443814_1b.jpg

"Mośki, Jośki, Srule", wydanie z 1922 roku, ilustracje J. Lipszycowej

Gdzie jest stu pięćdziesięciu chłopców, tam musi być wojna

Klara Cykorz
W numerach
Czerwiec
2022
6 (787)

Z książką Mośki, Jośki i Srule i (powiedzmy, że w mniejszym stopniu) jej bliźniaczką, to jest Józkami, Jaśkami i Frankami, historia obeszła się brutalnie. Parafrazując Hansa  Roberta Jaussa, można powiedzieć, że okazały się one nader „otwarte na wypadki dziejowe”1. Cień na te dwie nieduże książki, publikowane na łamach ilustrowanego (dwu)tygodnika dla dzieci „Promyk” w latach 1909-1910, wydane w formie książkowej odpowiednio w 1910 i 1911 roku, pada już na pierwszych stronach:  ponieważ rzecz traktuje o dziecięcych koloniach (w pierwszym wypadku dla dzieci żydowskich, w drugim dla dzieci polskich), nie powinno dziwić, iż zaczyna się na dworcu kolejowym, w tłumie podekscytowanych chłopców udających się na wieś. „Przed dworcem dozorcy ustawiają chłopców w pary i prowadzą do wagonów”, brzmi tytuł pierwszego rozdziału Mośków…2: chłopcy żydowscy udają się do posiadłości „Michałówka” w powiecie ostrowskim (najbliższa stacja kolejowa we wsi Małkinia), chłopcy polscy – do „Wilhelmówki” w powiecie ostrołęckim (stacja Pasieki). Ten obraz dworcowego tłoku będzie dla mnie kluczowy.

Oba teksty mają bardzo luźną konstrukcję, przez co rozumiem epizodyczność i szczątkowość fabularnej intrygi. Są one pokrewne wcześniejszej o kilka lat „powieści fantastycznej”, jaką była utopia w postaci Szkoły życia, jednak ich podstawę stanowią autentyczne zapiski Korczaka z kolonii organizowanych przez warszawskie Towarzystwo Kolonii Letnich, na których to doktor Goldszmit pełnił funkcję opiekuna (tak zwanego dozorcy) w 1904, 1907 i 1908 roku.3 Pierwsze próby wykorzystania kolonijnych doświadczeń publikował Korczak już wcześniej, najpierw na łamach polskojęzycznego tygodnika „Izraelita” w roku 1904 i później w „Świcie”, w latach 1907-1908. Mośki… są jednak czymś nowym zarówno pod względem objętości tekstu, jak i zakładanego odbiorcy: po raz pierwszy Korczak zwraca się jako autor do młodego czytelnika (pomysł na książki wyszedł od Janiny Mortkowiczowej, redaktorki działu wydawniczego dla dzieci i młodzieży w wydawnictwie Jakuba Mortkowicza).4

Formalnie mamy więc tu do czynienia z próbą zaangażowanego reportażu dla młodych czytelników. Perspektywa narratora jest „żabia”, skupiona na czule opisywanych „sprawach małych”: kto gdzie śpi, kto ma brudne uszy, a kto talent do opowiadania historyjek na dobranoc, kogo ugryzł komar i co było do jedzenia, kąpiele, bijatyki, budowanie fortów, zamki z piasku (nad jeziorem), zabawa w Indian, wyprawy do kolonii dziewczęcej, a w końcu opisane dokładnie powstanie osad leśnych, czyli jak chłopcy budują i urządzają swoje szałasy, spory o ich organizację. („Tu wszystko jest niezbędne: migawka, anegdota, zwierzenie, przypowieść, refleksja i aforyzm” – pisał o stylu wczesnego Korczaka Andrzej Mencwel5.) Przygodą staje się wszystko: nieznane większości dzieci normy higieniczne (każdy śpi osobno, ma całe, czyste łóżko dla siebie), niespodzianki percepcji (dzieci rzucają się do okna pociągu, by zobaczyć dziwnie małego konia – koń okazuje się zupełnie zwyczajny, po prostu stoi w dużym oddaleniu, na łące6).

