Vice

Blog
05 lut, 2019

„Vice” to nieprzyjemna gra słów, równocześnie wiceprezydent i samo zło – i tym właśnie jest Dick Cheney w filmie Adama McKaya. Naprawdę samo samo zło. Nie ma nawet inteligencji czy siły woli sztandarowych złych z House of Cards. Nie ma też filmowej urody, ani choćby wdzięku, przeciwnie, im bardziej robi karierę, tym gorzej się prezentuje. Więc jakim cudem robi tę karierę? W wersji McKaya Cheney mistrzowsko realizuje program „wystarczy być” – kręcić się po gabinetach, nie być na pierwszym planie, gdy wybucha afera, a być pod ręką, gdy idzie fala wznosząca. Kiedy przychodzą rządy Demokratów, wycofuje się do biznesu, kiedy wracają Republikanie, zostaje najsilniejszym w historii wiceprezydentem najsłabszego prezydenta. I tak oto nieznany gość, którego de facto nikt nie wybrał, rządzi światowym supermocarstwem i decyduje o wojnie.

Krytycy filmowi są rozczarowani. Tylko tyle? Nie dostaniemy żadnej sekretnej intrygi? Krytykując Vice wszyscy wychwalają The Big Short, wcześniejszy, przezabawny film McKaya, tłumaczący laikom, jak kiwały ich banki, hahaha i skąd się wziął kryzys, hahahaha. Bo tam widzimy, jak działa system za zamkniętymi drzwiami – co bardzo lubimy oglądać. Mamy też to, co amerykańskie kino lubi najbardziej – sukces. (O sukcesie jest i Lista Schindlera, chociaż to film o holokauście, i oscarowy Dallas Buyers Club, chociaż to film o AIDS). Bohaterowie The Big Short stawiają na to, że bańka na rynku nieruchomości pęknie, no i wygrywają. Hahaha. Tymczasem historia Cheneya kończy się wyliczeniem ofiar wojny w Iraku, Obama wygrywa wybory, ale nijak nie czujemy, że źli przegrali. Ale samo zło też nie wygrało. Ej, co to jest za koniec?

A może to nie jest film o Cheneyu?

To jest film o następcach. Bo jednak Dick Cheney ma jakąś jasną cechę: nie zdradza sztandarowej konserwatywnej wartości – rodziny. Jedna z jego córek jest lesbijką i Cheney nigdy nie wypowie się krytycznie o małżeństwach homoseksualnych (a nawet je poprze, choć to dopiero po odejściu z urzędu). Ale już jego druga córka, startując w wyborach z konserwatywnego stanu Wyoming zdecydowanie odetnie się od siostry, jej żony i ich dzieci, z którymi do czasu kampanii utrzymywała jak najlepsze stosunki. Jeżeli cel uświęca środki, to i świętość rodziny się poświęci. Jeżeli się powiedziało A, następcy nie cofną się przed B i Z.

To jest film o nas. Badanie grupy fokusowej to lejtmotyw filmu. Na koniec, znudzone polityką uczestniczki, żądają atrakcyjnych bodźców. To my jesteśmy grupą fokusową, która chce wyraźnego wroga. To nam się nie chce wnikać, kto to jest jakiś nudny wice-, niegdyś dyrektor korporacji, potem polityk, który gwarantuje tej korporacji zyski z wojny. Bez przetargu. Przetargi – dajcie spokój, ziew.

To jest film o nas na jeszcze innym poziomie. Narratorem jest everyman, którego najpierw widzimy z dzieckiem w ciasnym domu, potem w mundurze gdzieś na dalekiej pustyni, a kiedy zginie w wypadku, okazuje się dawcą organu, który ratuje Cheneyowi życie. Jego bijące serce jest tu kolejnym lejtmotywem. Słowianie zapewne zinterpretują to jako „człowieczy los”. Tak wygląda odwieczna rola mięsa armatniego, którym żywią się możni i wszechmożni. Amerykanie może czytają to po swojemu: że bez nich Cheneyowie tego świata nie zrobią kroku. Dlatego tak naprawdę masz wpływ i powinieneś go użyć.

W tym duchu mówi też do nas Michael Moore – ale już bez żadnych metafor. W swoim najnowszym filmie Fahrenheit 11/9 (nie mylić z wcześniejszym Fahrenheit 9.11) pokazuje ruchy społeczne i nowych polityków – a właściwie polityczki – i mówi bardzo, bardzo wyraźnie: można.

Tak, to jest „tendencyjne“, czyli po prostu polityczne, kino. A „mimo to“ jest to świetne kino – z rewelacyjnymi rolami, humorem, pomysłowym montażem, wielkim budżetem i ośmioma nominacjami do Oscara. Można? Można.

MM

Udostępnij