Więź jest ważniejsza niż widoczność

Z Karoliną Gierdal i Niną Kutą rozmawia Kornelia Sobczak
W numerach
Luty
2025
2 (816)

SOBCZAK: Czy reprezentacja jest ważna?

GIERDAL: Mam poczucie, że gigantyczna część tekstów kultury, które chcą mówić o  tak zwanych mniejszościach, dawać im widoczność, ma charakter edukacyjny i  kiedy zaczynamy rozmawiać o reprezentacji, to tak naprawdę zaczynamy rozmawiać o czymś zupełnie innym. Czyli nie o  jakiejś codzienności, co po prostu o tym, że każda postać, która się pojawia, której los chce się opowiedzieć, musi zarazem pełnić również funkcje dodatkowe, jej pojawienie musi nieść ze sobą jakiś doniosły cel, albo edukacyjny, albo zwiększania widoczności. A  więc taka „reprezentowana” osoba nie jest osobą samą dla siebie, ale staje się właśnie tokenem, symbolem różnorodności.

KUTA: A co to w ogóle jest reprezentacja?

SOBCZAK: Roboczo założyłem, że reprezentacja w sztuce, w tekstach kultury oznacza prezentację – a więc pokazanie, a  więc widoczność – plus uczestnictwo osoby z  jakiejś mniejszości, które ma legitymizować ten tekst jako reprezentację właśnie. Czyli na przykład praktyka, aby w spektaklach czy filmach o osobach trans występowały osoby trans, a nie cispłciowi aktorzy. Ale myślę sobie też o takim znaczeniu reprezentacji, jakie stosuje się na przykład do narodowych drużyn sportowych. Reprezentacja to jakaś część za całość, czyli osoba czy grupa osób wypowiadająca się lub działająca w imieniu większej całości.

KUTA: Jakbyśmy tak spojrzały historycznie na kwestie widoczności i reprezentacji w  polskim ruchu LGBT, to  możemy sięgnąć po kombatanckie wspomnienia Szymona Niemca,który wychodzi i pokazuje się na pierwszej paradzie równości, oraz do kampanii „Niech nas zobaczą” z  początku lat dwutysięcznych, która bazowała na tej właśnie logice, że jeśli się pokażemy, to  się znormalizujemy, jeśli większość zobaczy, że geje i lesbijki to nasi sąsiedzi, i tak dalej, tacy jak my, to ludzie stracą swoje negatywne przekonania, dojdzie do obalenia stereotypów. Stoi za tym liberalne przekonanie, że brak tolerancji wynika z  niewiedzy i  jeśli się uwidocznimy, to rozwiążemy problemy z dyskryminacją. Nie można takiego podejścia całkiem odrzucić, natomiast nie omawia się kluczowych problemów z nim związanych

SOBCZAK: Czyli jakich?

