alfa_divadlo_.jpg

Umieją
Wchodzi trzech. Przystojnych, napakowanych. Mają posuwiste ruchy kogoś, kto dobrze panuje nad ciałem. Na ścianie wiszą wielkie sztangi, takie używane w podnoszeniu ciężarów. Podchodzą, zdejmują je z podstawek. Zaczynają ćwiczyć.
Oczywiście jest to popis. Popis bywa w teatrze niebezpieczny, jeśli samozadowolenie artystów nie przenosi się przez rampę; robi się wtedy żenująco. Tu się jednak przenosi, nade wszystko dzięki wdziękowi i zaraźliwej radości pokazu. Patrzymy z rozczuleniem na te, słowo daję, prężenia muskułów, cielesną kokieterię, zdobywczość postaw. No i na sam cud, że mała marionetka podnosi ciężary. Że prowadzone na cieniutkich niteczkach dłonie są tak nieprawdopodobnie chwytne. I że w ogóle precyzja ruchów sprawia, iż rozpoznajemy charakter postaci stokroć lepiej, niż gdyby miast marionetek występowali tu żywi aktorzy.
Spośród kilkunastu propozycji składających się na afisz 3 Międzynarodowego Festiwalu Teatrów Lalek dla Dorosłych „Metamorfozy lalek”, poważnych i niepoważnych, osadzonych w tradycji i burzycielskich, poetyckich i kabaretowych, zachwycających i czasem też żenujących – wybieram sobie, prawem obserwatora z zewnątrz, marionetkowe widowisko Trzech silnych mężczyzn na drodze Divadla Alfa z Pilzna.
Dlaczego? Być może z tęsknoty za bezpretensjonalną zabawą w teatrze, połączoną z najwyższym kunsztem. Fabuła tego przedstawienia jest pretekstowa i konwencjonalna do dziesiątej potęgi. Miała mama trzech synów, dwóch zaradnych i jednego ofermę. Gdy przyszła pora, pogoniła ich w świat. Pojechali na swych motocyklach. Spotkali wrednego przeciwnika w wielkiej ciężarówce. On ich wyrolował parę razy, używając nieczystych chwytów, zdawał się tryumfować – ale na koniec to oni go, zwarłszy siły, pokonali, zapewniając sobie dostatnie życie oraz trzy piękne żeny, by użyć literalnego cytatu z czeskiego oryginału. Pryncypialni czytelnicy już się pewnie jeżą na te patriarchalne schematy i nie wiem, czy im wytłumaczę, że twórcy widowiska doskonale umieli wziąć je w nawias jako właśnie schematy, lekceważone i wręcz parodiowane. Bo skupiali się na czymś innym. Na wirtuozerii, dzięki której, gdy marionetka odpala motor, widać kopnięcie pedału gazu. Gdy na drogę przewraca się dźwig, katastrofa wygląda realnie, gdy bohaterowie stawiają go do pionu, jest i realnie, i zabawnie, a gdy ręcznym przesuwaniem dekoracji uzyskuje się efekt motocyklowego pędu, zabawa jest wspaniała. Co aktorzy demonstrują z szelmowską radością, a gdy nie prowadzą marionetek, wskakują na podium z instrumentami i grają, a potrafią grać wszyscy, jakiś taki nie ciężki – choć motocyklowy – country-rock.
Patrzyłem na szacowną reprezentację szefów polskich teatrów lalek zgromadzoną na białostockiej widowni i myślałem, co by powiedzieli, gdyby to do nich zgłosił się marionetkarz, niekoniecznie tak renomowany, jak Tomáš Dvořák, szef Alfy, i zaproponował: chodźcie, zrobimy spektakl, że trzech motocyklistów jechało drogą. Ale o czym to miałoby być – spytaliby. – O niczym. O tym, ile niebywałych możliwości wyrazowych ma marionetka, o tym, że my umiemy ją prowadzić i że prowadzenie jej daje – gdy się umie! – nieporównaną z niczym frajdę. Którą to frajdą da się zarażać widownię. Ale w jakiej to byłoby sprawie – pytaliby dyrektorzy. No w tej. I tylko w tej – odpowiadałby twórca.
Pewnie by go jednak pogonili. W naszej tradycji teatrów z ambicjami, hasło „o niczym” źle brzmi. I może dobrze. Ale coś z tej naturalnej, żywiołowej radości, którą daje proste „patrzcie: umiemy” – coś z tej frajdy nam ginie. Czeskie widowisko o tym przypomina.
O tym, co by powiedzieli na taką propozycję dyrektorzy scen nielalkowych, nawet nie pomyślałem. Im takie naturalne radości wywietrzały z głów chyba już na amen.
JS