Z warsztatu tłumacza: Kum
Piotr, który w naszym piśmie odpowiada za dramaturgię zagraniczną (jest poliglotą, ale serbskiego nie zna) redaguje mój przekład sztuki Stojana Srdicia; drukujemy ją w numerze grudniowym. I zatrzymuje się na słowie „kum”. Co to znaczy? Moje pierwsze skojarzenie to „Godfather” (Ojciec Chrzestny). Trochę idzie za daleko. Ale zobowiązania są podobne, choć może nie prowadzące od razu w rejony bliskie włoskiej mafii.
Kum na Bałkanach to ktoś po prostu niesłychanie bliski. Członek rodziny na dobre i złe, choć wcale niekoniecznie związany więzami krwi. Może swat, może świadek, może ojciec chrzestny.
Jak go nazwać po polsku? Poszukam. Jeśli nie znajdę, zadzwonię do autora. Może mi powie, na jakim znaczeniu mu zależy, ale pewnie wykręci się: sama dobrze wiesz. A ja zostanę z całym tym kłopotem, jakim zawsze jest wybieranie najwłaściwszego odpowiednika.
Przyzwyczaiłam się do tego „kuma”. Zostawię to słowo w całym jego mglistym znaczeniu – myślę, że będzie zrozumiałe. Ta sztuka nie toczy się przecież „w Serbii, czyli nigdzie”. Toczy się i tam, i tu, w naszym świecie, i wśród Cyganów – używam tego słowa, bo oni sami tak właśnie siebie nazywają. Nie ma co szukać czegoś na siłę, trzeba zaufać mocy języka.
djć