Kronika widzeń białego zwierzęcia
Pierwsza białe zwierzę zobaczyła Gosia. Na spacerze z Chałką (nocnym, kupa pod kościołem) spotkała je. Podbiegło do Chałki, jakby chciało się bawić, więc Gosia kontrolnie wydarła mordę i poderwała obwieszonego światełkami i innymi pierdołami kundelka do piersi za szelki. Zwierzę na to uciekło w popłochu i wdrapało się na drzewo. Gosia trochę się opanowała i strzeliła mu fotkę. To była godzina dwudziesta trzecia i raczej zima, więc zdjęcie przedstawia drzewo i oczy w tym drzewie, błysk.
Gosia wie, że jest panikarą. Ponadto ma (wtedy miała, bo później sobie zoperowała) minus trzynaście dioptrii i była ujarana jak trzeba, więc sama przed sobą – a przede wszystkim przed innymi – przemilczała to spotkanie. Nie chciała wyjść na bardziej jebniętą, ślepą czy przećpaną, niż jest w istocie. Każdemu z nas towarzyszą te wątpliwości: czy aby ktoś nie zbędzie natychmiast podniesionych przez nas kwestii? W końcu jednak, kiedy siedziałyśmy na jej werandce i paliłyśmy jointy, przyznała mi się, że widziała coś, czego nie umiała rozpoznać. To było parę tygodni po zdarzeniu. Myślę, że zima dwa tysiące dziewiętnastego, ale może dwa tysiące dwudziestego? Od kiedy mieszkam w Sokołowsku, bardzo trudno mi oznaczyć coś w czasie, lata zlewają się w pamięci w plamy ciepłych, zimnych i przejściowych czasów. W każdym razie: Gosia opowiedziała mi o białym zwierzęciu, które zaczepiło Chałkę i uciekło na drzewo. Zaczęłyśmy zastanawiać się, co to mogło być. Łasica, gronostaj, tchórz? Za małe. Lis? Nie no, każdy wie, jak wygląda lis, nawet albinos. Jenot. Tak, jenot. Gatunek inwazyjny, hodowany na futro. Kiedy ucieka z obozów śmierci, jakimi są fermy futrzarskie, doskonale radzi sobie w naszych warunkach klimatycznych. Umie wejść na drzewo. Ma kitę. Może być biały. No, prawie biały. Stanęło na jenocie.
Minęły tygodnie, a może miesiące. Znów lub nadal była zima. Tym razem to ja stałam późnym wieczorem na górce pod kościołem, czekając, aż moje dwie suki zrobią ostatnie tego dnia siku. No i nagle, w pewnej odległości, pojawiło się przede mną białe zwierzę. Było wystarczająco blisko, żebym mogła z całą pewnością stwierdzić, że to nie jenot. Nie było to też żadne z łasicowatych, lis ani w ogóle żadne ze zwierząt, jakie znałam. Najbardziej przypominało bardzo szczupłego borsuka, bo chodziło jak borsuk i miało ten milutki pyszczek, ale borsuki nie mają takich ogonów. I nie są białe. Całe, jednolicie, czysto białe. Nigdy niczego takiego nie widziałam. Zwierzę zbliżyło się do nas, było ewidentnie zainteresowane kontaktem. Byłam niezmiernie podekscytowana. Niestety Szosz, suka tyleż kochana, co durna i poniekąd myśliwska, chcąc zaimponować Agacie, suce dominującej, łownej, groźnej i dlatego usmyczonej, popędziła w kierunku białego zwierzęcia z jazgotem, powiewając uszami – co oczywiście poskutkowało tym, że białe zwierzę uciekło i schowało się pod przyczepę campingową, która przez kilka lat zdobiła nasz główny skwerek. Chciałam tam zajrzeć, ale zniknęło. Zniknęło. Wydarłam mordę na Szoszła, że głupi i poszłam do domu. Przeczesałam analogowe i cyfrowe albumy średnich ssaków strefy umiarkowanej, nic. Szok. Szereg ezowytłumaczeń. Zadzwoniłam do mojego wieloletniego partnera życiowego z przerwami, Pawła.
