mosiewicz_04.png

Opportunity Village, osiedle organizacji pomocowej, ze wspólnymi łazienkami, kuchnią, pralnią i świetlicą. Fot. YouTube.com

Romantyzując biedę

Magda Mosiewicz
W numerach
Listopad
Grudzień
2021
11-12 (780-781)

Film Nomadland zaczyna się od pakowania vana. Pierwsze idą talerze – rzecz krucha. Później dowiadujemy się, że to prezent od ojca, który wyszukiwał je na garażowych wyprzedażach, mają więc swoją historię, także tę nieznaną, z nieznanych domów. Stłuką się. Kobieta pakuje też męską kurtkę, wcześniej ją przytula. Za duża kurtka będzie towarzyszyć jej przez całą drogę. Motyw rzeczy (i sentymentów), pozbywania się ich, darowania, wymiany będzie się przewijał przez cały film. 

Kiedy samochód rusza, przez parę krótkich sekund możemy podziwiać krajobraz, ale natychmiast dostajemy pierwszy sygnał, co to znaczy nie mieć miejsca – w tej wielkiej, spektakularnej przestrzeni wszystko jest na widoku, więc i sikanie jest na widoku. Potem tylko droga po ciemku i już jesteśmy na portierni parkingu firmy Amazon. Jeszcze zupa z puszki przy bożonarodzeniowej piosence z radia i już od rana praca w magazynie. Jest zima i Amazon zatrudnia dodatkowe ręce do pakowania świątecznych prezentów.

mosiewicz_03.png

Connestoga Hut, łatwa do złożenia konstrukcja wymagająca minimum materiałów, zapewniająca izolację od zimna i wilgoci. Fot. YouTube.com

Dla widza z Europy Wschodniej, wychowanego na micie potęgi gospodarczej USA, jest to pewien szok. Uderza nie tyle bieda, co unaocznienie, jak sprawnie się ją wykorzystuje. Pod płotem firmy globalnego giganta, zarządzanej przez najbogatszego człowieka świata, pracownicy mieszkają w samochodach na śniegu i jest to systemowe rozwiązanie. Wszystko tu jest legalne. Są rezerwacje miejsc i są pralnie samoobsługowe, proszę bardzo.

Słynna amerykańska mobilność wygląda również tak. Parkingi przystosowane do mieszkania pod zakładami pracy były powszechne w czasie drugiej wojny światowej i wzmożonej produkcji zbrojeniowej. Mieszkalne przyczepy były popularne już w latach dwudziestych, a ich rodowód wywodzi się od wozów pionierów podbijających Dziki Zachód. 

Przyczepy i kampery, projektowane na rodzinne wakacje, na masową skalę przerodziły się w „domy” na skutek polityki mieszkaniowej Reagana, a raczej zlikwidowania tej polityki. Strefy parkowania RV (recreational vehicles) są zalegalizowanymi najtańszymi osiedlami, które wypełniły lukę po budownictwie komunalnym. Zamiast subsydiów do mieszkań dostępnych państwo postawiło na kruczek prawny (owszem, to nie państwo zakłada te „kempingi”, ale wystarczy, że przymyka oko). Stawiając domki na kołach – które często w ogóle nie były przyczepami samochodowymi – i udając, że nie zajmuje się na stałe gruntu można obniżyć koszt mieszkania o cenę działki. Prężna niewidzialna ręka rynku zagospodarowała uboższe grupy społeczne, oferując wynajem fejkowych przyczep za cenę trochę niższą niż wynajem mieszkania. Wprawdzie „zaparkowane” są dość gęsto, ale są wolnostojące, przypominają domy, a dom kojarzy się z niezależnością. Tym, których stać na więcej, rynek zaoferował toksyczny kredyt i o tym był film Big Short z 2015 roku. Wydaje się, że im bardziej obywatele radzili sobie sami, uciekając się do złych rozwiązań, tym bardziej rząd wycofywał się z interwencji. Prowizoryczny wybieg utrwalił się i „mobile-home parks” stały się biznesem jak każdy inny, swoistą deweloperką. Lokatorzy usunięci poza centrum, a często w ogóle poza miasto,  nie absorbują uwagi, chociaż stanowią prawie sześć procent obywateli Stanów Zjednoczonych. I tak mają szczęście, że nie koczują w namiotach na ulicy.