Jednocześnie kolonia zostaje osadzona w perspektywie szerszej, systemowej: dzieci charakteryzowane są w dużej mierze poprzez ich ubogie pochodzenie, ale nawet ta kwestia podlega indywidualizacji, niuansuje się, zbliża się do jednostkowego konkretu, znajduje supełki paradoksów. W Józkach… nieporozumienia wynikające z braku dialogu i nakręcający się  mechanizm dziecięcej przemocy zostaje najdobitniej wyłożony w historii trzech łóżek, którą opiekun snuje chłopcom na dobranoc. Jest to historia kolonijna z poprzedniego roku: trzech tak zwanych łobuzów ukradło słabszemu, nieśmiałemu, jąkającemu się koledze czapkę poziomek, z której ów słabszy, nieśmiały jąkający się kolega był wzruszająco dumny, i inni chłopcy, solidarni wobec małego, wykluczyli łobuzów z grupy. Trójka pozostająca poza kręgiem towarzyskim biła się więc, zaczepiała i dokuczała byle komu. „Jednakże  pamiętać trzeba – pisze Korczak – że ci najgorsi z kolonii są najbiedniejsi, najbardziej zaniedbani, że ich kolonia właśnie poprawić powinna i może”.

„Łobuzy” okazują się wyjątkowo doświadczone przez życie (te fragmenty są już bardzo bliskie reportażowym tekstom Korczaka publikowanym w „Głosie”), to chłopcy wychowani na ulicy, wśród starszych. Nieudany figiel, raczej głupi niż okrutny, uruchamiający lawinę oskarżeń, stawia ich w sytuacji dobrze znanej, czyli takiej, w której są stojącymi poza porządkiem zabawy oprawcami, obcymi. Ich dokuczliwe zachowanie po awanturze poziomkowej to kontynuacja roli, jaką grali na warszawskich ulicach. Po uniewinnieniu przez kolonijny sąd chłopcy szybko „poprawiają się”, to jest znajdują swoje miejsce wśród rówieśników i konflikt zostaje zażegnany. Kolonia nie jest więc tylko miejscem wypoczynku i rozrywki, a raczej: wypoczynek i rozrywka zostają wpisane w szerszy projekt wychowawczy, jako potrzebne dla prawidłowego i zdrowego rozwoju dziecka; nie są nagrodą ani nadmiarem, lecz należą się mu – w szczególności zaś dziecku biednemu.7 Ważnym elementem tego projektu jest wspomniany sąd kolonijny, występujący zarówno w Mośkach…, jak i Józkach… – sąd złożony z dzieci, prawdopodobnie bliski późniejszym praktykom Korczaka w Domu Sierot i Naszym Domu. Utopijne w tym kontekście byłyby modelowe rozwiązania konfliktów, na przykład między chłopcami, którzy wykradli poziomki, a resztą, lub poskromienie dziecięcego egoizmu dzięki nawiązywaniu przyjaźni przy przepychaniu się do okien. Jednak w ostatecznym rozrachunku książka Mośki…Józki… pozostaje w swojej wymowie gorzka, zwracając uwagę na wycinkowość opisanych w nich perypetii trzystu (!) warszawskich chłopców, zarówno z perspektywy samych bohaterów, jak i szerzej.

janusz_korczak_misza_wroblewski.jpg

Janusz Korczak i wychowawca Misza Wróblewski z wychowankami przed budynkiem Domu Sierot (1934 lub 1935), domena publiczna.

