www24_sunsea_marina_opera-performance_by_rugile_barzdziukaite_vaiva_grainyte_lina_lapelyte_at_biennale_arte_2019_venice_c_laima_stasiulionyte.jpg

Rugilė Barzdžiukaitė, Vaiva Grainytė, Lina Lapelytė, „Sun & Sea (Marina). An Opera-Performance”, Litewski Pawilon na 58. Biennale w Wenecji, 2019. Fot. Laima Stasiulionytė

Piosenki o końcu świata

Justyna Drath
Przedstawienia
30 sie, 2019

Płoną lasy Amazonii. Bezradnie odświeżamy serwisy wizualizujące pożary, klikamy w petycje. Jednocześnie chodzimy na zakupy, przejmujemy się losem wyimaginowanych postaci, zastanawiamy się nad doborem kolorów makijażu, pielęgnujemy rośliny doniczkowe, pijemy kawę, skrolujemy fejsa. Z tyłu głowy to niewygodne, hamujące poczucie zagrożenia może się i pojawia (zielone płuca Ziemi, tlen, ten straszny Jair Bolsonaro), ale próbujemy żyć nadal, jak gdyby nigdy nic. Ani katastroficzne wizje piekła, ani też, jak u Miłosza, podwiązywanie pomidorów, prostoduszne wypełnianie swoich obowiązków do samego końca. Raczej dość błoga rezygnacja. Może i jakiś las z obrazków na portalach internetowych płonie, ale w końcu, kto z nas był w Amazonii, mamy tu swoje problemy, domy, promocje w biedronce, wizyty u weterynarza i aplikację do liczenia pokonanych kilometrów. Las jest daleko, awaria kranu w łazience blisko i to nią trzeba się zająć natychmiast. Jednocześnie jesteśmy wszystkim zmęczeni. Nie tylko podtrzymywaniem tego poczucia bezpieczeństwa, ale też pracą, obowiązkami, codziennością.

Sun & Sea (Marina), opera z litewskiego pawilonu na 58. Biennale w Wenecji przygotowana przez Rugilė Barzdžiukaitė, Vaivę Grainytė i Linę Lapelytė opowiada o tym właśnie przeżywanym stanie zawieszenia, opartym na starannie zbudowanej fikcji. Akcja performansu rozgrywa się na nadmorskiej plaży.

Ta plaża, na której zazwyczaj odpoczywamy w wakacje, może i wygląda podobnie – trochę chaotycznie, trochę swojsko i bez zaplanowanej kompozycji kolorystycznej, ale doświadczamy jej zgoła inaczej. Na plaży jesteśmy w tłumie obcych ludzi, próbując jednocześnie ze zmiennym skutkiem odciąć się od bodźców, starając się słuchać bardziej rytmu fal niż rytmu narzekań na sypanie piaskiem. W litewskim pawilonie znajdujemy się jednak nad uczestnikami plażowania, spoglądamy na nich z lotu ptaka, a więc – nie przeszkadzamy w odpoczynku, mamy przestrzeń na wsłuchiwanie się we wszystkie głosy, wodząc wzrokiem od jednej do drugiej sceny. Tematycznie, jak to na typowej plaży, wypowiedzi oscylują wokół dość rozbieżnych ciężarem zagadnień – od filtrów chroniących skórę, problemów z wypoczynkiem przez różne osobiste wywody po spostrzeżenia filozoficzne i takie, które zawierają w sobie motywy katastroficzne. 

Plaża jest oczywistym elementem krajobrazu kapitalistycznego świata, obowiązkowym miejscem przebywania współczesnego człowieka rozpiętego pomiędzy koniecznością pracy i nakazem resetu. Żyjemy w czasach, w których relaks też bywa zadaniem do wykonania i odfajkowania w apkach planujących nam czas i, podobnie jak inne zadania, musimy go wykonać z uwagą i należytą starannością. Dlatego plażowicze śpiewają swoje półsenne arie i bossanowy o kremach do opalania, denerwujących ludziach, którzy przyprowadzają na plażę psy czy podejmowanych wysiłkach mających doprowadzić do upragnionego stanu wypoczynku. Wyczerpany pracoholik kończy wywód słowami, w których pobrzmiewa ironia: „After vacation / Your hair shines / Your eyes glitter / Everything is fine”.