Sytuacja zaczęła się zmieniać po części za sprawą nowych grup społecznych przeprowadzających się do samochodów po krachu finansowym w 2008 roku, a po części za sprawą internetu łączącego rozproszonych nomadów. Rosnąca fala ludzi „mieszkających inaczej” zaczęła być widzialna na długo przed Oscarami dla Frances McDormand i Chloe Zhao.

Różne są alternatywy mieszkaniowe, różni są ludzie, którzy je wybierają. Łączy ich to, że model: ciężka praca plus wysoki czynsz/wysoka rata kredytu stał się dla nich nieosiągalny lub nieakceptowalny.

Instagram, TikTok, YouTube pełne są obrazów otagowanych hasłami #vanlife i #digitalnomads. Przedstawiają na ogół młodych ludzi, roześmianych, w letnim słońcu. Ludzi, którzy rezygnują z drogiego wynajmu, kupują kampery – już wyposażone w szafki i materace przez specjalistyczne firmy – i ruszają w drogę, planując pracę w trybie online. Część liczy na dochody z relacjonowania swojego nowego stylu życia, z lajków i klików. Socjologowie obserwujący ten trend zwracają uwagę, jak bardzo ważna w tych nagraniach jest estetyka i jak dużą część swoich skromnych dochodów nomadzi-influencerzy wydają na ubrania i gadżety dobrze prezentujące się na zdjęciach. W tym wydaniu ucieczka z analogowego do cyfrowego kapitalizmu wygląda trochę jak zmiana dekoracji. 

To oczywiście jaskrawe ekstremum zjawiska, jest jeszcze cały skromny środek: młodych, których jeszcze nie stać, i emerytów, których już nie stać ani na czynsz, ani na kredyt. Ale wciąż jeszcze stać ich na działanie, a tak naprawdę muszą być bardziej zaradni niż żyjący w mainstreamie.

Nomadland gra dwójka aktorów, pozostali to prawdziwi nomadzi rekonstruujący swoje własne historie. Od lat mieszkają w vanach i przemieszczają się po Ameryce zgodnie z kalendarzem sezonowych prac i znośnej pogody. W 2013 wyruszyła za nimi Jessica Bruder, autorka książki, na podstawie której powstał film 1. Jak mówi w „Guardianie”:

Większość z nich chętnie opisuje swój styl życia we wzniosłej retoryce westernu. Obsadzają się w roli żyjących poza systemem kowbojów, pionierów. Mówią o wolności i możliwościach, o indywidualizmie, samodzielności. Dopiero później zaczynałam słyszeć o całej reszcie: utracie pracy, rozwodach, które doprowadziły do ruiny i domach przejętych przez syndyka. Legenda daje poczucie sprawczości. Wszyscy sięgamy po opowieści, żeby poukładać sobie, co się nam przydarza, ale legendy nie do końca tu pasują.

Od rozwodu zaczęła się historia Boba Wellsa, lidera wspólnoty, organizującego zjazdy na pustyni w Arizonie. Z pensją pracownika supermarketu nie stać go było na samodzielne mieszkanie i alimenty. Zdecydował się pracować mniej, zamieszkać w vanie i dni wolne spędzać z dziećmi na wyjazdach w plener. 

Od bankructwa firmy i licytacji domu zaczęła się historia Darli i Billa McLainów:

Mieliśmy dom wart siedemset tysięcy dolarów, zostało nam dwieście tysięcy do spłaty kredytu, kiedy przyszedł kryzys i firma splajtowała. Dom sprzedano na licytacji za sto trzydzieści jeden tysięcy. Wyprzedaliśmy, co nam jeszcze zostało i kupiliśmy vana. Mieliśmy do wyboru taką opcję albo wynajmowanie mieszkania i szukanie pracy na miejscu – tylko nie było pracy. Więc pojechaliśmy tam, gdzie była.