Czytamy w Mośkach… już na samym początku:

I już ktoś prosi, aby na miejsce tego, który się nie stawił, zabrać na wieś jego dziecko, takie słabe i biedne. Bo nie wszystkie dzieci są wysyłane, bo słabych i biednych jest o wiele więcej niż miejsc na kolonii. Słońca i lasu by dla nich nie zbrakło, tylko brak Towarzystwu pieniędzy na zakup mleka i chleba.8

Dzieci przechodziły w Towarzystwie Kolonii Letnich selekcję – na przykład musiały mieścić się w przedziale wiekowym od ośmiu do trzynastu lat. Przede wszystkim zaś badano stan ich zdrowia: dzieci uznane za „stosunkowo zdrowe” nie kwalifikowały się, ponieważ kolonie miały charakter uzdrowiskowy. Dzieci kontrolowano także w trakcie  pobytu na wsi, przeciętny kolonijny przyrost wagi miał wynosić półtora kilograma, to jest tyle, co przeciętny przyrost roczny.

Do tego dochodzi kontekst najważniejszy; kontekstem tym rzecz jasna jest śmierć człowieka, który Mośki…Józki… pisał, w sensie jak najbardziej dosłownym, a także poprzedzające ją realia getta warszawskiego, które wychowawcze, emancypacyjne projekty Korczaka pogrzebały. Śmierć ta zyskała wymiar symboliczny: pedagog ze swoimi podopiecznymi na Umschlagplatzu, zastygły w obrazie, w przetartej, czarno-białej kliszy, używając gorzkiej ironii Jacka Leociaka, „dobry wujcio, który tak kochał swoje dzieci, że wszedł razem z nimi do komory gazowej”9. Andrzej Mencwel tak komentuje słowa Nachuma Remby o „pierwszych żydowskich szeregach, które szły na śmierć z godnością”: „Obraz oparty na jego relacji stał się symbolem. […] Korczak, Wilczyńska, ich oddziały dzieci przesłoniły symboliczną wymową to, co jest rdzeniem postawy”. I kilka akapitów wcześniej: „Ten, który zrobił wszystko, więcej niż wyobraźnia […], aby wywieść człowieka z dziecinnego pokoju, jak z «domu niewoli», jest powolnie, skrycie i przebiegle w pokoju tym zamykany”10.

Symptomatyczny dla tej narracji jest film Andrzeja Wajdy i Agnieszki Holland z roku 199011. Akcja rozpoczyna się latem przed wybuchem wojny i skupia się głównie na życiu Korczaka (w którego wciela się Wojciech Pszoniak) w getcie. A może nie tyle „życiu”, co figurze: heroicznej, wyjątkowej i często niezrozumiałej przez otoczenie jednostce. Większość akcji kręci się wokół głównego bohatera w niemal groteskowy sposób: powtarzają się jak refren kolejne sceny, w których ktoś podchodzi do doktora, aby powiedzieć mu, że jest wspaniałym człowiekiem, i że go podziwia, i sceny, w których kolejne osoby oferują mu ucieczkę z getta i schronienie. Nie chodzi mi oczywiście o to, że tych propozycji nie było (wiemy, że były, i że Korczak był jednym z wielu dorosłych, dla których naturalną, jedyną możliwą odpowiedzią była odmowa12); problematyczne jest uczynienie z nich retorycznego zabiegu, który ma pokazać bohaterstwo Korczaka. Filmowy Korczak jest więc bohaterem ze względu na pozostanie przy swoich wychowankach, nie ze względu na dekady praktyki (i teorii) poświęconej dzieciom. I nawet jeśli bohater sam wygłasza w końcu kwestię, w której porównuje się do matki, której nikt nie będzie proponował, by zostawiła swoje dzieci, film skonstruowany jest w ten sposób, by być po stronie pytających, a nie po stronie Korczaka – czy dzieci. Dzieci, które, co też ważne, w filmie odgrywają mocno drugoplanową rolę: jest tu nieduży wątek chłopca przygarniętego już w getcie (Wojciech Klata), jest sekwencja pokazująca małych przemytników przechodzących przez mur, ale poza tym dzieci są jedynie tłem, a nie równoprawnym bohaterem (choćby zbiorowym), i duża część kwestii mówionych dziecięcych aktorów skupiona jest na miłości i wdzięczności dzieci wobec dorosłego (to jest, rzecz jasna, Korczaka). Także postaci dorosłych wychowanków służą za retoryczny kontrapunkt dla głównego bohatera – często aby podkreślić rezygnację doktora z rewolucyjnych idei i „wyrośnięcie” z radykalizmu.