Nad tym wszystkim, nad całym tym sztucznie zbudowanym uniwersum – z kostiumami bikini, olejkami do opalania, plastikowymi piłkami – unosi się w powietrzu jakiś duch pierwotnych stworzeń, rafy koralowej, mamutów, wulkanów, pojawiających się w piosenkach plażowiczów. O wielkiej rafie koralowej będzie śpiewać zarówno „bogata matka”, ciesząc się, że w jej pobliżu są wspaniałe hotele z pinacoladą, ale i syrena, która przyzna, że płakała, kiedy się dowiedziała, że niedługo już jej nie będzie. Chociaż wydaje się to nieprawdopodobne, cały ten świat pełen plażowych gadżetów i współczesnej turystyki nadal jest zbudowany na ziemi, na której są wulkany i na której żyły mamuty.

Natura przypomina o sobie końcowym wybuchem wulkanu, roznoszącego popioły, który pokrzyżować może nie tylko powrót do domu. 

– I cried so much when I learned that corals will be gone. 
And together with the Great Barrier Reef the fish would go extinct –
[…]
– I cried so much when I understood that I am mortal,
That my body will one day get old and wither.
And I won’t see, or feel, or smell ever again…

– śpiewa na koniec syrena. Tak jakby przyjęcie do wiadomości zagłady gatunków było tożsame z akceptacją własnej śmiertelności, zniszczenia i przemijania. Problem w tym, że owa akceptacja nie wydaje się trwała. Chwilę później wybrzmiewa bowiem recepta na wszystkie bolączki: świat można wydrukować znowu, na drukarce 3D; powrócą ryby, pszczoły i krewetki a my sami będziemy nieśmiertelni. Może po prostu rozdzielenie iluzji od rzeczywistości nie jest już możliwe.

sunsea.jpg

Fot. Andrej Vasilenko

Chociaż patrzymy się na tę plażę z góry, to wiemy przecież, że sami na niej leżymy. Zawieszeni pomiędzy przymusem zmęczenia i przymusem relaksu, nie rozróżniamy już sytuacji zagrożenia – przegrzania świata od przyjemnego ciepła, które wzbogaca nas o dobroczynny wpływ witaminy D, dzięki której możemy pracować nieco wydajniej. Może i nie ma ucieczki przed tym, co nieuchronne, ale jest też trochę błogo i trudno nam wstać z ręczników.   

I jeszcze ta Wenecja wokół. Po wysłuchaniu piosenek z Sun & Sea (Marina) istnienie i charakter miasta, w którym odbywa się Biennale, wydają się jeszcze bardziej absurdalne. Nie ma bardziej ikonicznego turystycznie miejsca, które jako bezsensownie przeładowane tłumami i dziełami sztuki zdaje się idealnie korespondować z czasami schyłku, topienia się lodowców i zawężania się obszarów polowań niedźwiedzia polarnego. Nie ma też bardziej ikonicznego miasta śmierci, nie tylko dlatego, że przeżywał ją tu Gustav von Aschenbach. Żarciki z nieuchronnego zatopienia się Wenecji funkcjonują także w innych dziełach kultury, w tym w serialu Seks w wielkim mieście, którego bohaterki w futrach, raczej nie żyły w duchu zero waste. Wychodzę z litewskiego pawilonu, jest upalne sobotnie popołudnie i widzę taki obrazek: Plac św. Marka, tłumy przegrzanych ludzi i uliczny kran z bardzo, bardzo wąskim, coraz węższym strumieniem wody pitnej. Do tego kranu stoi milcząca kolejka na dwadzieścia pięć minut, przesuwająca się w stałym rytmie – każdy z uwagą przykłada kolejną opróżnioną plastikową butelkę po mineralnej i skrupulatnie ją napełnia. 

W końcu butelkowana woda bywa droższa niż Aperol Spritz. Czy tak to będzie wyglądało już wkrótce?

Udostępnij

Justyna Drath

Absolwentka polonistyki i filmoznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Nauczycielka, publicystka, aktywistka społeczna.