Uluru
Siedziałem i gapiłem się w skałę.
Uluru albo Ayers Rock to góra – jeden z największych monolitów na świecie – stercząca w środku nieskończonej pustki australijskiego interioru, czerwonej ziemi porośniętej rachitycznym buszem. Kremowo-kawowo-ruda skorupa, naga, bez drzewka ni krzaczka, święta góra Aborygenów. Turystów wozi się pod nią, gdy zelżeje czterdziestostopniowy upał, na zachód i wschód słońca, którego światło zmienia barwę skały. Trzeba być wcześniej, nim tłumy Chińczyków zajmą wszystkie miejsca.
Siedziałem czekając na zachód, a współtowarzysze wycieczki za mną rozmawiali o teatrze. Nie tylko o nim oczywiście. Gadali generalnie o całym obszarze zainteresowań takich jak oni inteligentów starej i nowej daty. O filmach, książkach (raczej literatura faktu, historia i podróże), o koncertach, na które się jeździ nawet bardzo daleko od domu. Ciepło dźwięczało słowo Atramentowa, tytuł recitalu Stanisławy Celińskiej, mówiono o wieczorach/spektaklach młodych ludzi, którym przyszło do głowy śpiewać piosenki Młynarskiego. I pojawiały się też, choć zupełnie nie w pierwszej kolejności, przedstawienia teatralne. Nie wszystkie znałem. Głównie były to małoobsadowe spektakle bądź monodramy ze znanymi aktorami, w siedzibie czy objeździe. Edukacja Rity z Fronczewskim, monodram Jowity Budnik, klasyka z Polonii. Poważne tytuły, żadne jajcarstwa. Żadne Cooneye, żadne Klimakteria. Ale też zupełnie nic z tego repertuaru, którym przerzucamy się w środowiskowych dyskusjach do znudzenia.
Powinienem się wtrącić – ale z czym? Było jasne jak słońce zniżające się nad Ayers Rock: nie szukali w sztuce adrenaliny. Także polityki, choć poglądy mieli jasne i, by tak rzec, oczywiste. Także obalania granic, jakiekolwiek by były. Także – chyba – idei. Szukali piękna, wzruszenia i paru niegłupich myśli; cholera, jak to brzmi, co za wstyd, zaraz wszyscy wydmą wargi i wycedzą, na głos albo w duchu, coś o zakutych łbach strasznych mieszczan. Tyle że burżuj burżujowi nierówny. Jedni jadą na urlop, żeby leżeć na basenie ze szklaneczką, inni gotowi są tłuc się na drugą stronę świata i mozolnie włóczyć po obcych krainach właśnie po to, żeby się czymś (może) zachwycić i coś nowego (niechby i z wierzchu) pojąć. Wypada tak gracko spisywać ich na straty? Przez długie życie teatralnego komentatora próbowałem tak naprawdę gadać właśnie do nich, po prostu mi bliskich. Usiłowałem w ramach wspólnych drabinek wartości rozdzielać – na swoją miarę – walory od pozorów w sztuce scenicznej, trochę też rozszerzać ten nasz wspólny horyzont, który radykałowie i tak zawsze brali za beznadziejnie ciasny. Dziś mam coraz większy kłopot z materiałem do podobnych zabiegów na naszym targowisku próżności i ambicji teatrologiczno-reżyserskich, targowisku, które zresztą i mnie wkręca, choć staram się nie dać. A oni, towarzysze w zwiedzaniu dalekich światów, już nie potrzebują moich uwag. Nauczyli się nie ufać nam, krytykom, wytworzyli swoje sposoby wyławiania bliskich sobie wartości w kulturze, odległe od naszych branżowo-grajdołkowych hierarchii jak, nie przymierzając, Australia od Polski.
Milczałem, a skała zmieniała kolory lepiej, niżby wymyślili pospołu Felice Ross z Mirkiem Kaczmarkiem – zanim słońce nie wlazło z kopytami w czerwony piach i skończyło się widowisko.
JS