KUTA: Po pierwsze, że reprezentacja to  jest zawsze jakieś upraszczanie swoich doświadczeń, formowanie ich w taki łatwy do sprzedania, czy też łatwy do zrozumienia produkt, który osoby z  tej „większościowej” części społeczeństwa będą w stanie zrozumieć dzięki kampanii reklamowej (czyli bilbordom i plakatom w przestrzeni publicznej), dzięki jednemu spektaklowi czy filmowi. To oznacza, że w miejsce uprzednich negatywnych stereotypów tworzymy nową normatywną opowieść. W  przypadku osób transpłciowych przykładem tego była narracja o  złym mózgu uwięzionym w  niewłaściwym ciele. Ta  opowieść jest obecnie krytykowana przez społeczność trans i NGO’sy (organizacje pozarządowe czy kolektywy aktywistyczne), ale jednocześnie produkuje się nowe narracje, nowe mitologie odwołujące się do ścisłego i  czasami abstrakcyjnego podziału na ekspresję i  tożsamość, albo do różnych koncepcji biologicznych, jak rzekomy wpływ hormonów w  życiu płodowym. To  są opowieści, które mają jakoś uzasadniać, usprawiedliwiać istnienie osób trans i  czynić owo istnienie możliwym do zaakceptowania przez normatywne społeczeństwo. W ten sposób potencjał sztuki do tworzenia możliwości jakichś międzyludzkich powiązań, znalezienia siebie w opowieściach innych, wytwarzania poczucia, że nie jesteśmy sami, ale też, że możemy rozumieć się wzajemnie, jest jakoś redukowany. Bo żeby tworzyć tak zwane autentyczne opowieści dla cis/hetero społeczeństwa, musimy się cenzurować, usuwać fragmenty nas samych, a to w żaden sposób nie sprawia, że relacja między dominującym społeczeństwem, które nas obserwuje, a  tym eksponatem z  cyrku, który jest dany do oglądania (którym się stajemy), ta relacja nierównowagi nie jest w  żaden sposób podważona. W  konsekwencji, nasze wewnętrzne dyskursy, to, co mówimy między sobą, stają się jeszcze bardziej hermetyczne, społeczeństwo otrzymuje pewną iluzję rozumienia czegoś z  naszych żyć i  doświadczeń, a  my sami nie odnajdujemy się w tej sztuce. Chciałabym i  postuluję, by linię podziału cis/trans rozumieć nie jako linię naturalną, podział wynikający z  rzekomo obiektywnych, seksuologicznych, medycznych, naukowych przesłanek, ale jako linię niezrozumienia i opresji, która została ustanowiona przez struktury władzy, instytucje społeczne, kulturę i  tak dalej. Tę linię można pokonywać, tylko trzeba do tego pewnego zaangażowania. I to zaangażowanie jest czymś kompletnie spoza dyskursu widzialności/reprezentacji, który wszystko próbuje opakować w produkt na szkolenie z HRu pod hasłami różności, równości, inkluzji, czyli prostych i ładnie brzmiących pojęć. Zrozumienie przez sztukę jest możliwe, ale cisy muszą się bardziej starać.

anarcha-transfeminism_-_fight_the_cis-tem_the_hague_2021_02_1.jpg

Wlepka w Hadze, Donald Trung Quoc Don (Chữ Hán: 徵國單) - Wikimedia Commons

SOBCZAK: Karolino, pytanie do ciebie jako prawniczki. Jak oceniasz, z perspektywy roku 2025 i trzydziestu sześciu lat demokracji, polityczną skuteczność aktywizmu skoncentrowanego na widoczności? Czy taka strategia przyniosła jakieś wymierne korzyści?