Od przejęcia domu przez syndyka zaczęło się życie w drodze Carolyn Rose:

Wszystko, czego zawsze pragnęłam, to dom. Posiadać dom oznaczało, że udało mi się. I straciłam go, przez przestępczą działalność banków […] American dream to kłamstwo. Masz przez czterdzieści lat wykonywać pracę, której nie znosisz, by przez trzydzieści lat spłacać kredyt – żeby pracować na elitę, która ma pieniądze i władzę. Postanowiłam przeżyć życie na własnych warunkach

– mówi na jednym z nagrań, które umieszcza co tydzień w internecie.

Carolyn Rose, jak wielu innych „vanlifers” próbuje iść w ślady Boba Wellsa i utrzymywać się nie tylko z dorywczych prac, ale też z relacji i porad na YouTube i Instagramie. Gdyż Bob Wells zrealizował mit pioniera: zorganizował wielką społeczność nomadów, dał im wsparcie, a przy tym osiągnął spektakularny sukces finansowy, zakładając dziesięć lat temu kanał  „CheapRVLiving” na YouTube, który do dziś odwiedzono ponad sto milionów razy. Zyski z reklam przeznacza na kupowanie kamperów dla tych, których na to nie stać, przede wszystkim dla starszych kobiet (to kobiety mają niskie emerytury, to one ponoszą ekonomiczne konsekwencje coraz częstszych rozwodów po wyprowadzce dzieci). 

Dla kogoś wychowanego w innej tradycji perspektywa życia w drodze brzmi bardziej przerażająco niż pociągająco. Mitologia westernu przemawia dużo słabiej do czarnych i Latynosów. Kryterium rasowe odsłania, ile w tych wyborach jest czynników ekonomicznych, a ile kultury, kto w tych samych okolicznościach czuje ekscytację, kto strach, kto czuje się bezpiecznie, nocując zimą w południowych stanach, a kto wie, że narazi się na atak policji, pracowników ochrony, osiadłych mieszkańców.

Amerykańska mitologia inspiruje raczej oddolne działania, a nie domaganie się zmiany polityki na skalę państwa. Od dziewiętnastego wieku we wszystkich stanach zakładano alternatywne osady – bez własności prywatnej albo bez ślubów, tylko dla kobiet albo tylko dla ateistów. Dziś to przeważnie osiedla radykalnie ekologiczne, ale są też „wyspecjalizowane” miasta emerytów czy farmy społeczności LGBTQ+. Nowy trend to osiedla mikrodomków wszelkich odmian – od charytatywnych dla osób wychodzących z bezdomności do atrakcyjnych mikrodzielnic dla ekologicznie zorientowanych prekariuszy, którzy chcą zmniejszyć swój ślad węglowy i minimalizują potrzeby.

Andrew Heben, autor książki Tent City Urbanism mówi, że w bogatym stanie Oregon tylko jedna osoba na cztery uprawnione dostaje mieszkanie socjalne, co znaczy, że systemowo podtrzymuje się bezdomność. Heben na terenie dzierżawionym od miasta przez organizację pozarządową postawił „grodzone osiedle” tanich konstrukcji przypominających działkowe domki, oraz wspólną łazienkę, kuchnię i wspólną świetlicę. Ważne było, by jak najszybciej zorganizować miejsce bezpieczne, stabilne, a równocześnie dające mieszkańcom poczucie wolności w swoich czterech ścianach. Jego Opportunity Village w Eugene w Oregonie powstało w 2013 roku, ale są jeszcze dłużej działające projekty – Camp Quixote powstało w Olympii w stanie  Washington w 2007 i działa do dzisiaj. Na swoich stronach internetowych opisują zasady, które mogą ułatwić zakładanie kolejnych osiedli pozwalających mieszkańcom nie tylko przetrwać zimę, ale ustabilizować i usamodzielnić się. Zasada pierwsza: wszyscy mają wpływ na proces decyzyjny, projekt osiedla, projekt własnego domku. Po drugie: osoby stosujące przemoc są usuwane. Po trzecie: żadnych używek. Po czwarte: wszyscy wykonują prace na rzecz osiedla. Opisane są też rozwiązania prawne pozwalające utrzymywać tymczasowe parabudynki niespełniające norm budowlanych. Teren na ogół nie wzbudza pożądania konkurencji – to grunty pod autostradami, przy torach. W domkach nie ma wody ani ogrzewania, są tylko izolowane podłogi i ściany oraz – co najważniejsze – drzwi, które można zamknąć na klucz.

