clipboard01.jpg

Za grosze
Rzuciło mnie na chwilę do Krakowa, chciałem zaliczyć pewną zaległość w Starym Teatrze. Ale okazało się, że trafiam na Noc Teatrów, kiedy na przedstawienia obowiązują bezpłatne wejściówki. O rezerwacji nie było mowy, trzeba było użyć protekcji. Teatr był wypełniony po brzegi. Na otwarcie drzwi widowni czekałem w sali Modrzejewskiej, przycupnąwszy na jednym z krzeseł ustawionych w półkole, najwyraźniej do jakiejś dyskusji czy warsztatu. Co i rusz z głównego foyer wpadały osoby, przepytując się wzajemnie: czy to tutaj będzie, na pewno? Nie ulegało wątpliwości: byli w tym gmachu pierwszy raz.
I przypomniałem sobie, że przed kilku laty podobna idea autorstwa Doroty Buchwald miała ogólnopolski zasięg. Zaczęło się od Dnia Teatru Publicznego w roku jubileuszowym 2015. Teatry w całym kraju sprzedawały bilety za 250 groszy; Instytut Teatralny pokrywał różnicę w przychodach. To nie był teatr za darmo, bilet swoje – grosze, bo grosze – kosztował; każdy socjolog powie, że z miejsca odmiennie kształtuje się w takim przypadku stosunek odbiorców do „prezentu”. No i w głowach obdarowanych miały osadzać się symboliczne daty: dwieście pięćdziesiąt lat teatru publicznego, czterechsetna rocznica urodzin Shakespeare’a; później wysokość stawek tak wymowna już nie była.
Jeździłem po kraju, rozmawiałem z ludźmi w teatrach. Trochę się skarżyli na papierkową mitręgę, dzielili anegdotami o niecodziennych widzach. Ale przede wszystkim gadali o wstrząsie, jakim dla nich były te kolejki do kasy. Oplatające teatr węże chętnych, stojących niekiedy od wczesnego ranka, grubo przed otwarciem. Te obrazy były szokiem, wszystko jedno czy mowa o instytucji, gdzie uścibolenie jako tako wypełnionej sali jest heroicznym wyzwaniem dla organizacji widowni, czy o firmie nie mającej żadnego powodu narzekać na frekwencję. Wszyscy mieli przed oczami ten sam widok: nieoczekiwanie odkrytą niezłą rzeszę ludzi manifestującą jednoznaczne, mocne pragnienie bycia w teatrze. Nie ze snobizmu, nie z kulturalnego obowiązku, nie z mody, nie ze wspólnoty poglądów, nie z zawodowych zainteresowań. Być może wręcz z odruchu, z pozaracjonalnej potrzeby. I prosiło się, żeby w obliczu tego tłumku spojrzeć w lustro i podumać: czy aby na pewno dla takich właśnie, modelowo bezinteresownych odbiorców stojących u progu, coś odpowiedniego w tej swojej wyrafinowanej artystyczno-intelektualno-estetycznej ofercie mamy? Coś, co wyjdzie naprzeciw owemu naturalnemu impulsowi, który ich tu przywiódł? Co da szansę na spotkanie, a nie tylko na paternalistycznie wyniosły przekaz, obojętne tradycyjny czy „progresywny”?
Teatr za grosze miał bodaj pięć edycji. Zabiła go pandemia. Nie słychać, żeby ktoś myślał o reaktywacji tej idei. Szkoda. Stratni są ci, którzy wciąż marzą o uczestniczeniu w widowisku, ale ich budżet na kulturę, ba, budżet na życie nie pozwala marzenia urzeczywistnić. Aliści patrzący z okna w teatrze na ulicę, na której żadnego dnia w roku nie stoi kolejka do kasy, też tracą. Wcale nie grosze.
Jacek Sieradzki