GIERDAL: Jakiś czas temu dorwałam się do zbioru tekstów, niestety nieprzetłumaczonych na polski, pod tytułem That’s Revolting, pisanych przez osoby, które działały już w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, a ich działalność trwała do początku lat dziewięćdziesiątych. To, co mnie uderzyło w  tych tekstach, to jakieś takie ostatnie „podrygi” innego sposobu myślenia o aktywizmie w ogóle, zapis historyczny ostatniego momentu, w którym istnieje jeszcze pamięć o tym, jak to się kiedyś działało. Dzięki temu można dostrzec inną trajektorię taktyk. Myślenie o  tym, w  jaki sposób powinniśmy działać, by zagwarantować sobie formalne prawa, było stopniowo podporządkowywane strategiom nastawionym na asymilację, myśleniu o tym, że musimy być widoczni, aby pokazywać siebie jako normalną część normalnego społeczeństwa. I właśnie te wszystkie kwestie związane z  widocznością, pokazywaniem się, reprezentacją, stają się elementarną częścią dominującej do dziś strategii asymilacyjnej. A tym, co się wiąże z taką strategią, jest to, o czym mówiła Nina – uproszczenie opowieści o sobie. A ja bym dodała do tego jeszcze, że nie tylko upraszczanie, ale też adresowanie jej nie do siebie nawzajem – jako osób queerowych – ale do osób cis i  heteronormatywnych. Więc nasze istnienie ma służyć naszej widoczności, która ma służyć edukacji osób normatywnych i jednocześnie naszym zadaniem staje się przekonywanie ich o tym, że nie jesteśmy dla nich zagrożeniem, bo jesteśmy tacy sami. Takie podejście ma swoje gigantyczne konsekwencje. Zgadzam się, że strategii opartej na widoczności nie da się całkowicie odrzucić, chociażby ze względu na to, że istnieją badania pokazujące, że poziom jakiejś formalnej akceptacji inności rośnie wraz ze świadomością i wiedzą na jej temat, więc przynajmniej w  jakimś ograniczonym stopniu nasza widoczność nam pomaga, co może być przydatnym narzędziem w  walce o  zagwarantowanie pewnych formalnych uprawnień. Jednak ta strategia oparta na „unormalnianiu” nas i  na unifikowaniu naszych doświadczeń nie wiedzie nas specjalnie daleko, bo ciągle – oczywiście w zależności od kraju – nasze człowieczeństwo i równość wobec prawa są kwestionowane. Wymownym symbolicznie momentem był dla mnie ostatni wywiad Huberta Sobeckiego z  organizacji Miłość Nie Wyklucza w  jednej ze stacji telewizyjnych, który przekonuje, że „[życie osób LGBT+] to nie jest łóżko. To jest miłość, rodzina, dzieci”. I to jest bardzo mocna konsekwencja takiego podejścia, że widoczność to narzędzie, które ma na celu nas znormalizować, sprawić, że będziemy bardziej akceptowani, co pomoże nam uzyskać jakieś prawa. 2 Organizacja pozarządowa, której głównym celem i postulatem jest wprowadzenie w Polsce równości małżeńskiej, czyli prawa do zawierania związków małżeńskich przez osoby tej samej płci metrykalnej.

SOBCZAK: Osobiście bardzo popieram miłość i  dzieci, ale rozumiem, że chodzi o  to, że ta  postawa nie dość, że jest niezwykle defensywna i zachowawcza, to  jeszcze mało skuteczna, no bo ciągle nie ma w Polsce nawet związków partnerskich, nie mówiąc o  równości małżeńskiej.

KUTA: Kiedy feministki mówiły o  strategii wprowadzania zmian w  rzeczywistości, to  mówiły o  emancypacji, o wyzwoleniu, o wzmocnieniu, o krytyce instytucji. Widoczność jako postulat, jako główna oś działania, w żaden sposób tych instytucji nie podważa. Programy telewizyjne czy prasa mogą tworzyć treści wyjaśniające czy edukujące, pokazywać nas, ale jeśli zmieni się sytuacja polityczna, to ta widoczność może zmienić swój znak z dodatniego na ujemny. Możemy to zaobserwować na przykładzie Wielkiej Brytanii, gdzie okazało się, że sama widoczność, bez możliwości kontroli tego, w jaki sposób jesteś widoczna jako osoba, w jaki sposób możesz wyrazić swoje doświadczenie, stała się tym szkłem powiększającym, które pali mrówkę, zamiast pozwalać tej mrówce uczestniczyć w  społeczeństwie. Dlatego widzialność, widoczność jako koncept jest absolutnie niewystarczająca.

SOBCZAK: Więc czym ją uzupełnić?

KUTA: Konceptem, o którym ostatnio dużo myślę, jest – paradoksalnie – wolność słowa. Bojownicy o wolność słowa kojarzą się dzisiaj raczej z  prawicą, ale o wolności słowa można myśleć nie tylko jako o negatywnym prawie, czyli braku zakazu (państwowego czy kulturowego), ale również jako o prawie pozytywnym, o  wolności do bardzo szerokiego spektrum perspektyw, materiałów, filmów, wywiadów, dyskusji politycznych. Tę wolność można realizować dopiero, jeśli są ku temu odpowiednie warunki instytucjonalne, materialne, jeśli nasz codzienny żywot jest zabezpieczony, jeśli nie boimy się utraty naszych źródeł utrzymania w konsekwencji tego, że będziemy mówić o  naszej transpłciowości, że będziemy widoczni.

