bs_wa_109.jpg

Paweł Demirski "W imię Jakuba S.", Teatr Dramatyczny, Warszawa, 2011, reż. Monika Strzępka, fot. Bartłomiej Sowa.

Południca

Justyna Jaworska
W numerach
29 paź, 2024
Czerwiec
2024
6 (808)

1.

2024 rok, upalne lato z  latopem. Przy zasłoniętych roletach odpalam w sieci coraz starsze wersje piosenki W południe.

Słońce ziemią kołysze
Chmury z nieba wytarło
Zda się, słychać, jak w ciszy
Z kłosów sypie się ziarno

2011 rok, w sierpniu umiera Andrzej Lepper, a w grudniu jest premiera W imię Jakuba S. Ten moment spektaklu, kiedy Paweł Tomaszewski rozdygotany wskakuje z mikrofonem na stół i wykonuje „Południcę”. Co to w ogóle było? Można znaleźć w internecie nagranie i sprawdzić, jak szybko to zaśpiewał: wszystkie zwrotki z refrenami zmieścił w minucie i czterdziestu sekundach, wersja oryginalna trwała dwa razy tyle. Stał na tym stole w koszulce i szortach, trząsł się jak debiutant w Jarocinie, wzrok miał utkwiony w jeden punkt, aranż prosty i punkowy. Reszta obsady wchodziła w trakcie, kładła się na scenie i podejmowała tam jakieś działania, ktoś zakopywał się w sztucznym śniegu czy raczej w piaskach kurortu, ktoś robił orzełka, ale i tak widzowie patrzyli tylko na Pawła Tomaszewskiego. A on gapił się w oczy śmierci, brakowało tylko pętli z sufitu. Bo o tym to było, chyba.

Babom łydki bieleją
W podkasanych spódnicach
Ziemia pęka nadzieją
Rodzi się Południca

Tu mam kłopot z datowaniem. Teledysk został wrzucony w 2010 roku, ale singiel Kazika Na Żywo W  południe i płyta Las Maquinas de la Muerte, gdzie piosenka też trafiła, wyszły w 1999. A potem był jeszcze kolejny cover „Południcy” z płyty Silny Kazik pod Wezwaniem z 2008, więc trochę mi się miesza. W  każdym razie klip, jak to było wtedy w modzie, utrzymany jest w zgrzebnej sepii. Staszewski stoi w polu w białej koszuli, mamy przebitki na spękaną glebę, spękany chleb, koło garncarskie. Wielka kula słońca, kłosy, końskie kopyta, kosiarz. Wreszcie najazd kamery na cały zespół – leżą sobie na trawie w skwarze, gryzą źdźbła, może drzemią, a może się przymierzają do umierania, aż by się chciało tak zalec razem z  nimi. Podkład przesterowany, ciężki, matowy. I spokojne, przejmujące wykonanie, tylko – jak skomentował dosadnie jakiś fan poniżej, porównując z wersją koncertową – bez pierdolnięcia.

Ptaki w jej warkoczach drzemią
Gdy spełnioną słońcem ziemią
Jak ta wola, co od Boga
Chodzi gdzieś po swoich drogach

2001 rok, to wtedy Lepper został posłem i wicemarszałkiem sejmu. Wersja Kazika Na Żywo z klubu Stodoła jest leniwa, transowa. Zaśpiewana na pełnym słonecznym luzie, w natchnieniu, z krótkim Kazikowym „he he” między „Przyjdzie po mnie, gdy lato. Za lat ile” a „sam nie wiem”. I z rockowym, chropawym „odejdę z Południcą” w finale. Nagranie z koncertu tonie w złotym i pomarańczowym świetle. Tłum pod sceną faluje jak zboże. Apogeum.

Nikt nie dowie się o tym
Dokąd idzie, skąd przyszła
Czyje ludzkie żywoty
Dźwiga na koromysłach

2000 rok, Przegląd Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu. Koncert „Kawalerskie noce” z utworami Kazimierza Grześkowiaka, pośmiertny trybut. Scenografia to malowane chorągwie jak z wiejskiej procesji, z obrazami Jerzego Dudy-Gracza – na jednym ze sztandarów Grześkowiak frasobliwy. Krzysztof Dracz, który nie był jeszcze Szelą, z parodystycznym zacięciem wykonuje Panny z Cicibora. Piosenkę W południe śpiewa Kazik Staszewski i macha po swojemu rękoma, a do refrenu o ptakach drzemiących w warkoczach włącza się chór chłopięcy na galowo. Wrocławskie słowiki?