Najmniejszy i najtańszy popularny model to Connestoga Hut, półkolista konstrukcja wzorowana na Connestoga Wagon, typowym wozie pionierów z przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Zapewne odwołanie do znanych filmowych obrazów wędrówki pozwala lokatorom myśleć z nadzieją o happy endzie. Ich konstruktor Erik de Buhr sam mieszka w takiej kapsule, ustawionej na działce organizacji pomocowej, w której pracuje. Jak mówi, mieszkanie z żoną i dzieckiem w tak minimalistycznych warunkach umożliwia mu ciągłe ulepszanie projektu i testowanie materiałów.

Takich projektów powstaje coraz więcej i coraz więcej towarzyszy im też wątpliwości, czy nie jest to legalizacja slumsów i wspieranie wiecznej prowizorki. Dla osób, które przeniosły się tam z namiotów i kartonów w parkach, te zastrzeżenia to luksusowe teoretyzowanie. Żeby przekonać miasta do tworzenia, a co najmniej tolerowania tych najtańszych form własnego miejsca, występują w mediach, opowiadają swoje historie, pokazują twarze: osiemnastolatek wyrzucony z domu przez rodziców, niepracująca gospodyni domowa po rozstaniu z partnerem, absolwent uniwersytetu z długiem studenckim przekraczającym mizerne zarobki nauczyciela, małżeństwo, które równocześnie straciło pracę, emerytki, byli żołnierze z nieleczonym PTSD.

Andrew Heben projektował Opportunity Village jako osiedle przejściowe, jednak po latach okazało się, że lokatorów, nawet kiedy znaleźli już pracę, nadal nie stać na zwykłe mieszkanie. Nieruchomości w niepewnych czasach są lokatą kapitału, a ceny, zwłaszcza w atrakcyjnych miastach, bardziej przywodzą na myśl wyskoki rynku sztuki niż rynku towarów i usług podstawowych. Fundacja SquareOne Villages, która zorganizowała Opportunity Village, postanowiła więc sama wybudować domy. Nadal są mikro, ale teraz już skanalizowane, ogrzewane, mają mikrołazienki i mikrokuchnie. Każdy dom zaprojektowała inna pracownia architektoniczna, każdy zbudowała inna firma budowlana – charytatywnie.

Ten model architektoniczno-urbanistyczny też jest coraz bardziej popularny. 

Samodzielne mikrodomki z dużą przestrzenią wspólną wciąż realizują ideał indywidualizmu i pionierskich poszukiwań. Chociaż są ewidentnym świadectwem ubożenia klasy średniej, ich właściciele nadal mogą myśleć „yes, we can” – tworzymy nowy styl życia, oszczędzamy surowce i energię, mamy jedną wspólną kosiarkę i nie zadłużamy się ponad stan.

Zdjęć, projektów, filmików, książek o mikrodomkach jest chyba jeszcze więcej niż o kamperach. Produkują je Ikea i Muji oraz niezliczona liczba małych pracowni. Architekci chętnie tworzą atrakcyjne prototypy, ścigając się, kto sprytniej i piękniej zminiaturyzuje wszystkie funkcje. Phyllis Richardson, autorka bestsellera XS: Big Ideas, Small Buildings swoją kolejną książkę zatytułowała Nanohouse, tak jakby mikro (tiny) to już było za dużo.