To także prawo do zachowania milczenia, do bycia niewidocznym, do zniknięcia, prawo do nietłumaczenia się ze swoich doświadczeń, prawo do niewyjaśniania, czemu jesteś transpłciowy, w jaki sposób jesteś transpłciowa, to  wreszcie prawo do tego, by móc wyrażać się w bardzo zróżnicowany sposób i móc tworzyć zróżnicowaną sztukę z  wielu różnych perspektyw.

GIERDAL: Dla mnie dużym problemem jest produkcja książek pisanych przez osoby cis, które chcą właśnie oddać głos osobom trans, co najczęściej polega po prostu na wywiadach z tymi osobami. Intencja jest szlachetna, jednak jej realizacja bardzo szybko przemienia konkretne jednostki w takie pars pro toto całej społeczności trans i  w  jakiś sposób wymusza na nich rolę rzeczników i rzeczniczek. To po pierwsze ograniczające dla samych tych osób, które zostają sprowadzone do roli pewnej figury, a po drugie staje się jednym z narzędzi dalszej dyskryminacji, gdyż utrwala przekonanie o  homogeniczności społeczności, która składa się przecież z bardzo różnych jednostek, mających często odmienne przekonania i  spierających się ze sobą. Dodatkowo, tworzy się przekonanie, że nasze odczucia są całkowicie odmienne, potrzebują tłumacza, a  zarazem pozostają nieprzekładalne, pozostają czymś egzotycznym, co musi zostać uprzystępnione. To nie jest według mnie sytuacja zbliżająca, to jest sytuacja wręcz oddalająca.

KUTA: Rozwijając ten wątek wyznaczenia pojedynczych osób na rzeczników społeczności, trzeba powiedzieć, że to się wiąże również ze znaczącą przemocą wobec tych osób. Być widoczną transkobietą w Polsce to tyle, co być ofiarą nagonki. Można sobie próbować z tym, na różne sposoby, radzić, ale żadne media nie są w stanie zabezpieczyć tych osób, które mają być widoczne. Wiele razy widziałam, że youtuberzy czy influencerzy zapraszają na swoje kanały osoby trans, by wyrobić sobie zasięgi, osoby trans zgadzają się na to, wierząc, że to jakoś pomoże innym osobom trans, a potem cierpią, jak ten Jezus na krzyżu, stając się przedmiotem niezliczonych wyśmiewających je komentarzy. A potem mówi się nam, że to i tak dobrze, że jesteśmy widoczni, co jest trochę, jak to się mówi, nabijaniem nas w  butelkę, podczas gdy to, o  czym wspominałam wcześniej, czyli stworzenie możliwości bezpiecznego wypowiedzenia się na swój temat, w ogóle nie jest brane pod uwagę ani przez nadawców komercyjnych, ani publicznych.

trans_day_of_visibility_2024._activists_hold_banner_saying_sex_change_not_climate_change_.jpg

Dzień widoczności osób trans, Lizbona 31 marca 2024. Fot. Lua Eva Blue, Wikimedia Commons

SOBCZAK: W  takim razie o  co i  jak walczyć? Co jest dla was ważniejsze niż widoczność i reprezentacja? Albo inaczej: co jest dla was większym problemem niż niewłaściwe zaimki i brak widoczności? Zróbmy taki eksperyment myślowy, że przychodzi dobra wróżka, albo premier kraju i mówi: słuchajcie, spełnimy wasze postulaty, oczywiście w ramach demokracji liberalnej. Czego byście sobie życzyły?

