teatr_festiwalowy_800x600.jpg

Dress code
W naszym wakacyjnym numerze, w dyskusji poświęconej teatrowi dla młodzieży, Dominik Gac opowiada, jak podczas lekcji teatralnych próbował przekonywać lubelskich gimnazjalistów, że do teatru można iść w luźnym, codziennym stroju. Nauczycielka zareagowała na to słowami: „ale jak pójdziecie ze mną, to musicie być ładnie ubrani”.
Rozumiem złość krytyka. Oglądając nowe inscenizacje z reguły poza premierami, na szeregowych przedstawieniach, nie raz i nie dwa mam poczucie, że przybyłym do teatru widzom, młodzieżowym, ale i dorosłym też, dobrze byłoby, by tak rzec, rozluźnić kołnierzyki, zniwelować nieufność, dystans, często obronny, owocujący czasem pokornym onieśmieleniem, czasem niechętną obojętnością. Perswadowanie potencjalnym odbiorcom sztuki scenicznej, że do teatru nie trzeba się ani odświętnie ubierać, ani grzecznie ondulować myśli w głowie, że trzeba tu przynieść nade wszystko własną otwartość i spontaniczność – wydaje się jednym z ważnych zadań i nauczycieli, i krytyków, i różnych ludzi dobrej woli.
Ale mnie podczas wakacyjnej wędrówki rzuciło do Bayreuth, szczęśliwym trafem akurat przed rozpoczęciem jednego z przedstawień w teatrze wagnerowskim. I nie ma co ukrywać: ze swoim plecaczkiem turysty i aparatem fotograficznym czułem się jak idiota. Na wzgórze festiwalowe od taksówek i parkingów pomykały sierpniowym popołudniem markowe garnitury i wieczorowe suknie, trzewiki ze świetnej skóry i dystyngowane pantofelki, pracowicie zmieniane na ostatniej ławce w dojściowej alejce. To nie była premiera. To nie był nawet uroczysty początek dorocznego festiwalu. Ot, po prostu, kolejne wykonanie Lohengrina, dla nas miłe, bo z Piotrem Beczałą w roli tytułowej i z Tomaszem Koniecznym.
Komuś, kto wydmie usta i rzuci coś pogardliwego o blichtrze albo targowisku próżności, przypomnę, że ci nadzwyczaj elegancko przyodziani ludzie nie szli ani na raut, ani tam, gdzie można się pokazać. Zdobywszy, co nie jest sprawą łatwą ani tanią, bilety, szli słuchać wymagającej, pięciogodzinnej opery. Słuchać jej w sali, która słynie z nieporównywanej z niczym, fenomenalnej akustyki, ale i z najgorszych na świecie krzesełek do siedzenia i z totalnego braku wentylacji. Jeśli wiódł ich jedynie snobizm, to nieźle ich tam przeczołgało. Jeśli wrażliwość na muzykę i teatr operowy – to mieli szansę na jedno z największych zachłyśnień w życiu. Szansę – nie pewność.
Trochę to komplikuje spór Dominika Gaca z lubelską nauczycielką. Bo młodzieniaszkom, których by się chciało za wszelką cenę przyciągnąć do teatru, z pewnością należała się lekcja, że ważniejsza jest otwarta głowa niż dobrze zawiązany krawat. Ale należała się im też lekcja druga. Że są na świecie ludzie, dla których odświętne spotkanie z pięknem jest jak uniesienie mistyczne – albo jak orgazm. I są w stanie gnać za takimi spotkaniami po całym globie, spłukiwać się z pieniędzy, maniakalnie zabiegać o prawo wejścia w wymarzone miejsca i wbijać się we wszelkie dress cody, jakie są tam wymagane. Nie ma w ich namiętności nic niskiego, nic zdrożnego, nic zasługującego na protekcjonalne kpinki. Oczywiście pod warunkiem, że odróżniają wartości od nie wartości. Dzieła od pustoty. Kiedyś w tym rozróżnianiu pomocna była szkoła, która dziś, jak się zdaje, może co najwyżej – jeśli jest mądra – rozbudzać indywidualne instynkty aksjologiczne. Niech więc to robi, byle tolerancyjnie. Pod krawatem i bez.
JS