Idzie dalej, wciąż dalej
Gdzieś na chwilę przystanie
Baba świeczkę tam pali
Chłopskie tam umieranie

Luty 1999 roku, cmentarz przy Lipowej w  Lublinie. Pogrzeb Kazimierza Grześkowiaka. Lubelska Federacja Bardów – z  którą artysta przygotowywał swój benefis po długiej przerwie, ale nie zdążył już wystąpić, bo zmarł na atak serca – śpiewa „Południcę” a cappella. To już sobie tylko wyobrażam, bo nagrania z pogrzebu w sieci nie ma, są wykonania późniejsze, z koncertów i płyt. Bardowie będą powtarzać tę wersję bez akompaniamentu (i bez Grześkowiaka!) jeszcze przynajmniej przez dekadę, w różnych składach. Śpiewana na baczność w żałobnym hołdzie jest trochę patetyczna, surowa, za to dźwięczy jak cięcie kosą.

Przyjdzie po mnie, gdy lato
Za lat ile – sam nie wiem
Przyjdzie, stanie przed chatą
Powie: czas już na ciebie

Rok 1970, wychodzi płyta kabaretu Silna Grupa pod Wezwaniem. Płytę pamiętam, jako dziecko katowałam ją na adapterze: na okładce Grześkowiak, Nieżychowski, Zakrzewski i Litwin w trykotach atletów, rysunek rzecz jasna Dudy-Gracza. Strona B, tryptyk Demonologia ludowa. Najpierw wchodzi solo na fujarce (tak naprawdę pewnie na flecie, pastuszą fujarkę sobie tylko wizualizuję), dalej idą ładne skrzypce, a może to gęśle? Grześkowiak śpiewa lekko przez nos, jak to on, ale z delikatnością i przejęciem, bo to nie jest przecież numer kabaretowy. Chyba jeszcze tylko Salonowy świątek tak łapał za gardło – ale to był kawałek z jego solowej płyty, która wyszła rok wcześniej i też ją katowałam, więcej albumów poza składankami niestety nie nagrał... Ta oryginalna wersja „Południcy” wydaje mi się ze wszystkich najczulsza, modulowana prawie na jednym oddechu. Już w tym pierwszym wykonaniu słychać metafizyczne zająknięcie, powtarzane przez innych wykonawców potem: „za lat ile” (tu mała pauza, przełknięcie śliny), „sam nie wiem”.

Dzieci ziemią obdzielę
Zrobię jeszcze
Bóg wie co
I w pachnącą niedzielę
Pójdę za Południcą

2.

Dlaczego cofam się do coraz starszych wersji? Tym razem po kolei: W południe to piosenka Kazimierza Grześkowiaka z samego początku lat siedemdziesiątych, trzy dekady później Kazik Staszewski nagrał jej cover, wreszcie duet Demirskiego ze Strzępką przydał jej w teatrze politycznej aktualności, oddając między wierszami hołd zaszczutemu liderowi Samoobrony (choć to ostatnie nie padło w spektaklu wprost, taką interpretację nasuwał kontekst). Mamy w tej historii nie tylko dwóch Kazimierzów, ale też przynajmniej dwa, albo i trzy zwroty ludowe, między którymi „Południca” przerzuca pomost. Bo przecież ten zwrot, który trwa obecnie i chyba już się chyli pod własnym ciężarem, a który – przyjmijmy roboczo – zapoczątkowała czy wyprorokowała dwanaście lat temu W imię Jakuba S. w Teatrze Dramatycznym, a  więc zwrot rozliczeniowy, oskarżycielski, może nawet rebeliancki, skoro wziął Szelę za patrona, oparty na tożsamościowych poszukiwaniach pokolenia urodzonego w mieście, ale dziedziczącego po chłopskich przodkach mentalność pańszczyźnianą i poczucie krzywdy (wiem, upraszczam to na jednym oddechu), a więc ten zwrot nie był wcale pierwszy. To nie tak, że chłopskie pochodzenie miejskiej klasy średniej czy miejskiego prekariatu objawiło się nagle niczym tłumiona rodzinna tajemnica. Jak zapomniany pradziadek z chałupy, który dodany do ustawienia hellingerowskiego straszy i zawstydza, ale pozwala nam wreszcie zrozumieć, kim sami jesteśmy i  co ewentualnie prześniliśmy. Większość mieszczan ma w  którymś pokoleniu rodzinę ze wsi, a  nawet jeśli to  był dworek (ręka do góry, nie widzę?), to i tak na wsi. Raczej się tego nie zataja, żaden to  przecież szkielet z szafy. Inna sprawa, co się tym w sobie i wokół nas tłumaczy.