KUTA: Całego życia, jak to  mówiły kiedyś polskie feministki. Powiedzmy to wyraźnie: problemy osób trans są problemami wynikającymi z  patriarchatu i  z  kapitalizmu. Zamiast widoczności, trzeba szerokiego, intersekcjonalnego i  zorganizowanego działania przeciwko systemom opresji. W praktyce może to  oznaczać bardzo różne rzeczy: pomoc wzajemną osób trans, bo zawsze jest za mało pieniędzy na tranzycję, na hormony, na zabiegi, na depilacje i tak dalej, więc internet jest zapełniony zrzutkami. Możemy wpływać na politykę zdrowotną, domagać się, by publiczna służba zdrowia dawała większy dostęp do zabiegów i  procedur potrzebnych osobom trans, i  tutaj zaangażowanie osób trans i  ich sojuszników w  wywieranie presji na instytucje kształtujące polityki zdrowotne jest absolutnie konieczne. Jeśli chodzi o  nasze problemy i  o  to, co nazywamy sobie materialnymi warunkami życia osób trans w  Polsce, to są to: instytucje medyczne, które w  ogromnym stopniu kontrolują życie osób trans i starają się mieć władzę nad interpretowaniem naszych doświadczeń, system diagnostyczny, który staramy się krytykować, podważać i walczyć o jego zniesienie. Dalej: problemy z  funkcjonowaniem jako kobiety w patriarchacie są także problemami osób trans, w tym osób usadzanych w  roli kobiet wbrew swojej woli. Zatem dotyczą nas kwestie związane z nieodpłatną pracą opiekuńczą, z przemocą seksualną, która dotyka osób trans z podobną, a czasami większą intensywnością niż osób cispłciowych. Wiele z  tych kwestii, które tu  wymieniam, łączy wiele różnych walk: feministyczną, społeczną, walkę o prawa osób niepełnosprawnych. Mam mocne przekonanie, że więzy, które się tworzą ze wspólnego działania, w  dużo większy sposób zabezpieczają nasze prawa jako osób trans niż to, że ludzie przed telewizorami, jako bierni obserwatorzy mogą obejrzeć trochę trans życia. Powieje inny wiatr, zobaczą inny spektakl, dostaną inną narrację – tym razem transfobiczną – i  ich sympatie mogą się zmienić. A działając wspólnie, na wspólnych frontach, tworzymy inny rodzaj siły, która nie jest oparta tylko na mediach, na relacji obserwatora i tego, kto jest obserwowany, ale na więzi braci, sióstr, rodzeństw walczących przeciwko niesprawiedliwości.

GIERDAL: Dla mnie kwestia reprezentacji i widoczności wiąże się z dyskursem tożsamościowym, czy może raczej – jest objawem tego, jak mocno w nim, jako aktywiści, tkwimy. W  dyskursie, który bardzo silnie – i często słusznie – odróżnia los osób LGBTQIAP+ od losu reszty. W  związku z  tym mamy do czynienia z  dużym separatyzmem i  odrębnością postulatów, które są na banerach w programach najważniejszych organizacji ruchu. Te postulaty są stricte związane ze społecznością osób LGBT i w ogóle nie uderzają we  wszystkie te  elementy systemu, o których mówiła Nina. Takie święte postulaty tego ruchu, ukształtowane gdzieś na początku lat dziewięćdziesiątych i w ostatnich latach bardzo wzmocnione, to  równość małżeńska z  prawem do adopcji dzieci, penalizacja tak zwanych hate crimes, czyli przestępstw z nienawiści ze względu na płeć, orientację seksualną, tożsamość płciową i wprowadzenie zakazu dyskryminacji ze względu na te cechy.

SOBCZAK: Nie ma tu postulatów, które przyniosłyby jakąś wyraźną ulgę i poprawę warunków życia osób trans, poprawę w sensie prawnym i materialnym.

