Serotonina

Blog
02 lip, 2019

Narzekano, że Houellebecq się w Serotoninie powtarza; że jest w formie jeszcze gorszej niż żałosny narrator swojej powieści, zresztą po raz kolejny zdjęty żywcem z autora; że opowiada cały czas o sobie, a w ogóle to ile można? Żeby chociaż ten narrator tak nie nudził...  Od premiery książki minęło półtora miesiąca i ci, którzy na nią czekali, już powiedzieli swoje. Padły radykalne sądy, pokręcono nosem i ucichło. To może dobry moment, by się podjąć nieśmiałej obrony, bo we mnie akurat perypetie bezbarwnego specjalisty od promocji lokalnych marek serów zapadły dość głęboko, a smutek jego historii promieniował łagodnie jeszcze kilka tygodni po lekturze. Nie ma może w Serotoninie implozywnej siły Cząstek elementarnych, ale jest kolejne czarne proroctwo, podobnie jak w Platformie czy Uległości: jeśli istnieje jeszcze ktokolwiek nieprzerażony zmianami klimatu i niezaniepokojony globalizacją, niech poczyta o pustynniejących szlakach turystycznych i o normandzkich hodowcach krów, którzy w desperacji strzelają sobie w łeb na barykadach, gdy do ich regionu wjeżdżają cysterny z argentyńskim mlekiem. Proste, obrazowe, niestety nie do końca wyssane z palca. Ale nie o tym chciałam.

Wyjątkowość tej powieści, pod wieloma innymi względami rzeczywiście dla Houellebecqa typowej, znowu z przeżartym nikotyną i mizantropią, zapijającym pustkę frustratem na pierwszym planie, polega chyba na podniesieniu banału do rangi podstawowej życiowej zagadki. Już tłumaczę. Narrator, pokarany przez kochających rodziców imionami Florent-Claude, wyrasta na niewyraźnego typa z chroniczną depresją, który pewnego dnia zostawia pracę, dom i ostatnią niewierną partnerkę, po czym puszcza się w rodzaj dryfu od hotelu do hotelu (wybiera te, w których jeszcze można palić, więc wybór dramatycznie się kurczy). I wspomina – czy, jak by poprawił mniej życzliwy czytelnik, ględzi. Żałuje utraconych miłości, sarkastyczne obserwacje bieżące przeplatając opowieściami o zmarnowanych szansach i nadziejach, z których nic nie wyszło. Banał, zgoda, ale gdzie tu zagadka?

Otóż Houellebecq tak zgrabnie manewruje narracyjnym suwakiem czasu, że z coraz większym napięciem wyczekujemy punktu katastrofy. Gdzie bohater zrobił błąd, w którym miejscu dreszcz oczekiwania na nowe szczęście za zakrętem przeszedł w skurcz wstrętu do świata i samego siebie? Od którego momentu „wszystko już było”? Wyobraźmy sobie trajektorię życia jako falę: osiągamy jakiś szczyt, może i kolejny, a potem coś się załamuje i następuje schyłek. Autor z maestrią kreśli kilka takich chwiejnych trajektorii, miota bohaterem w przód i w tył. Kto inny dawno by utonął, ale Florenta-Clauda utrzymuje na powierzchni dobrze dobrany antydepresant, po którym jest mu… banalnie.

I zaczynamy rozumieć, że czytamy smutną książkę o cywilizacji paliatywnej, w której chemiczne stymulatory wyzwalania serotoniny regulują nie tylko nastrój, ale i rozumienie losu. Bo choćbyśmy chcieli bohaterowi wybaczyć, po chrześcijańsku odpuścić mu winy i skończyć lekturę w moralnym uniesieniu, do czego zachęca finałowy hymn do zmarnowanej miłości, to właściwie trudno nam znaleźć winę w tym człowieku. Banalne przygody Florenta-Clauda prowadzą bowiem do rozpoznania, że przejście od „jeszcze nic” do „już wszystko” jest nieuchwytne, a ludzkie życie słabo oddaje zapis falowy. Rwą się te fale, zlewają, rozłażą, trajektoria spłaszcza. I nie ma fal.

JJ

Udostępnij