Szuflandia
Mój przyjaciel przeszedł na emeryturę, w Krakowie, więc z przytupem. Fetowano go, sadzano na fotelu, ale wspominam o tym dlatego, że dostał z tej okazji wzruszający prezent.
Skrzynka ze sklejki wielkości pudełka na buty, wytapetowana materiałem w kratę. W środku pokoik, czyli biureczko z lampką nie większą od naparstka, wygodny fotelik w tej samej skali, na biureczku miniaturowa butelka wina, kieliszek i kawałek placka, nawet widelczyk i okularki z drucika. Na blacie porozrzucane książki wielkości paznokcia, ale można rozpoznać czyje, a na ścianie malutkie portrety ulubionych pisarzy. Dywanik. Okienko, karnisz z zasłonką. A z tyłu jeszcze bateryjka, żeby ta lampka naprawdę świeciła!
Aż nas zatkało, że się jego bliskiej znajomej (cóż, że zawodowej scenografce) chciało ten domek dla lalek tak dopieszczać. Pamiętała nawet o cieście do wytrawnego wina, które to połączenie, choć może mało wykwintne, na pewno by ucieszyło mojego przyjaciela... Kiedy zgasiliśmy światło, pokoik zajarzył się kojącym blaskiem i mieliśmy ochotę wejść do środka.
I tylko się zastanawiam, dlaczego (jeśli odcedzić podziw i wzruszenie) ta eskapistyczna tęsknota chwyciła nas tak mocno, skąd nas naszło to marzenie o Szuflandii, o futerale, skąd ten uwewnętrzniony Biedermeier? Pokoik dla przyjaciela miał być przecież z lekka ironiczną scenografią idealnej, skrojonej na miarę emerytury. A tu jeszcze na to nie pora, jeszcze trzeba walczyć, podpisywać petycje, spacerować co sił. Jeśli jednak pragniemy być pomniejszeni i włożeni na zimę do pudełka, to co? Kiedyś takie fantazje załatwiał teatr, teraz wstyd się do nich przyznać.
JJ