Podobnie – przepraszam za oczywistość, aż głupio pisać – chłopskiej krzywdy jako kompleksu i niezagojonej rany nie odkrył ani Jakub S., ani świetny skądinąd zespół R.U.T.A., ani potem Kacper Pobłocki czy Joanna Kuciel-Frydryszak. Historyczne opracowania marksistowskie na temat ciężkiej doli chłopa zarastają kurzem, może i nie bez racji, bo opornie się to czyta, a i dane mało wiarygodne, ale przecież są tego całe tomy. Sztuka była na tę krzywdę wrażliwa, przynajmniej bywała, w swoich mniej lub bardziej protekcjonalnych nawrotach. Renesansowych Żeńców Szymonowica zostawmy może polonistom, ale tych ludowych mód czy fal, od romantyzmu, przez Reymonta i Orzeszkową, młodopolską i międzywojenną chłopomanię, aż po kolejne wzmożenia w  Polsce (nomen omen) Ludowej było naprawdę sporo. Niekiedy dość natrętnych, by przypomnieć socrealizm. Folklor też falował i coś się udało uchwycić Pawlikowskiemu w Zimnej wojnie, gdy pokazał pokrótce jego dialektyczny obieg: od zbierania przyśpiewek po chatach przez patetycznie aranżowane, podmalowywane coraz mocniej wersje „Śląska” czy „Mazowsza”, aż po kameralne jazzowe przeróbki. Teraz etnofolk, puszczany przez niszowy Magazyn Źródła w Dwójce, wraca do pierwszej fazy, przerabianiem zajmują się kapele muzyki biesiadnej i disco polo, a zespoły ludowe po gminach mają osobne festiwale.

Wiadomo jednak: czym innym był folklor propagandowy, oficjalny, a czym innym oddolny, „korzenny”, choć niekoniecznie użyty krytycznie. Takim zauważalnym momentem wzmożenia oddolnej, jak się wtedy wydawało, mody na ludowość, świeższej niż skompromitowana propozycja stalinowskiego socu, był przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. To wtedy stolik wywraca literatura chłopska, zresztą chłopska w podwójnym sensie, bo także męska (Myśliwski, Kawalec, Redliński, Pilot i inni), Czesław Niemen szokuje haftowanymi kożuszkami, Wanda Warska słodko śpiewa Żeńców, w inteligenckich kuchniach stają cepeliowskie zydle, dziady w Dziadach Swinarskiego jedzą jajka na twardo, wracają chodaki i plecione koszyki, Urszula Sipińska chce wyjechać na wieś… A nie, przepraszam, polskie country to już trochę później. Gdzieś w połowie drogi między Samymi swoimi Chęcińskiego a Chłopami Rybkowskiego, w tym samym 1970 roku, gdy na płycie Silnej Grupy wychodzi Demonologia ludowa Grześkowiaka, Wajda kręci Brzezinę, gdzie Emilia Krakowska staje na łące kaczeńców z kosą niczym Południca. I wiadomo, że to Malczewski, o wpływie Grześkowiaka na Wajdę jakoś nie słyszałam, ale ta kosa, by tak rzec, wisiała w powietrzu. Tylko to nie była kosa Szeli. Ówczesny zwrot ludowy, po części oparty na nostalgii pierwszego pokolenia wykształconego w mieście za porzuconą ojcowizną, po części na poczuciu winy czy nawet zdrady, co pozwoliło Przemysławowi Czaplińskiemu pisać potem o nurcie alienacyjnym w prozie chłopskiej, miał w sobie więcej melancholii niż rebelii. Był też trochę zabawny, trochę sielski, trochę oswajał i pacyfikował zachodnią kontrkulturę, ale koniec końców sankcjonowało go państwo (zwłaszcza że był po myśli frakcji narodowej). A że wszystko na sprzedaż – w tym filmie Wajdy też nosili kożuchy! – to dość szybko schodził w popularne rejestry.