W ostatnich minutach filmu widzimy Korczaka i jego wychowanków wsiadających do wagonu na Umschlagplatzu. W kolejnej – finałowej – scenie wagon zatrzyma się na środku pustego pola i otworzą się drzwi; dzieci wyskoczą na zewnątrz i znikną we mgle, na której tle ukazuje się informacja o ich rzeczywistej śmierci w obozie zagłady.

A teraz zamiast zatłoczonej rampy inny zatłoczony dworzec i zupełnie zwyczajny zatłoczony pociąg. Kłótnie, kto zajmie miejsce przy oknie:

A chłopcy tak samo pchają się w wagonie do okien, wołając:
– Odsuń się, to moje okno.
– Nie pchaj się, bo ci po łbie nakładę.
Inaczej w powrotnej drodze, kiedy wszyscy już dobrze się znają. Wtedy każde okno zajmuje grupa przyjaciół i wzajemnie sobie ustępować będą:
– Ty teraz trochę popatrz, potem znów ja popatrzę.13

Czytelnik powojenny wie, że powrotnej drogi pewnego dnia nie będzie. Może w dodatku  spojrzeć na mapę – tudzież uważnie czytać przypisy – i odkryć, że Michałówka pod Małkinią znajduje się całkiem niedaleko wsi Treblinka (a nawet bardzo niedaleko: jedną stację przed Małkinią, dzisiaj jest to administracyjnie jedna gmina). W takim kontekście nawet jedno zdanie – a właściwie tytuł – „Przed dworcem dozorcy ustawiają chłopców w pary i prowadzą do wagonów” (nawet ze świadomością, że groźne słowo „dozorca” oznacza „opiekuna”, w tym także doktora Henryka Goldszmita) – przepoczwarza się w zwiastun Zagłady. „Dlatego każde zdanie Mośków budzi skojarzenia, od których nie można się uwolnić” – pisze Joanna Olczak-Ronikier w zakończeniu swojego rozdziału poświęconego książkom kolonijnym.

To ustawianie się w pary na dworcu, wchodzenie do pociągu, niepokój: gdzie jedziemy? I ufność, że nic się nie stanie, bo „pan” jedzie przecież razem z nami. Ten smutek i strach, ukryty pod pozorami chłopięcego łobuzerstwa. A Korczak? Jakby pisząc końcowy rozdział przeczuwał to, co się kiedyś wydarzy14.

I przywołuje fragment z końcówki książki, fantazję dzieci (a może też samego opiekuna), by pozostać na wsi, nie wracać do miasta, ruszyć marszem przed siebie:

„– Dokąd? / – Do słońca”15. (W zakończeniu Korczaka Wajdy można zobaczyć tę – tragicznie przeobrażoną – fantazję.)

Trudno jednak powiedzieć, żeby taka podwójna lektura zdominowała powojenną recepcję Mośków… z bardzo prostego powodu: recepcji tej praktycznie nie było. Książka doczekała się dwóch wznowień, jednego rok po wojnie i pod zmienionym tytułem Na koloniach letnich, i drugiego, w tomie zbiorczym Dzieł, wraz z Józkami… (które, warto zaznaczyć, były wznawiane cztery razy). Mimo przedwojennej popularności, trudno byłoby Mośkom… w ogóle stanąć na jednej półce z Królem Maciusiem czy Kajtusiem Czarodziejem.

