Pogrzeb Janusza Głowackiego
Mnóstwo znajomych z życia albo z ekranu. W tłumie czołowi pisarze i intelektualiści, wybitni artyści, przed-PIS-owscy politycy, sporo pań botoksem goniących uciekającą młodość i luzackich eks-młodzieńców. Słychać szepty – kto jest, kogo nie ma. Niedługa uroczystość jest doskonale wyreżyserowana: wzruszająca i godna. Ksiądz Andrzej Luter mówi: „Nie możemy zgubić Janusza. Szukajmy go zawsze, by nic, co nam zostawił, nie zginęło”.
W autobusie z cmentarza siadam obok starszej pani. Sąsiadka rozkłada gazetę i pogrąża się w lekturze. „Nadziali mojego psa na widły” wypisane tłustą czcionką bije po oczach. Uciekam wzrokiem od gazety, żeby przypadkiem nie zobaczyć zamieszczonych tam zdjęć. Naprzeciwko siedzi kobieta i czyta książkę, uśmiecha się, odwraca kartkę, jeszcze bardziej się uśmiecha, chichocze, aż wreszcie wybucha śmiechem. Patrzę na tytuł: Przyszłem. Janusz Głowacki. On się nie da tak łatwo zgubić. Na szczęście.
MS