Weźmy taki czar Podhala. W 1969 roku Grześkowiak nagrywa dość przejmujące i zadziorne Requiem dla Janicków o tym, jak to Janicka ubili sztachetą na weselu, bo „zbójnicka idea poszła w masy” (we Wrocławiu na koncercie „Kawalerskie noce” zaśpiewali to  bracia Golec); w tym samym roku Skaldowie ruszają z kuligiem (przy pannach Janosiki), rok później Katarzyna Gärtner komponuje Na szkle malowane, trzyaktową bigbitową śpiewogrę o Janosiku do słów zawsze wyczuwającego trendy Ernesta Brylla, a jeszcze trzy lata później serialowym Janosikiem zostaje Marek Perepeczko i podbija widzów jako zbójnik przystojny i sympatyczny, w sumie socjalista. Ducha Szeli wywołał równolegle do serialu Jerzego Passendorfera Wajda w ekranizacji Wesela, ale na Szelę, jak się rzekło, to nie był dobry czas. Pamięć o gniewie ludu sankcjonowała wówczas państwową ideologię, a zresztą władza (która definiowała się jako chłopsko-robotnicza, a główne swoje igrzysko uczyniła z dożynek) dowiodła niewiele wcześniej, że potrafi w razie czego strzelać.

3.

O  powrotach Szeli i  jego wędrówce przez kolejne ludowe zwroty (a trochę ich było) napisał chyba wszystko co się da historyk Ryszard Jamka1, więc dodam tylko parę słów o Kazimierzu Grześkowiaku, który był bardem zwrotu ludowego epoki Gierka. Zadebiutował jeszcze za późnego Gomułki, w 1967 roku, wykonując w Opolu własną piosenkę Czy już mnie nie kochasz?. Śpiewał tam rozbrajająco „Wiozłem ciebie na motorze, a wokoło pachło zboże”, budując sobie emploi czułego prostaczka, w którym się już zasadniczo utrzymywał. Kiedy teraz tego słucham, wychwytuję pod bigbitowym rytmem melodykę pieśni kościelnych, co mi przypomina, że Grześkowiak studiował nie tylko orientalistykę i filozofię, ale był też krótko w seminarium duchownym2. Rok później zdobył Grand Prix tego samego festiwalu za Odmieńca (czy to kawałek kłirowy – zostawiam do osobnej analizy, za to  przebojową muzykę napisała Gärtner), a wolałby dostać za drapieżny numer Chłop żywemu nie przepuści, przez który miał jednak podobno kłopoty z  cenzurą, może Gomułce zabrakło poczucia humoru? To taka obrotowa piosenka, niby miała wyśmiewać chłopski upór i bezinteresowny plebejski sadyzm, bardzo narodowy z ducha, ale kiedy autor śpiewał ją w Opolu w 1979 roku, na jubileuszowym koncercie przebojów, sala podchwyciła ją jako swój hymn. Grześkowiak wystąpił wtedy, nie wiedzieć czemu, w rubaszce z białoruskim haftem (teraz takie są w Białorusi zakazane!) i z kontrabasem, co w zestawieniu z białym fortepianem akompaniatora, orkiestrą w  białych garniturach i fikuśną złoconą dekoracją pod sufitem było nieodparcie ironiczne. Niezależnie od tego festiwalowego kiczu satyra na zajadłych chłopów została u schyłku dekady przechwycona, z pieśni o uporze stała się pieśnią o oporze. Albo źle to czytam, może opolska publiczność po prostu dobrze się bawiła?

Przez tę Gierkowską dekadę Kazimierz Grześkowiak istotnie był ulubieńcem festiwali. Kameralna, liryczna „Południca” nie stała się wtedy przebojem, ale już cytaty z bardziej estradowych piosenek, jak „nieważne, czyje co je, ważne to je, co je moje” wchodziły w obieg potoczny. Gdzieś znalazłam anegdotę o tym, jak Wojciech Młynarski, który podczas jakiejś gali miał występować jako następny po Grześkowiaku, a był jak wiadomo perfekcjonistą, zrobił o tę kolejność awanturę organizatorom – publika była tak rozgrzana plebejską nutą, że nie chciała już nikogo innego. Ale poza dwie płyty (tę solową i tę z Silną Grupą) ludowy bard jak wspomniałam nie wyszedł. Wyjechał, koncertował w Ameryce dla Polonii, pił. Następne lata były dla niego dość ciemne.