Niemniej nawet w ograniczonym obiegu, teksty te istnieją, a razem z nimi – lub na nich – podwójność znaczeń/skojarzeń. I to ona stanowi wyzwanie – okoliczności, które niejako „zainfekowały” tekst(y), poszerzyły jego (ich) historię o kontekst tragicznie niezależny, a tak naprawdę przeciwstawny pierwotnej intencji autora (i przedwojennych czytelniczek i czytelników). Jak „czytać” te okoliczności, i jakie zajmują one miejsce w interpretacji tekstu – lub jaką też mogą potencjalnie zajmować? Przepaść pomiędzy doświadczeniem pracy Korczaka na koloniach i późniejszym przepisywaniem go w teksty, a nawiedzającą Mośki… Zagładą potęguje także upływ czasu: Korczak-dozorca kolonijny i Korczak-autor książek o koloniach letnich jest na początku swojej drogi pedagogicznej i we wczesnym okresie swojego pisarstwa; uściślając, to właśnie podczas pracy na koloniach rozpoznaje swoje pedagogiczne powołanie (na pierwszy turnus w 1904 roku jedzie jeszcze przed uzyskaniem dyplomu lekarza na Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim).

canvas.png

Janusz Korczak, "Mośki, Jośki i Srule", Tow. Wydawnicze, Warszawa - Kraków 1922, domena publiczna.

Ponad sto lat później reporterskie miniatury z tego okresu, jak również następujące po nich książki, tę młodość, te początki mrozi cień śmierci – a przecież nawet od publikacji ostatniego ze swoich kolonijnych tekstów, czyli poświęconej im części Jak kochać dziecko, którego pierwsze pełne wydanie wychodzi w roku 1920, do śmierci w Treblince mijają dwadzieścia dwa lata życia, pracy, działalności pedagogicznej i literackiej. W tym sensie Mośki… zapowiadają życie, pisanie i pedagogikę. Są dla Korczaka laboratorium pedagogiczno-literackim, jego własnym elementarzem, który może dla współczesnych czytelniczek i czytelników stać się elementarzem/matrycą do czytania Korczaka i myślenia o Korczaku, rozszczelnieniem pamięci o nim. W końcu nawet wojna prześwitująca przez tekst nie jest jedna. Młody wychowawca – który był pomiędzy turnusami kolonijnymi na rosyjsko-japońskim froncie – skrupulatnie zarysowuje strony konfliktu, organizację i zwroty akcji w dziecięcej zabawie w wojnę, włącza do książki mapkę fortyfikacji. „Gdzie jest stu pięćdziesięciu chłopców, tam musi być wojna” – pisze16. Mnie chyba jednak najbardziej uderzyła nie sama zabawa w okopy, ile fragment o dziecięcym poczuciu, wyobrażeniu sprawiedliwości na wojnie: „Bić pokonanych zabrania prawo wojenne; wolno tylko odpychać lub ścigać z wałów obrońców. Zadaniem sanitariuszy jest pomagać wstać leżącym. Rannych nie ma; rannym będzie ten, kto się rozpłacze, ale nie ma płaczących”17

Pytanie o „zainfekowanie” tekstu jest więc nie tyle podstawowym pytaniem o kontekst, ile raczej o traktowanie kontekstu; nie tylko o interpretację Mośków… przez pryzmat późniejszej historii okolic, w których żydowscy malcy z wielkiego miasta chodzili na poziomki, oglądali zachód słońca i tyli średnio półtora kilograma przez cały pobyt, ile o jej (za)istnienie w dalszej perspektywie; potrzebę (ewentualną czy konieczną?) problematyzacji tych konkretnych okoliczności jako „narośli” na książce liczącej sobie podczas wielkiej akcji likwidacyjnej ponad trzydzieści lat.