Paweł nie należy do osób zainteresowanych sprawami wsi, raczej jest wilkiem i nienawidzi ludzi, ale tajemnicze białe zwierzę odrobinę go zaintrygowało. Ponieważ sam je widział! I to dwukrotnie. Pod swoim domem, na rogu Słonecznej i Głównej. W dodatku: w świetle latarni. Za pierwszym razem pomyślał, że to kot, za drugim – że lis. Zignorował, chociaż i za pierwszym, i za drugim razem coś mu nie pasowało – wie przecież, jak wygląda lis, zna tutejsze koty (prawie wszystkie są rude lub biało-rude, bo to potomkowie jednego nieśmiertelnego Weterana, zwanego też Rudym Skurwielem). No, ale lisy wyglądają bardzo różnie, zależy, w jakiej są kondycji, wiadomo. Z kolei kot mógł być po prostu nowy. Jakkolwiek to idiotyczne, ludzie nadal kupują sobie persy, jak pretensjonalne snobki północnej Rosji. Moja matka miała taką koleżankę z Magadanu, która miała persy i lalki z porcelany. Matematyczka, wariatka. Paweł widział białe zwierzę, ale jego zimny umysł łowcy ocenił sytuację jako niepowodującą zagrożenia, sprowadził tajemnicę do racjonalnych możliwości, odrzucił wątpliwości i ostatecznie nie przywiązał do tego zdarzenia wagi.
Troje to już tłum, a trzy spotkania z tajemniczą białą istotą to już coś. Nie mieliśmy wszyscy omamów. O ile można by uznać, że Gosia albo ja (obie bezrobotne i boleśnie krótkowzroczne) coś tam widziałyśmy, ale większość żeśmy sobie wykonfabulowały – może z lęku a może dla rozrywki, chuj nas wie, are crazy – o tyle Paweł nigdy nie zmyśla, ma sokoli wzrok i żadnego interesu w widzeniu nieistniejących zwierząt. Przez jakiś czas tajemnica białego zwierzęcia była tematem sąsiedzkich rozmów. Wypatrywaliśmy go, bez skutku. Niestety nie brał udziału w tych dywagacjach i niby poszukiwaniach Piotruś, nasz najmłodszy, born & raised in Sokołowsko. Gdyby brał, wiedzielibyśmy, że spotkał on białe zwierzę dwukrotnie: raz, kiedy obchodził wieś tyłem, ścieżką przy działkach – co wszyscy mamy w zwyczaju w weekendy, kiedy na ulicach panuje niepodzielnie turystoza i jej pieski – i drugi raz, koło własnego domu, kiedy nad ranem wracał przez krzaki po którejś festiwalowej nocy. Poczuł jego zapach. Oba spotkania miały miejsce dawno, chyba (bo ten czas w plamach) w dwa tysiące osiemnastym i dwa tysiące dziewiętnastym roku. Piotruś przywiązał do nich wagę, ale z nikim się nie podzielił informacją. Uznał, że to specjalny prezent dla niego, takie widzenie. Przypomina mi to, jak pewnego wieczoru Krzysztofowi uciekł pies Bruno i Adam spotkał go, ale nikomu nie powiedział, bo myślał, że to objawienie tylko dla niego, wcielenie jego stanu ducha: zagubienia i samotności, które to zakomunikowali sobie wzrokiem. W głowie Adamowi nie postało, że po prostu pies się zgubił i szuka pana, domu lub pomocy i można by o tym poinformować resztę towarzystwa, które bawiło raptem za winklem. No nic. Chłopaki. W każdym razie białe zwierzę było widziane także przez Piotra, i to – prawdopodobnie – jeszcze przed Gosią.
Mijał czas. Przestaliśmy rozmawiać o białym zwierzęciu. Trochę żeśmy o nim zapomnieli. Temat wrócił dopiero na jednym ze spotkań z Krzysztofem, który został rezydentem Sokołowska w pandemii. Krzysztof jest profesorem sztuki i dużo czasu spędził w Indonezji, gdzie badał i współtworzył kolektywy artystyczne. Południowoazjatyckie podejście do tego, co niewidzialne, jest nieco odmienne od tego, które panuje tutaj, i Krzysztof poważnie otworzył się na kontakt z nieznanym. Został mi zareklamowany do kolegowania się przez Adasia, który kieruje się snami w wyborze miejsc do mieszkania i lubi przestrzenie, które aż całe chodzą od niematerialnych obecności. Więc można się domyślić, że rozmawialiśmy, ogólnie rzecz biorąc, o duchach. Bardziej ściśle: o duchach doliny. Nie mogło zabraknąć opowieści o czarnej dziewczynce z lustra w mieszkaniu Zofii i Matza, z którą rozmawiał ich syn, Stachu. O mgle, która chodziła ulicami – białe słupy, powolne i ciche. Normalne paranormalne sprawy wsi. No i okazało się, że Krzysztof widział białe zwierzę wielokrotnie. W różnych miejscach doliny, w latach 2020-2021. A że ma bogate doświadczenie w obserwacji zwierząt, o których nie wiadomo do końca, czy istnieją, to na zupełnym luzie założył po prostu, że to duch i nie drążył tematu.