Budowane samodzielnie albo stawiane z gotowych modułów domki realizują marzenia o szybkości, elastyczności, życiu bez długoterminowych planów, oderwaniu od ciężkiej materii. Towarzyszy im narracja sharing economy, o wspólnych sprzętach, wspólnych przestrzeniach do pracy, pozbywaniu się rzeczy, posiadaniu jedynie w chmurze, gdzie trzyma się książki, filmy i muzykę. Obiad przywiezie kurier, wszystko można wynająć, w wersji karykaturalnej nawet zwierzęta można wypożyczyć na DogVacay i BorrowMyDoggy. A jeszcze wyjeżdżając, można podnająć swój atrakcyjny mikrodomek na Airbnb – im mniej posiadasz, tym łatwiej to spakować do magazynu i udostępnić przestrzeń. Mniej konsumpcji, więcej doświadczeń, ludzi, wspólnot.

Socjolożka Alice Elisabeth Wilson pisze doktorat o tym trendzie, sama stawiając własny mikrodomek i na co dzień uczestnicząc w ruchu:

Wydaje się to kontrintuicyjne, że ktoś wybierze mniej przestrzeni zamiast więcej i że ludzie mieszkaliby w komórce na kółkach z własnej woli, gdyby były dostępne mieszkania. A jednak poznałam ludzi, którzy mają pieniądze na dom konwencjonalnych rozmiarów, ale wolą skalę mikro – a przeszkadza im tylko prawo budowlane i brak dostępu do działek.
Ale można patrzeć na tiny house movement jako na przejaw klęski adekwatnej dystrybucji środków i możliwości. Może być odbierany jako romantyzujący biedę i ignorujący strukturalną nierówność. Jest to ruch przede wszystkim białych i klasy średniej, co każe przypuszczać, że jego radykalizm jest przereklamowany.

Czy ruch musi być radykalny, żeby był słuszny? Kiedy patrzy się na przykład na Tiny Tranquility w Oregonie, osiedle postawione na terenach po gospodarstwie ogrodniczym, wydaje się ono wcieleniem funkcjonalizmu i ekonomicznego i ekologicznego racjonalizmu. Położone jest nad morzem, z wielką szklarnią, w której uprawia się wspólnie warzywa, ale też gotuje we wspólnej kuchni i przyjmuje gości na rozstawionych wśród roślin kanapach. W drugiej szklarni jest czytelnia, sala gier, stolarnia, magazyn rzeczy, które nie mieszczą się w domkach, oraz przestrzenie podnajmowane komercyjnie. Mieszkańcy mówią z ulgą o uwolnieniu się od kredytów i możliwości wykonywania pracy, którą lubią, lub przejścia na emeryturę bez strachu przed biedą. Tylko wciąż mikrodomki w mikroogródkach stoją na obowiązkowych mikrokółkach – miejscowe regulacje nie pozwalają na tak małe budynki. I to jest największy problem.

Rynek kredytów i nieruchomości również przygląda się temu trendowi, ze swojej specyficznej perspektywy. Przez brak adekwatnego prawa mikrodomki nie są lokatą kapitału, ich wartość nie rośnie z czasem, kredyty podobne są więc do tych na samochód, czyli wysoko oprocentowane. Rynek nieruchomości lobbuje za zmianą prawa, tak by uznano mikrodomki (w USA to poniżej czterdziestu sześciu metrów kwadratowych) za zwykłe domy, które można zbudować na zwykłych działkach mieszkaniowych, a nie adaptowanych parkingach. Deweloperzy widzą, że ubywa zamożnych klientów planujących duże rodziny i długoletnią pracę, wzrasta za to fala nomadów, singli, prekariuszy, wzrasta też niechęć do obciążających kredytów uznawanych wcześniej za normę.

Pierwszym miasteczkiem, które już w 2014 roku dopuściło budowę mikrodomków na działkach mieszkaniowych, jest Spur w Teksasie, planujące w ten sposób przezwyciężyć depopulację prowincji. Plany miejscowe przewidują „pocket neighbourhoods”, ulice małych działek pod domki dowolnej wielkości. Miasteczko oferuje też pomoc przy usuwaniu kół i osi spod mobilnych domów i osadzanie ich na fundamentach. Reklamuje się również superszybkimi łączami internetowymi oraz duchem wspólnoty, który pozwala przezwyciężyć ekonomiczną polaryzację. Jako że mikrodziałki zaczęto wykupywać w szybkim tempie, władze Spur wprowadziły dodatkową regulację antyspekulacyjną, wymagając, by na kupionym od miasta terenie budowa rozpoczęła się w przeciągu roku. Na stronie spurfreedom.org możemy śledzić licznik sprzedanych działek, wybudowanych domków i liczbę „nowych pionierów”.

Czyli znowu pionierzy – odważni, samodzielni, myślący poza schematami. 

Tymczasem miasteczko Vail w Arizonie postawiło osiedle mikrodomków dla nauczycieli, których nie jest w stanie wynagradzać na tyle dobrze, by mogli mieszkać inaczej. Nowi pionierzy, serio?

Na każdy inspirujący przykład oddolnej, kreatywnej aktywności można znaleźć zniechęcający kontrprzykład neoliberalnego oszustwa. Być może pasuje to do Ameryki w ogóle. Na pewno pasuje do opisu co-livingu i jego wynaturzonej korporacyjnej wersji w wydaniu WeWork i WeLive. 

WeWork to firma-ikona, która na tej ikoniczności budowała napompowaną potęgę finansową. Zaczęło się od legendy dwóch młodych chłopaków, Adama Naumana, wychowanego w izraelskim kibucu i Miguela McKelveya, wychowanego w amerykańskiej hipisowskiej komunie. Przerobili nowojorski loft na co-working (koncepcja ani oryginalna, ani nowa, ale oni umieli ją lepiej opakować), zaraz potem następny i następny. Zdobywali inwestorów szybciej, niż wynajmowali nowe przestrzenie. Ta fascynująca historia jest tutaj tylko dygresją, dlatego zostanie skrócona do jednego zdania: otwierali ekskluzywne co-workingi na całym świecie, na legendę nowej wspólnoty zdobywali miliardy od inwestorów, generowali jeszcze większe straty i spektakularnie pikowali w dół po próbie wejścia na giełdę. Spółka nadal działa, ale jest cieniem niedawnej świetności. 

Po drodze powstało też WeLive – pokoje i mieszkania z dużymi przestrzeniami wspólnymi dla członków WeWork (wynajmujący biura nazywani są członkami, nie klientami). Co-living też nie był niczym nowym, jednak co gdzie indziej wydawało się po prostu tańszą formą wynajmu, tu zyskiwało nimb przynależności do wspólnoty wybrańców. Ceny były takie same jak gdzie indziej, ale pierwszych pięciuset lokatorów otrzymało osobiste zaproszenia, dano im jeden dzień na decyzję, musieli napisać list motywacyjny, pierwsza wizyta odbywała się w atmosferze udziału w tajnym balu. Jak mówią byli lokatorzy w filmie dokumentalnym WeWork: Or the Making and Breaking of a $47 Billion Unicorn (WeWork: wzlot i upadek start-upu wycenianego na 47 miliardów dolarów) wszystko było zaprojektowane tak, że właściwie nie wychodzili do miasta i nie mieli żadnego życia towarzyskiego poza społecznością mieszkającą w tym samym budynku, mieszczącym ich pokoje, sale do pracy, salony do odpoczynku, bary.

Najciekawsze jest to, że mitologia kibucu i hipisowskiej komuny tiuningowana na sekciarski coaching podczas obowiązkowych wyjazdów integracyjnych w ogóle działała – choć z daleka czuć było, że to pseudoalternatywne, fabrycznie dziurawione dżinsy. Adam Nauman potrafił jednak przekonać rzesze młodych, że wynajmując biurka w budce z pleksi w wielkiej hali, tworzą nowy lepszy świat. Być może tak wielka jest potrzeba bliskości, że ciasnota za duże pieniądze wydaje się pożądana.

Komercyjny co-living ma na ogół bardziej prozaiczną otoczkę ideową. Lokatorzy małych pokoi z dużą przestrzenią wspólną mówią, że to inwestycja w kontakty z potencjalnymi współpracownikami i klientami, idealny punkt startu dla przyjezdnych, aktywizująca atmosfera akademika dla dorosłych, ale z usługą sprzątania wliczoną w czynsz. Korporacyjne co-livingi są jak analogowe portale społecznościowe, gdzie trwa nieustający spektakl a „every conversation is a job interview” (każda rozmowa jest rozmową o pracę). Projektowane zazwyczaj na dużą skalę („The Collective” w Londynie ma pięćset pięćdziesąt sypialni), mają własne sale kinowe, siłownie, nawet baseny. Nie wymagają od lokatorów żadnego wysiłku, wszystko jest zorganizowane jak w hotelu. Ale też nic w tej organizacji nie można zmienić, nawet muzyki nieustająco płynącej z głośników.

Oddolny co-living – od którego zaczął się ten model wymykania się z drogiego rynku mieszkań – tworzyli zazwyczaj ludzie zaangażowani w proces projektowy. W najlepszym wydaniu były to (i są) grupy podzielające podobny lewicowo-ekologiczny światopogląd, oszczędzające na niepotrzebnych garażach i parkingach, planujące wzajemną pomoc i demokratyczny proces decyzyjny, wspólne ogrody albo tarasy, energooszczędne technologie, często wspólny samochód, wspólny pokój gościnny, nie mówiąc o pralce czy wiertarce.

Co-living mógłby być po prostu praktycznym, niedrogim wariantem mieszkania dla niezamożnych robotników, jednak odstrasza ich otoczka kulturowa. Wydaje się też stworzony dla seniorów, lecz próby przekonania ich nie udają się na skalę, która wywołałaby powszechną zmianę. Co raz skojarzyło się z modą dla hipsterów, nie przyjmuje się w innych grupach. 

Ale też co stało się modne, przesłoniło potrzebę długofalowej, stabilnej polityki mieszkaniowej.

To dość przerażające, jak bardzo styl, trend, mit wpływają na tak podstawową życiową kwestię jak mieszkanie. Potrzeba nowości, pionierskich rozwiązań wyparła walkę o sprawdzone socjaldemokratyczne rozwiązanie: mieszkania komunalne, dzięki którym spadałyby  ceny na oszalałym rynku. To w nich powinny mieszkać bohaterki Nomadland. Pamiętacie jeszcze te siwowłose kobiety ciągnące w swoich kamperach od jednego miejsca pracy do drugiego? Dla nich to nie był film, one tam wciąż naprawdę jeżdżą, wciąż patrzą na te bezkresne góry i zachody słońca. Co będzie, kiedy zachorują? 

***

PS. Od czasu oddania tego tekstu w Warszawie powstała cohousingowa kamienica Towarzystwa Budownictwa Społecznego, a Elon Musk sprzedał swoje posiadłości i (twierdzi, że) przeprowadził się do mikrodomku. Oczywiście  produkcji własnej firmy, której zapewnił w ten sposób darmową reklamę.

  • 1.  Jessica Bruder Nomadland. W drodze za pracą, przełożyła Martyna Tomczak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020.

Udostępnij

Magda Mosiewicz

W zespole redakcyjnym „Dialogu” od 2017 roku. Scenarzystka, dokumentalistka, aktywistka.