im. Bogusławskiego w Kaliszu i Teatrze Polskiego Radia.

Alka Nauman

jest artystką pracującą pomiędzy choreografią, teatrem i sztukami wizualnymi. Absolwentka choreografii w London Contemporary Dance School i IKP UW. Jej prace były pokazywane między innymi w The Place, Chisenhale Dance Space, Komunie-Warszawa, Centralnym Muzeum Włókiennictwa, a także na międzynarodowych festiwalach queerowych we Francji i Irlandii. Stypendystka PEER Programme w Studio Wayne McGregor w Londynie (2020).