GIERDAL: Raz na jakiś czas, w ramach koalicji organizacji pozarządowych, szykujemy jakieś stanowisko, jakąś analizę, co jakiś czas musimy się „wyspowiadać” w  różnych ciałach sprawozdawczych ONZ, czasem musimy napisać jakiś raport – niedawno tworzyliśmy raport dla eksperta Specjalnego Sprawozdawcy do spraw SOGI – Sexual Orientation Gender Identity ONZ, który wizytował Polskę, zupełnie niedawno był kolejny okres przeglądowy stopnia wdrożenia rekomendacji wydanej przez Komitet Rady Ministrów Rady Europy dotyczących praw osób LGBT. Na poziomie tych dokumentów widoczne jest dążenie do dostrzegania intersekcjonalności pewnych sytuacji, a także do myślenia o prawach społecznych. Ostatecznie jednak okazuje się, że wszyscy potrafimy bardzo wiele napisać o braku penalizacji przestępstw z nienawiści, o  konsekwencjach braku wprowadzenia przepisów antydyskryminacyjnych, o konsekwencjach braku równości małżeńskiej, ale gdy przychodzi do pisania rozdziałów o  takich aspektach życia jak mieszkalnictwo czy zdrowie, to  nagle mamy z  tym, jako aktywiści- -sprawozdawcy, bardzo duże problemy. Ponieważ te rzeczy nie są ściśle powiązane z tożsamością LGBT, a raczej z kondycją człowieka w kapitalizmie w ogóle, to  nagle nie wiadomo jak to  ugryźć. I potem nie mamy statystyk, które pokazywałyby nam, jak kryzys mieszkalnictwa, który dotyka wszystkich, dotyka też osób LGBT. Nie mamy przemyślanych kwestii społecznych, bo to  się w  ogóle nie wpisuje w sposób naszego myślenia o walce o prawa osób LGBT. Nie potrafimy uchwycić tego powiązania, nie ma myślenia intersekcjonalnego. Zresztą, ja nie lubię słowa intersekcjonalność, bo ono zaciera, ukrywa to, że tak naprawdę walka jest jedna i formy wykluczenia są dość podobne. Dlatego ja staram się działać również w  innych obszarach, nie tylko praw osób LGBT+. Jestem też częścią kolektywu Prawniczki ProAbo, trochę próbując wchodzić na pole praw reprodukcyjnych i  aborcji. Wydawać by się mogło, że postulatów wolnej aborcji i wolnej tranzycji nic nie łączy, te walki toczą się osobno, tymczasem istnieje ogromne podobieństwo mechanizmów wykluczania, dyskryminowania i  dyscyplinowania. Chociażby rola lekarzy, którzy pojawiają się w obu przypadkach jako arbitrzy i  strażnicy dostępu do tych procedur, i którzy w dużym stopniu utrudniają uznanie podmiotowości osób w  ciąży, które chciałyby aborcji, i osób pragnących medycznej tranzycji.

Albo kwestia traktowania osób niepełnoletnich i ukształtowany w prawie obowiązek uzyskiwania zgody opiekuna prawnego na konkretne świadczenia medyczne, co ogranicza dostęp do tranzycji medycznych osobom nieletnim niemającym wspierających rodziców i  co ogranicza dostęp do zdrowia reprodukcyjnego nieletnim osobom, których rodzice nie akceptują stosowania środków antykoncepcyjnych. Tymczasem ruch kompletnie nie dostrzega tych podobieństw, tych wspólnych przeszkód i  prowadzi odrębne działania skoncentrowane na konkretnych sprawach, mimo że mógłby to robić razem. Jeśli się dobrze przyjrzymy, to  okaże się, że mechanizmy opresji, wykluczenia, nierówności, które utrudniają nam życie, wynikają nie z tego, że nie ma zapisanego w prawie zakazu dyskryminacji osób LGBT, ale bezpośrednio z  systemu, w  którym żyjemy. Dlatego mówię, że walka jest wspólna, ponieważ to, z  czym musimy naprawdę walczyć, to  systemowe formy opresji, które wychodzą z tego samego źródła – to oczywiście patriarchat, co wszyscy wiemy, ale także, czego niektórzy nie dostrzegają, ten system kapitalistyczny, w którym wszyscy żyjemy.

KUTA: I właśnie ta widoczność działa tutaj jak jakiś totem, fetysz, który to wszystko przykrywa, zasłania wszystkie problemy, o  których mówiła Karolina. Organizacje proaborcyjne wrzucą raz na jakiś czas post: „Jesteśmy solidarne z osobami trans”, my raz na jakiś czas przypomnimy, że jesteśmy solidarne i solidarni z osobami potrzebującymi aborcji, no i fajrant, idziemy do domu. Tego rodzaju frazy, symboliczne gesty, które mają właśnie służyć widoczności i deklaratywnemu uznaniu, że wszyscy jesteśmy razem, maskują de facto kompletną oddzielność naszych działań. Widoczność staje się takim chochołem, zmyłą, czymś, na czym wszyscy się skupiamy, ignorując to, co naprawdę istotne.

SOBCZAK: Mam jednak wątpliwość, czy rzeczywiście te postulaty i pragnienia są zawsze wspólne. Pamiętam szok, jaki przeżyłem, kiedy jakiś transchłopiec zapytał na grupie wsparcia, czy transmężczyźni mogą służyć w  armii albo policji. Moją pierwszą reakcją było oczywiście „Dlaczego chciałbyś służyć w armii albo policji?!”, ale przecież można być trans i  być zwolennikiem wolnego rynku, albo silnego państwa. To podobna sytuacja jak z liberalnym feminizmem, który właśnie nie skupia się na walce z systemem opresji, a raczej na walce o równy dostęp do opresyjnych instytucji, mogę powiedzieć łagodniej: do instytucji, które osoby o przekonaniach lewicowo-anarchistycznych uznają za przemocowe i  podtrzymujące system, czyli na przykład wojsko, policja, Kościół, wielki biznes. I teraz pojawia się pytanie, czy w imię walki o równość przyłączyć się do walki o ten równy dostęp do funkcji i stanowisk, które skądinąd uważamy za szkodliwe? Wariantem tego dylematu jest pytanie o  równość małżeńską – choć ja osobiście uważam, że instytucję małżeństwa da się wyrwać z patriarchalnych okowów – czy walczyć o tę równość, czy raczej o zniesienie więzów małżeńskich w  ogóle? Osoby trans też mogą chcieć być agentami patriarchatu! Bo na przykład realizują w ten sposób swoje pragnienie płci albo nie zdają lub nie chcą zdać sobie sprawy z pewnych zależności.

KUTA: Kiedy mówi się, że te walki są jednym, to jest to w równej mierze opis rzeczywistości, co opis czegoś, co chcemy praktykować. Między różnymi rodzajami opresji istnieje podobieństwo w posiadaniu i sprawowaniu władzy nad kimś. Niezależnie co jest podwaliną tej władzy, to dynamika relacji między tymi, którzy mają władzę, i tymi, którzy jej  mają, będzie podobna. I na tym można budować sojusze, ale nie trzeba. Dla mnie, kiedy mówimy o  potrzebie solidarności, to  mówimy o  jakimś projekcie politycznym. A  czemu ten projekt polityczny jest sensowniejszy niż pojedyncze zmagania? Oczywistym argumentem dla osób trans jest to, że zasadniczo jest nas mało i  po prostu nie możemy liczyć tylko na siebie. Jest też drugi argument: dopóki istnieją instytucje opresji, mogą one zostać bardzo łatwo użyte przeciwko komuś innemu. Transfacet może zostać policjantem, ale wielu transfacetów i wiele transkobiet może być pałowanych przez policję. Skupienie się tylko na swoim własnym interesie mniejszościowym może być skuteczne na krótki dystans i może być z tego powodu ponętne, ale można mieć też mądrość historii i  widzieć system całościowo.

Udostępnij

Nina Kuta

transfeministka, redaktorka największej w Polsce bazy wiedzy o transpłciowości tranzycja.pl

Karolina Gierdal

jest adwokatką, członkinią Izby Adwokackiej w Warszawie oraz Sekcji Praw Człowieka przy Okręgowej Radzie Adwokackiej w Warszawie. Zajmuje się udzielaniem pomocy prawnej osobom dyskryminowanym, działa w kolektywie Szpila pomagającym osobom aktywistycznym, które spotykają się z represjami ze strony policji lub władz ze względu na swoją działalność społeczną. Jest laureatką tytułu „Adwokatki roku 2020”.