Henryk Grynberg pisał:

wielokrotnie proponowano Korczakowi wyprowadzenie go z getta i ukrycie. Prawdopodobnie tak było i zadziwiający jest brak taktu u ludzi, którzy uważali to za szlachetny gest. Newerly wspomina, że Korczak popatrzył na niego z wyrazem rozczarowania, gdy przyszedł z taką propozycją (przekazaną od kogoś trzeciego), a Maria Czapska wręcz pisze, że jednemu z przyjaciół podziękował za to, że nie namawiał go do opuszczenia getta (to znaczy swych dzieci, sierot). Zadziwiające, jak mógł proponować coś takiego Korczakowi ktokolwiek, kto znał jego prace. […] Czy proponowano matkom, żeby uciekały od swych dzieci? […] Ten ogólny podziw, że Korczak nie opuścił dwustu dzieci, które żywił i wychowywał, których był ojcem i matką […] – to zniewaga dla człowieka, który swym niestrudzonym życiem chciał ludzi czegoś nauczyć. Czegoś bardzo prostego. Ten podziw, że schorowany stary człowiek, sterany […] nie zdradził sam siebie i nie schował się do dziury,  żeby ratować swój żałosny byt biologiczny – ten podziw to niemal przekreślenie wysiłku całego jego życia. Te przemówienia i pogadanki o jego bohaterskiej śmierci, bo nie chciał opuścić dzieci w drodze do komór gazowych i żyć jakby nigdy nic.18

Mamy więc do czynienia z projektem wychowawczym (ujmując szerzej, po prostu pewnym projektem etycznym), który został przesłonięty przez śmierć, niejako przezeń pożarty: mimo że jeden z elementów martyrologicznej narracji (śmierć konkretnego człowieka, Henryka Goldszmita) wynikał z owego projektu, został on „bez taktu” zapomniany w imię „szlachetnego gestu”. Idąc za myślą – za złością – Grynberga, Mośki… byłyby – mogłyby być – lekturą, która przywracałaby kontekst myśli Korczaka, jego drodze na Umschlagplatz i drodze jego wychowanków. Byłaby to historyczna klamra: antycypacja drogi literackiej, to jest funkcjonowania wspomnianego projektu wychowawczego w utworach oznaczonych jako „te(ż) dla dzieci”, a zarazem – za sprawą historycznej narośli, przeobrażającej drogę na kolonie w drogę do obozu zagłady – jej podwójny koniec (śmierć pisarza podczas ludobójstwa, które siłą rzeczy możliwość realizacji jego myśli zmiażdżyło). Reportaż wpisujący szczegół w myślenie bardzo systemowe i zawieszenie pomiędzy postulatami Szkoły życia a katastrofą Króla Maciusia i Króla Maciusia na wyspie bezludnej. To dialektyczne rozkołysanie byłoby siłą blokującą znieruchomienie Korczaka w czarno-białym kadrze, ciągłym wprawianiem go w ruch, w działanie. „Stosunek między literaturą a czytelnikiem ma implikacje zarówno estetyczne, jak historyczne”, pisał Jauss: „Implikacja historyczna ujawnia się o tyle, że pierwsze rozumienie może trwać i wzbogacić się z pokolenia na pokolenia jako łańcuch kolejnych recepcji”19. Tym wzbogaceniem byłoby w przypadku Mośków (i Józków) konkretne działanie pedagogiczne – podręcznik uczenia się o Zagładzie i przeciw Zagładzie, przeciw jej totalnemu pożeraniu przeszłości i możliwości działania.

