Instruktor
O dorobku Marcina Króla, o jego książkach historycznych, socjologicznych, politologicznych napisano już sporo. Także o jego działaniach politycznych, w tym o powołaniu do życia „Res Publiki”, drugoobiegowego pisma dla intelektualistów, z lat 1979-1981. I o całkiem niedawnym, głośnym artykule Byliśmy głupi, w którym próbował zdefiniować przyczyny klęski obozu liberalnego w starciu z populizmem. Pisano także o jego zdolnościach dydaktycznych, o zasługach wychowawczych, wreszcie o ogromnym wdzięku osobistym. Ale w tych wspomnieniach zabrakło mi jeszcze jednej jego właściwości: Marcin dawał poczucie bezpieczeństwa. Miał w sobie rodzaj spokoju, który udzielał się otoczeniu. I rodzaj wiary w siebie, która pomaga nie cofać się przed przeszkodami.
Nie tylko w sprawach fundamentalnych, także na co dzień. Dawno, dawno temu zdałam egzamin na prawo jazdy – i oczywiście prowadzić nie umiałam. Marcin zaangażował mnie wtedy jako swojego szofera – chyba miał własny samochód w remoncie i akurat dużo do załatwiania. No i dwa dni jeździł ze mną jako instruktor – wspaniały w tej roli, bo absolutnie niczym się nie denerwował. Nie wyrywał mi kierownicy, kiedy usiłowałam wjechać pod tramwaj, tylko potem, kiedy już uniknęliśmy śmierci, bardzo spokojnie tłumaczył mi, co źle zrobiłam. I to była najlepsza lekcja, jakiej ktokolwiek mi udzielił.
Pozwolił mi wtedy uwierzyć, że można się nie przejmować.