Kolejna była Ida. Widziała białe zwierzę za kinem, jak idzie zwierzęcą ścieżką wskroś skarpy. Obserwowała je ze swojej werandy. Rok musiał być dwa tysiące dwudziesty drugi, bo jeszcze mieszkała przy Głównej, pode mną po skosie. Jak wspominałam – trudno tu ustalić daty, na pewno wiemy tylko, czy była zima, czy lato. Od biedy, jak się bardzo skupimy, umiemy najczęściej odróżnić wiosnę od jesieni, bo jesienią ryczą jelenie, ale szanse trafień są sześćdziesiąt do czterdziestu. Tak bym obstawiła. Więc nie mamy daty, bo Ida jest jedną z nas i jej czas jest płynniejszy niż ten kalendarzowy. Ale widzenie miało miejsce z werandy, co już jest sprzedana, więc miało miejsce więcej jak we półtora roku temu. I nagą wiosną, taką, jak teraz. Ida rano piła kawę i obserwowała tajemniczą istotę po drugiej stronie ulicy, a tym samym – jaru, bo nasza miejscowość leży w jarze i nawet tak się nazywała zaraz po wojnie: Jar. Pięknie. Istota też była piękna, Ida pomyślała, że to biały ryś i nawet sprawdzała, czy mamy tu rysie i czy bywają białe. Nie mamy, ale w sumie możemy mieć do spółki z Czechami, oraz: bywają.
Sprawa białego zwierzęcia trwała już latami, choć z różnym natężeniem. Był chyba dwa tysiące dwudziesty drugi, raczej druga połowa, może ciepła jesień? Michał, który czas dzieli bardzo stylowo między Soko, Paryż i Warszawę, wypalił podczas jakiegoś wieczornego posiedzenia pod kinkiem: a wiecie, co żeśmy z sąsiadem widzieli wczoraj z okna? Skunksa, kurwa! I to białego!
Skunks. No, na to nikt by nie wpadł. Skunksy to przecież wczesny Disney, generalnie: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Skąd tu skunks? Nie jest to jednak zupełnie niemożliwe: kilka lat wcześniej Agata przyniosła mi w zębach średniej wielkości płowe zwierzątko o słodkim pyszczku i wyzioniętym, rzecz jasna, duchu – też się nikomu nie pochwaliłam, tylko usiadłam do Google’a i szukałam po gryzoniach i łasicowatych Europy Środkowej co to, i nie znalazłam. Dopiero moja własna matka oświeciła mnie, że to może być suseł i rzeczywiście, był to suseł. Kolonia dwustu susłów moręgowanych została introdukowana w okolicy Stożka w dziewięćdziesiątym dziewiątym lub dwutysięcznym roku. Więc może i skunksy tu żyją. Może na Soko Hills, w tych szpetnych domkach, ktoś sobie trzyma skunksa dla egzotyki. I może jest on skunksem wychodzącym. Przyjęliśmy to rozwiązanie z delikatnym tylko rozczarowaniem. Oto: po tajemnicy. Zawsze wydawało mi się, że skunksy są mniejsze, ale – co ja tam wiem o skunksach?
Kiedy nazwiesz demona, możesz go wypędzić i chyba na podobnej zasadzie – po przypisaniu do konkretnego gatunku białe zwierzę przestało się pokazywać. A może po prostu nikt już o nim nie mówił. Nikt nie pytał: widziałeś może skunksa? Od czasu do czasu tylko Krzysztof wspominał, że czuł towarzystwo podczas swoich solowych nocnych ognisk lub spacerów. Ale tylko czuł. To mogło być cokolwiek. Jesienią dwa tysiące dwudziestego trzeciego (jedyna data, jakiej jestem pewna) przyjechała do nas Wrocławska Orkiestra Improwizowana. Z nimi – Hanka, moja koleżanka poetka, i jej partner, Tadeusz. Pytali o najlepsze miejsce, żeby rozbić obóz – bez namysłu poleciłam im zatrzymać się na remplu (czyli dawnej łące doktora Roemplera) za kępą drzew: jest tam sucho, słonecznie i zacisznie. Tak zrobili. Przy południowej kawce Hanka opowiadała, jak im tam miło, i że jak wyszła rano przed przyczepę, żeby umyć zęby, to „nie uwierzysz, co zobaczyłam!”. Ja – oczywiście – wiedziałam. Białe zwierzę!