  • 1. Hans Robert Jauss Historia literatury jako prowokacja, przełożyła Małgorzata Łukasiewicz, Wydawnictwo IBL PAN, Warszawa 1999, s. 135.
  • 2. Używając skróconego tytułu książki, trzeba zaznaczyć, że tytuł ten jako taki nie był w momencie pierwszej publikacji tytułem neutralnym. Rozpoczęcie wyliczanki chłopięcych imion od zdrobnienia, które funkcjonowało w języku polskim jako pogardliwe określenie Żyda, było nieprzezroczyste, można powiedzieć – prowokujące, i początkowo budziło konfuzję także postępowych czytelników (Korczak wziął je skądinąd ze swojego tekstu opublikowanego w 1907 roku w „Świcie”). Reakcje te były na tyle znaczące, że redakcja „Promyka” w kolejnych odcinkach zmieniła kolejność imion w tytule, w korespondencji z czytelnikami używając jako skrótu tytułu „Jośki”.
  • 3. Przerwa ta wynika między innymi z powołania Korczaka w 1905 roku na front rosyjsko-japoński, skąd wróci wiosną 1906.
  • 4. Janusz Korczak Mośki, Jośki i Srule, w tegoż Dzieła, Oficyna Wydawnicza Latona, Warszawa 1997, t. 5, s. 317-318.
  • 5. Andrzej Mencwel Etos lewicy, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2009, s. 239.
  • 6. Janusz Korczak, dz.cyt., s. 12.
  • 7. W 1907 roku, z okazji ćwierćwiecza istnienia Towarzystwa Kolonii Letnich, Korczak pisał na łamach „Izraelity”: „W ciągu ostatnich dziesiątków lat niemocy społecznej jedynym ujściem aspiracji, dążeń i celów była filantropia. Wszystko, co dać powinna dobra gospodarka budżetu państwa czy miasta, a więc szkoły, szpitale, przytułki dla małoletnich przestępców, pomoc w nagłych wypadkach, schroniska noclegowe, kąpiele ludowe, czytelnie itd. – wszystko to chciała organizować dobroczynność. Stąd konkurencja, niemoc finansowa i wegetacja. […] Gdy samorząd zdejmie z bark społeczeństwa wszystkie te instytucje, które tylko wskutek anormalnych warunków obciążały budżet dobroczynności Warszawy – wówczas dopiero rozwiną się w szybkim tempie”. Dzieła, dz.cyt., s. 316.
  • 8. Tamże, s. 8.
  • 9. Korczak dokonał przewrotu kopernikańskiego, z Jackiem Leociakiem rozmawiał Marek Doskocz, „artPapier” nr 209, 2012
  • 10. Andrzej Mencwel, dz.cyt, s. 239.
  • 11. Choć od dekad przyjęło się w kinie „stemplować” z zasady filmy nazwiskami reżysera, uznałam za konieczne dołączenie do niego nazwiska scenarzystki jako ważnej postaci polskiego i europejskiego kina poświęconego Zagładzie.
  • 12. Por. Przecież ich nie zostawię. O żydowskich opiekunkach w czasie wojny, pod redakcją Magdaleny Kicińskiej i Moniki Sznajderman, Czarne, Wołowiec 2018.
  • 13. Janusz Korczak Józki, Jaśki i Franki, w tegoż Dzieła, dz.cyt., s. 100. To akurat fragment Józków…, ale też pierwszy rozdział tej książki jest napisany jako dialog z pierwszymi stronami Mośków…, grą odbić, powtórzeń i porównań; każdy gest i okrzyk polskich chłopców przywołuje Korczakowi na myśl gesty i okrzyki chłopców żydowskich. I te strony czyta się dzisiaj jak nawiedzone grozą przyszłości.
  • 14. Joanna Olczak-Ronikier Korczak. Próba biografii, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2011, s. 136.
  • 15. Janusz Korczak Józki, dz.cyt., s. 95.
  • 16. Tamże, s. 18.
  • 17. Tamże, s. 18.
  • 18. Henryk Grynberg Prawda nieartystyczna, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2002, s. 192-193.
  • 19. Hans Robert Jauss, dz.cyt., s. 142.

Udostępnij

Klara Cykorz

jest kulturoznawczynią, krytyczką filmową i telewizyjną, laureatką Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2018). Stale współpracuje z „Dwutygodnikiem.com”.