fot._piotr_nykowski_-_poza_okiem-127.jpg

Borborygmy
PLK: Polska Literatura Kretyniczna. Słynie z uczuć, jakimi otacza środowiska i osoby umysłowo niewładne, zabełkotane w szczątkowym kontakcie z rzeczywistością, zatrzaśnięte w lękach, nieufności i sprycie, w powtarzaniu formułek mających świadczyć o dogłębnej znajomości praw tego świata. „Biednego by tak nie chowali” 1 – podchwycił Antoni Słonimski słowa świadka konduktu Żeromskiego, formułę tak nieśmiertelną, że w swojej wersji powtarza ją jeszcze Janusz Głowacki 2. Nie do pojęcia, że uwadze socjologów uszedł trud Słonimskiego, który przejawom aktywności językowej społeczeństwa masowego poświęcił zbiór felietonów Mętne łby 3, w istocie pionierską monografię filozofii życiowej kretynów. Rozpatrując logikę króla Ubu, tłumacz sztuk Jarry’ego Jan Gondowicz przypisał konstytuujące ją zdarzenia językowe procesom podmyślenia 4. To jedno z tych pojęć, bez których nie sposób się obejść także w analizach twórczości dramatycznej. Sklerotyczne „Ja lubiałem flaków się najeść” Ojca ze Ślubu Gombrowicza, rozmówki chłopskie z Indyka Mrożka czy sławne Edkowe „Przodem do przodu” z Tanga 5 – to kwintesencje podmyślenia.
W prozie rekonesansów tej strefy nie brak, począwszy od Maści na szczury (1977) Bogdana Madeja, gdzie prochy dziadka, przysłane z zagranicy w upstrzonej napisami w nieznanym języku urnie, tubylcza rodzina spożywa jako nieznany smakołyk, po opętaną manią ekshumacji społeczność z Ciemno, prawie noc (2012) Joanny Bator: „Trupa zeżarli. Czasem tak bywa w kraju nad Wisłą”. Jak te przykłady dowodzą, Polska Literatura Kretyniczna strawna była dotąd tylko w opakowaniu groteski. Czego zaś wciąż PLK brakło, nawet w wydaniu klasyków, to spontaniczności świadczącej, że przejawów jej nie filtrują żadne instancje kontrolne. A do takich zalicza się konwencja groteski. Inaczej mówiąc, postulatem literatury pięknej z dramaturgią na czele winno być wykazanie, jak dalece ekspresja podmyślenia infiltruje i wypiera myślenie – od spodu. A że tych mechanizmów samokontroli teatralika postdramatyczna wyzbyła się już dawno – na jej gruncie PLK objawiła się w pełnej krasie.
Objawienie to nosi tytuł Feinweinblein i obejmuje trzy – z założenia sceniczne – teksty Weroniki Murek. 6 Dochodzi tam do głosu, jako że bardziej to słuchowiska niż scenariusze widowisk, nieprzetrawiona frakcja polskiej (w dwu pierwszych utworach) podświadomości zbiorowej: udręczona, niepewna siebie, mętna i ślepa ciemnota podmyśli.
W efekcie przeżycia się na scenie jasno zarysowanych konfliktów dramatycznych, konfrontacji charakterów, światopoglądów, postaw, a z tej racji i zajmujących fabuł, tym, co pozostało, jest ukazywanie cierpienia. Mam na myśli cierpienie bez wynikania i uzasadnień, moralności i sankcji, tworzące klimat, basso continuo, sytuację. Do niedawna w literaturze dramatycznej cierpienie prowadziło do czegoś poza sobą: katharsis, przezwyciężenia siebie, zmądrzenia (choćby widowni), uwznioślenia, wtajemniczenia w los, świętości – zresztą cel, rzec można, był niczym, ruch wszystkim. Słowem, cierpienie wiodło do sublimacji. Czym jest cierpienie bez celu i ruchu idei? Majaczeniem. I jako takie jest także esencją podmyślenia na scenie. W każdym razie dla Weroniki Murek.
Jej utwory pisane w konwencji dramaturgicznej (już, jako się rzekło, nie „dramaty”), pozbawione akcji i po beckettowsku zapętlone, mają być przede wszystkim prezentacją postaci utopionych w jałowej, acz podstępnej konwersacji, kreślącej z wolna obraz pogrążonego w marazmie środowiska. Wprowadzane osoby mówią, bo muszą mówić, starając się rzec jak najmniej, infekując się kołowacizną frazesów i blagi, bełkotem ignoranckiego small talku. W najbliższym rzeczywistości zdarzeń tekście tytułowym 7, ulokowanym mniej więcej w czasach stalinowskich, dosłuchać się można składania donosu na kogoś, kto na zbiorowej fotografii w gazecie złowieszczo przypomina z rysów Konrada Adenauera. Z nieskładnych wyznań rozwija się historia chłopskiej pary autochtonów, która w epoce hitlerowskiej oddała służbom eugenicznym niepełnosprawnego syna i została nagrodzona aparatem radiowym; teraz to radio się zepsuło i małżonkowie poszukują podrzutka, którego można by przekazać do eutanazji i dostać nowy odbiornik. Tę historię, ponoć autentyczną, autorka odrealnia dzięki takim szczegółom, jak wyłażące z zepsutego radia sprężyny czy apetyt wieśniaczki na wyprzedzający swą nazwą czas o trzy dekady „sernik izaura”. Jak najbardziej z epoki są natomiast absurdy audycji radiowych, przywodzące na myśl niesłusznie zapomniane satyry Stefanii Grodzieńskiej. Co jednak najważniejsze – to nieodparte wrażenie, że uwięzione w swych jękliwych refrenach postacie przynależą do świata żywych inaczej: ani są Stąd, ani Stamtąd, lecz z iście koszmarnego bezczasu. Spokrewnia to Feinweinblein z opowiadaniami Weroniki Murek Uprawa roślin południowych metodą Miczurina (2015), których protagoniści, przyczyniając kłopotu żywym, wiodą egzystencję pośmiertną. Te opowiadania to zresztą niebłahe ponureski.
Znakomitym i przez krytykę bodaj niedostrzeżonym pomysłem Weroniki Murek było – w opowiadaniach – prowadzenie narracji wedle ścisłych reguł prozy behawiorystycznej à la Hemingway (kto nie wierzy, niech sprawdzi!); w tekstach dramatopodobnych odpowiada mu pozbawienie dialogu zazębień. Każdy gada, byle gadać, bo to ostatnia więź z istnieniem. Takimi emanacjami bytowań, które szukają okazji, by choć trochę zaistnieć, są fantomy Wujaszków z tekstu pod tymże tytułem. W braku bytowej esencji głosy stetryczałych mantyków „ulepionych z gęstego zaduchu” 8, mistrzów podmyślenia, przerzucają się wykoślawionymi i ogryzionymi z sensu strzępami reminiscencji z pierwszych lat Dwudziestolecia (dzieło pisane było na rocznicowy konkurs). Reprodukują tym samym arcypolski archetyp sklerotycznego Wuja, bez którego nie może się obejść żadna rodzinna uroczystość. W dziewiętnastym wieku takie okazy snuły rozwlekłe narracje w stylu „Myśmy cztery armaty do Kościuszka przywlekli”; po upływie stulecia od roku 1918 zastąpił je fuzel rozbabranych anegdot o Kasztance Marszałka i Narutowiczu w Zachęcie. Nieśmiertelna polska forma odbija się mówiącym jako co się zowie borborygmy, nieprzystojne odgłosy działalności przewodu pokarmowego – lub czkawka pośmiertna. Niestrawną mamy bowiem historię.
Ta ostatnia tak najwyraźniej dojadła autorce, że ostatni tekst zbioru ulokowany już został poza czasem i przestrzenią – w szpitalu-nieszpitalu, wśród chorych na życie, a może i nieżycie – krótko mówiąc, Weronika Murek wypróbowuje tam swój pomysł na Sanatorium Pod Klepsydrą. A raczej pod Strzykawką, bo pokąd kogoś leczą, ten w pewnym sensie żyje, więc aby żyć, trzeba chorować, byle bez przesady. Głosy chorych, ujęte w obszerny prolog i czternaście (!) aktów, wzbijają się na wyżyny aleatoryzmu, poprzez który ujawnia się podświadomość, że tak powiem, życia jako takiego, czepiającego się egzystencji z pomocą wszelkich możliwych – jakichkolwiek – czynności. Z tych zaś najpewniejsze są te, które dadzą się powtarzać w nieskończoność. A że w nieskończoność najlepiej powtarzać daje się podmyślenie, taka to i jedyna dostępna głosom tekstu nieskończoność – ostro puentowana osobnym głosem narratora, drwiącego z owej próżni w stylu znanym z paradoksów Leśmiana. W tym tekście, najzupełniej już niescenicznym, Murek zdobywa się na własny Teatr Zagadanej Śmierci, wpisując cały swój teatralny projekt w absurdalne Misterium Mortis, któremu wiernie służy jej pisarstwo.
- 1. Antoni Słonimski W beczce przez Niagarę, Rój, Warszawa 1936.
- 2. „Kiedy w wypadku samochodowym zginął świetny aktor Bobek Kobiela, jakaś babina na przystanku zauważyła, że «na biednego nie trafiło»” (Janusz Głowacki Z głowy, Świat Książki, Warszawa 2004).
- 3. Antoni Słonimski Mętne łby, Bibljoteka Groszowa, Warszawa 1929.
- 4. Jan Gondowicz Opera Grówno, „Dialog” nr 10/2004.
- 5. Druk. w „Dialogu” nr 11/1964.
- 6. Weronika Murek Feinweinblein. Dramaty, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2019.
- 7. Druk. w „Dialogu” nr 7-8/2015.
- 8. Por. W cieniu zakwitających wujaszków, z Weroniką Murek rozmawiał Michał Sowiński, „Tygodnik Powszechny” nr 19/2019, s. 76-81. Sparafrazowałam nieco cytat ze strony 78: „Ulepiłam ich z gęstego zaduchu, który wszyscy znamy aż za dobrze. […] Wujaszka można poznać przede wszystkim po wujaszkowej poetyce – szamańskim niemal przekonaniu, że swoją narracją funduje «rzeczywistą rzeczywistość»”.