Co mi przypomina inną część tryptyku Demonologia ludowa, czyli Piwko, które śmieszyło mnie bardzo jako dziewczynkę: podśpiewywałam sobie wesoło „w kącie zęby szczerzy mucha / wkoło żywego ducha”, bo jeszcze nie rozumiałam, że chodzi o delirium tremens. Nie wiem, czy Grześkowiak widział dziwolągi, o których śpiewał – na pewno byłby gdzie indziej, gdyby nie alkohol. Kiedy w  połowie lat osiemdziesiątych pokonał swoje demony, zaczął pisać powieść o drobnych pijaczkach, miała się nazywać Obszczymurki. Nie zdążył jej wydać, tytuł nie spodobał się radnym Lublina. Szkoda. Okładkę zrobiłby pewnie Duda-Gracz.

4.

O  słowiańskim demonie Południcy opowiadano, że przychodzi pod postacią pięknej dziewczyny z  sierpem czy kosą i zadaje nagłą śmierć w polu w upalny dzień, była więc alegorią udaru. Grześkowiak, który śpiewał też o rozmowie Biedy z Nędzą czy o Świątku skradzionym z kapliczki, upodobał sobie widać alegorie jako późny przedstawiciel ludowego baroku. Południca przyszła po niego, kiedy miał pięćdziesiąt osiem lat. Może to nie była ona, zmarł w końcu zimą, nie w sierpniu jak pięćdziesięciosiedmioletni Lepper, za to też nagle. Trzy miesiące przed śmiercią dał ostatni swój koncert w Portland (jest w sieci rejestracja) i żartował wtedy, że piosenką Chłop żywemu „wykrakał” Samoobronę, więc raczej z Lepperem nie sympatyzował. I ludowy bard, i ludowy trybun – choć ich światopoglądu ani osobowości nie porównuję, patronowali zresztą innym zwrotom – mogli mieć wrażenie, że trochę się w życiu pogubili. Z tą różnicą, że autor „Południcy” nie był postacią tragiczną, nikt go też nie sekował, ot, najpierw błysnął charyzmą i bezsprzecznym talentem, potem przygasł, obniżył loty i wytracił się w chałturach, podobnie jak wytracał się i komercjalizował, a w miarę upadku Polski Ludowej kompromitował ten zwrot, którego jako poeta mógł się czuć reprezentantem.

Pewien zaskakujący wątek przynosi jeszcze film dokumentalny o Grześkowiaku z 1994 roku. Artysta, wyraźnie zniszczony i jakiś taki zabiedzony, śpiewa tam swoje stare piosenki z przebitkami na wierzby rosochate we mgle i meneli pod sklepem, jest to razem intensywnie smutne, ale najdziwniejsze wrażenie robi scena z jego mieszkania, gdzie w żółtym dresie i przekrzywionej koronie na głowie (!) zaczyna nagle recytować wiersz o tym, kto zaorał morze i zatruwa ryby. Naprawdę martwił się o planetę, niezależnie od powieści o pijaczkach pracował jeszcze nad operą ekologiczną. Gdyby ją skończył, może zostałby kimś ważnym dla Ostatniego Pokolenia? Nie przypuszczam, dwudziestolatkom pomieszałby się pewnie ze Smoleniem i Genowefą Pigwą, ale zaczynał jednak w innej lidze: był poetą, a  nawet profetą. A  co wyprorokował, to jego. Oto chmury z nieba wytarło, upał, Ostatnie Pokolenie przykleja się do asfaltu, a Południca chodzi gdzieś po swoich drogach.

  • 1. Ryszard Jamka Panów piłą. Trzy legendy o Jakubie Szeli, Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2023.
  • 2. W 1967 roku opracowywał teksty słynnej mszy beatowej Pan przyjacielem moim Katarzyny Gärtner, śpiewali ją Czerwono-Czarni i zespół Trapiści. Położyło to podwaliny pod polską tradycję sacrosongów.

Udostępnij

Justyna Jaworska

W zespole redakcyjnym „Dialogu” od 2007 roku. Wykładowczyni Instytutu Kultury Polskiej UW pracuje jako adiunkt w Zakładzie Filmu i Kultury Wizualnej w Instytucie Kultury Polskiej UW. Wydała książkę „Cywilizacja Przekroju. Misja obyczajowa w magazynie ilustrowanym” (WUW, 2008). Naukowo interesuje się między innymi sockonsumeryzmem, kinem polskim lat siedemdziesiątych, historią kultury XIX i XX wieku, szefuje też Zespołowi Badań Mody i Dizajnu. Jest w jury Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej.