www22_115_x_65.jpg

„Pojedynki stulecia”, prod. TVP Kultura 2018.

Pojedynki stulecia. Fantazje (nie)sceniczne

Kornelia Sobczak
W numerach
Grudzień
2018
12 (745)

SCENA I 

Henryk Sienkiewicz wjeżdża na upolowanym w Wyoming bizonie, albo nie, na psie Saba, albo nie, na wielbłądzie, albo na słoniu, albo, jak to możliwe, że Henryk Sienkiewicz nie pozostawił nam żadnego słynnego imienia konia?! To już niech będzie ten bizon. Widząc, co się święci, Stefan Żeromski ucieka w popłochu na rozdartą sosnę, ale orzeźwiony wiatrem od morza myśli sobie, o cholibka, ogary poszły w las, złazi więc i rusza na ten Belweder, rozjuszony, wściekły, rozgorączkowany, piękny, piękny jak sam Henryk, na bizonie, który z kolei, zniecierpliwiony czekaniem w upale, aż się ten ze sosny zgramoli, posyła mu dwa nagie miecze, wink, wink, nudge, nudge, dwa, nagie, miecze, rozumiecie, to dopiero pojedynek! Żeromski prze, idzie, syzyfowa to praca, taki marsz, ale wierna rzeka jego krwi pulsuje, wezbrana stutysięczną pasją. „Quo vadis?” – pyta zaczepnie Sienkiewicz. – „Quo vadis, Domine?,” co znaczy, w języku zmęczonego Petroniusza i spasionego Nerona sybaryty: „czy masz jakiś problem, ziomek?”. „Ja? – odpowie niespłoszony Stefan – ja czy mam problem? Ty dzieciuchu, ty! Ty Homerze drugiej kategorii! Ty pierwszorzędny pisarzu drugorzędny! Ty się mnie pytasz, czy ja mam problem?”. „A ty przynudzasz! I jesteś grafoman. A w ogóle, to gdzie są twoje szklane domy, co? Chyba w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych! A ile masz Nobli, co? Ilu Danieli Olbrychskich w ekranizacjach lektur szkolnych? Ilu fanów na BiblioNETce?” „Mam rozum i godność człowieka – krzyknie Stefan już nie na żarty uniesiony – a ubezpieczenia społeczne, to ty szanuj! Poza tym, mam ładniejszą willę, większą ulicę i radość z odzyskanego śmietnika. Wstydź się!” „No dobra, wstydzę się – rzecze zgodliwie Henryk – Stefek! Ran twoich niegodnym całować – daj choć pyska!” Kurtyna, opada powoli, ktoś przez pomyłkę włącza poloneza Kilara z Pana Tadeusza, na szczęście w porę, choć w popłochu daje się wepchać w pierwszą parę Edytę Górniak i Mietka Szczęśniaka śpiewających „Mój Sokole, chmurnooki”, kurtyna zapada z niejaką ulgą, ale wtem wpada Daniel Olbrychski, siecze ją szablą Kmicica rach ciach ciach w strzępy, w krwawe, płonące szmaty polskości, konsternacja, koniec. 

PRZEDSCENA, CZYLI WYJAŚNIENIE 

24 sierpnia okienko komunikatora zamigało na zielono. Kolega pisał: „na tvp kultura «Pojedynki stulecia: Henryk Sienkiewicz – Stefan Żeromski». Żeromski w lewym narożniku. Trwa runda 1. – życie”. Runda pierwsza, życie! A więc naprawdę można wygrać życie albo przegrać życie! Wiadomość mnie zelektryzowała! Co za pomysł, pojedynki stulecia! Oczyma wyobraźni zobaczyłam nie tylko ten narożnik, nie tylko schludną bródkę noblisty wychylającą się, w czerni i bieli, zza czerwonych bokserskich rękawic, z których prawa, fachowym sierpowym okładała łysinę właśnie Żeromskiego; ale i ducha prezesa Szczepańskiego, zrywającego się skądkolwiek, gdzie jest, jeśli jest i w akcie pełnej podziwu złości pałaszującego swój lewy, dla odmiany, but, że to nie on coś takiego wymyślił. Co za pomysł, powtórzmy raz jeszcze! Sto pojedynków na stulecie niepodległości, pasjonujące wojny kawiarniane, Marek Hłasko ukryty za bufetem w Kameralnej ciska literatkami w skarpetki Tyrmanda, ten żąda od Konwickiego zdjęcia okularów, bo okularnika zaprawiać jest niedżentelmeńsko, Władysław Broniewski barykaduje się w spiżarce, przytulając do serca butelkę czystej i tomik Majakowskiego, ale sobole brwi Czesława Miłosza zmuszają go do podjęcia zbrojnej interwencji, Zofia Nałkowska rozdaje walczącym ciepłą zupę, biorą ci z lewej, bo to Nałkowska i ci z prawej, myśląc, że to Kossak-Szczucka, Ryszard Kapuściński pożycza długopis od Melchiora Wańkowicza, Jarosław Marek Rymkiewicz żąda krwi, krwi, krwi i wieszania, Jarosław Iwaszkiewicz apeluje o spokój i zaprasza zwaśnione strony na negocjacje do Stawiska, Witold Gombrowicz patrzy z niesmakiem, Herbert z siostrą pogardą, Leon Kruczkowski już, już ma zamachnąć się na Herlinga-Grudzińskiego, ale tamten szybko rzuca nań zaklęcie „dekomunizacja” i autor Pierwszego dnia wolności zmienia się w Herberta, który pada Herlingowi-Grudzińskiemu w ramiona. Agnieszka Osiecka niby to zagrzewa chłopaków do walki, obiecując im za dobrą postawę to chusteczkę, to rękawiczkę, to coś może z koronki, ale tylko szuka okazji, by z Zuzanną Ginczanką czmychnąć na zaplecze, gdzie podąża za nimi, z dystyngowanym wzruszeniem ramion, Maria Dąbrowska, po drodze mijając Romana Bratnego, myśliwską strzelbą celującego w stolik Tuwima i Słonimskiego, którzy starają się skryć za rozłożoną szeroko płachtą „Wiadomości Literackich”. Wszystko to przypomina jeden wielki obraz Malczewskiego, albo i nawet Matejki, albo i nawet Witkaca, ten, co nazywa się Ogólne zamieszanie

Otrząsnąwszy się z tego przydługiego zdania i zagmatwanej fantazji, postanowiłam zguglować sprawę. Po wpisaniu w wyszukiwarkę „pojedynki stulecia tvp kultura” otrzymałam następującą obietnicę: 

W każdym odcinku skonfrontowana zostanie para czołowych twórców polskiej literatury i życia intelektualnego, zaś zaproszeni do udziału w programie historycy, kulturoznawcy, pisarze, reżyserzy, aktorzy i socjologowie spróbują odpowiedzieć na pytania o ocenę ich postaw i twórczości ze współczesnej perspektywy.

Jeśli chodzi o spoilery i złośliwości to mogę już teraz powiedzieć, że twórcy programu wywiązali się z obietnicy uczestnictwa w programach kulturoznawców, historyków, pisarzy, reżyserów i socjologów i tylko w niewielkim stopniu zakłócili ich wypowiedzi występami kulturoznawczyń, socjolożek, reżyserek i pisarek. Ale idźmy dalej. Zamysł programu jest całkowicie słuszny i sensowny:

Obchody 100-lecia niepodległości są doskonałą okazją do przyjrzenia się różnym poglądom osób, które poprzez swoje dzieła kształtowały światopogląd polskiego społeczeństwa. Wypowiedzi zaproszonych do programu gości będą przeplatane unikalnymi archiwaliami i animacjami.

Nic zaś tak nie sprzyja przyglądaniu się „różnym poglądom” jak zestawienie tychże w efektowne pary jeszcze bardziej efektownych antytez, paradoksów i kontrastów. Wiadomo, że najlepsze są (fałszywe) dylematy, bo wtedy najwygodniej się leży prawdzie, pośrodku. Więc:

Bohaterami pierwszego programu (6 września o godz. 22:45) będą Henryk Sienkiewicz i Stefan Żeromski. Twórca monumentalnych, pisanych „ku pokrzepieniu serc” powieści historycznych naprzeciw wrażliwego społecznika, autora pełnej realizmu i naturalizmu prozy. Podróżnik, globtroter i autor reportaży z Afryki i Ameryki Północnej kontra entuzjasta tatrzańskiej przyrody i wczasów nad Bałtykiem. Laureat Nagrody Nobla i reżyser zbiorowej wyobraźni Polaków – Henryk Sienkiewicz oraz kandydat do Nobla, krytyczny obserwator polskości – Stefan Żeromski. Polska husaria naprzeciwko szklanych domów. Kmicic w starciu z Baryką.
W kolejnym odcinku (13 września o godz. 23:05) w szranki o rząd dusz Polaków staną Tadeusz Dołęga-Mostowicz i Witold Gombrowicz. Gdy książki jednego rozchodziły się w wielotysięcznych nakładach, drugi pozostał kompletnie niezrozumiany. Gdy jeden pisał ostre filipiki przeciwko sanacji, drugi zajmował się maskami, gębami i meandrami ludzkiej natury. Gdy jeden zdecydował się ochotniczo zaciągnąć do Wojska Polskiego, drugi wybrał się w emigracyjną podróż.
Czy łączyło ich cokolwiek poza stolikiem w Ziemiańskiej? Zapraszamy na starcie dżentelmenów przedwojennej Warszawy. Zaproszeni do udziału w programie goście wypowiadać się będą o posądzanym o pisanie literatury „dla kucharek” Tadeuszu Dołędze-Mostowiczu i literackim geniuszu Witolda Gombrowicza.

W późniejszych odcinkach te antytezy są jeszcze bardziej pomysłowe i kto wie, czy jako dane do przemyślenia, nie stanowią najciekawszych elementów programu, oto przykłady: „Satanista języka kontra ten, który się nażre i oszczeka”, „Kolumb osobny kontra adept bolesnej samodzielności”, „piewca rewolucji kontra spolszczony Żyd”, „biografia pełna sprzeczności kontra alkoholik uzależniony od kobiet”, „damski bokser kontra salonowy mizogin”, „naczelny homoseksualista PRL kontra zatwardziały homofob z Knyży”. No dobra, te dwa ostatnie są zmyślone, chociaż pasowałyby do konwencji, a jeszcze lepiej do rzeczywistości. Pozostałe prawdziwe i sami odgadnijcie, kogo się tyczące. Ale nie chodzi mi tutaj o recenzowanie formatu, projektu i wykonania (przynajmniej na razie). Chodzi o ekscytujące możliwości, jakie stwarza ten pomysł w zakresie niesfornych peregrynacji rozhulanej wyobraźni. Jeśli „performance as research” jest metodą diagnozowania kultury, jeśli widowiska i przedstawienia są manifestacjami zbiorowej wyobraźni, jeśli studio telewizyjne może stać się sceną potyczek wyrazistych symboli i dyżurnych rekwizytów z narodowego imaginarium, to format pojedynków najważniejszych luminarzy polskiej literatury dwudziestego wieku mógłby być frapującym, no właśnie, przedstawieniem mentalnej kondycji Polaków. „Stworzenie fikcyjnej narracji na temat rzeczywistości może być skutecznym narzędziem krytyki kultury, całkiem sprawną strategią rozbijania narosłych mitów i przyzwyczajeń” 1 – pisze Piotr Morawski. Narzędziem do tożsamościowej introspekcji mogłyby być choćby groteska, przesada, świętokradztwo, bałwochwalstwo, nie mówiąc już o zwykłej ironii. Mogłaby być nim także dyskusja, to znaczy rozmowa – wymiana argumentów, skrzyżowanie poglądów, bo przecież „pojedynek” zakłada jakiś rodzaj interakcji pojedynkujących się. W propozycji twórców programu telewizyjnego jest jednak raczej pojedynkiem korespondencyjnym, o czym później. A zatem, uznając Pojedynki stulecia za rodzaj narodowej autodiagnozy na stulecie, moglibyśmy pooglądać sobie, albo porozmawiać o tym, o co się przez ostatnie sto lat spieraliśmy i kłóciliśmy, zbadać, jakie formy artystyczne i jakie ich obiegi były najbardziej skuteczne, spytać o to, kto podbijał serca publiczności, a kto umysły krytyków, zbadać, kto się dał zapamiętać, sprawdzić, jaki poziom powszechnie rozumianego kontekstu można założyć w tego typu formacie: które cytaty są rozpoznawalne, jakie klisze wciąż funkcjonują, jakie stereotypy uważamy za warte przeegzaminowania. W takim ujęciu program typu Pojedynki stulecia jest interesujący dla badacza nauk o kulturze (i religii), zarówno jako sukces, jak i porażka. Ale zanim zdiagnozujemy diagnozę – powróćmy jeszcze do pierwszego momentu uniesienia, do podniecających możliwości, jakie otwiera sama idea konkurencji literatów w parach. Samo bowiem zestawienie tych par już mówi wiele o sposobie patrzenia na historię kultury twórców programu, a zatem i o (projektowanym?) stanie serca i umysłu współczesnych Polek i Polaków. A zatem:

Bohaterami następnych Pojedynków stulecia będą: Marek Hłasko i Leopold Tyrmand, Karol Wojtyła i Leszek Kołakowski, Władysław Reymont i Antoni Słonimski, Władysław Broniewski i Julian Tuwim, Tadeusz Konwicki i Jarosław Iwaszkiewicz, Gustaw Herling-Grudziński i Leon Kruczkowski, Marek Nowakowski i Roman Bratny, Melchior Wańkowicz i Miron Białoszewski, Zbigniew Herbert i Czesław Miłosz, Agnieszka Osiecka i Jacek Kaczmarski, Krzysztof Kamil Baczyński i Zuzanna Ginczanka, Tadeusz Borowski i Zofia Kossak-Szczucka, Stefan Kisielewski i Ryszard Kapuściński, Aleksander Wat i Stanisław Cat-Mackiewicz, Maria Janion i Jarosław Marek Rymkiewicz.

W chwili gdy piszę ten tekst, dotarliśmy do Herlinga-Grudzińskiego z Kruczkowskim, ale nie wiem, kto wygrał. Natomiast są tu zestawienia, dla których nie przychodzą mi do głowy żadne inne określenia poza „szatańskie”, „diaboliczne” lub „demoniczne”. Zestawienia, dla których scenariusza i reżyserii trzeba byłoby skrzyżowania Munka z Bareją zaprawionego Bernhardem, i jeszcze pomocy kilku innych, ale jako że nie można być jednocześnie twórcą i tworzywem Borowski, Białoszewski i Gombrowicz odpadają, nie ma dublera dla sapera, musimy poradzić sobie sami. No bo jak, jak można było wpaść na pomysł konfrontacji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego z Zuzanną Ginczanką? Wyobrażacie sobie ich 

SCENA II 

w dwóch narożnikach ringu, przygaszone światło, mętna muzyka, rozmyty filtr na kamerze, oboje boleśnie piękni, ona ciemna i dumna, z oczami hardymi jak diamenty, on delikatny jak lipy szelest, kruchy jasny synek, ona nie może zbyt długo stać w tym narożniku, bo musi się ukrywać, jemu na walkę nie pozwala wątłe zdrowie, mama woła „Krzysiu, chodź do domu”, ale oboje patrzą jeszcze na siebie jak posągi bólu i porcelany w świecie krwi i przemocy, odmawiają walki jak dwa puszyste koty zamknięte w mleczną klatkę, jak zbuntowane uczuciowe cyborgi podjudzane do mordobicia przez okrutne dzieci, obraz robi się zamglony, nikt o szczątkowej choćby wrażliwości nie może tego znieść, to jak oglądanie na Youtubie filmiku o głodnym kociaku, albo zamkniętej na cały dzień w domu psince, albo tej sceny z Królowej Lodu, kiedy Ana chce się bawić z Elsą („to nie musi być bałwan”) a Elsa, zamknięta w swojej mroźnej komnacie musi uparcie odmawiać, bez dania racji, choć po drugiej stronie drzwi kapią jej lodowe łzy, nie, tak się nie da, w końcu Krzysztofowi serce pęka (może to kula), Ginczanka eksploduje w chmurę pierza anielskiego, białe, śnieżnobiałe piórka wirują w powietrzu długo, bardzo długo tańczą liściaste suknie panien, na moście w Awinion. 

Albo – Tadeusz Borowski kontra Zofia Kossak-Szczucka, to już jest naprawdę cyniczne i makiaweliczne zmuszać do pojedynku na pięści, no wiecie, autora Proszę państwa do gazu z wojującą antysemitką, której udało się wykpić ukrywaniem „żydziąt” 2 (służy też pisarka jako jeden z dyżurnych przykładów polskiej wielkoduszności: nawet przedwojenni antysemici ratowali Żydów w czasie wojny) i powtarzanym tysiąc razy, wyrwanym z kontekstu cytatem z Protestu!. I tym, że kojarzy się z „Żegotą”, organizacją, która chciała pomagać polskim Żydom, tyle że powstała we wrześniu 1942, już po wielkiej akcji likwidacyjnej warszawskiego getta (lipiec-sierpień) 3 Jednocześnie tak projektowana konfrontacja niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalnego szantażu – no może i Kossak-Szczucka była antysemitką, może jej konserwatywna, hierarchiczna, martyrologiczna i bogoojczyźniana wizja polskości była gruntem, na którym przedwojenny antysemityzm mógł kwitnąć tak bujnie, jak kwitł, ale przecież sama, osobiście, pomagała żydowskim dzieciom, trafiła do obozu koncentracyjnego i została skazana na śmierć. Cóż wobec tego może gorzki komunista Borowski? Nihilista i agresywny paszkwilant? Czy jakikolwiek antysemityzm może się równać z grzechem komunizmu? W 2018 roku, w Polsce? A jednak, moja fantazja na temat tego odcinka wygląda tak, że 

SCENA III 

Młody Adam Ferency, dokładnie taki, jak gdy grał nieszczęsnego harcerza „Heńka” w Akcji pod Arsenałem Jana Łomnickiego (1977), tego, od którego zaczęła się wpadka prowadząca do aresztowania, odbicia i śmierci Jana Bytnara „Rudego”, więc ten młody Adam Ferency jako Tadeusz Borowski rozpościera pożółkłą, kruszącą się płachtę „Pokolenia”, numer pierwszy, rok 1947, kamera pokazuje tytuł artykułu: Alicja w krainie czarów. To zjadliwa recenzja Z otchłani Kossak-Szczuckiej napisana przez autora Kamiennego świata 4, informuje, na wszelki wypadek, głos lektora z offu, po czym Ferency-Borowski czyta: 

Polska grzeczna i poważna Alicja zamiast do jamy króliczej trafiła do – Oświęcimia. Po przebudzeniu się nie opowiedziała swoich przygód siostrze, ale opisała je nader wymownie w pamiętniku obozowym. W Oświęcimiu nazywano ze zjadliwą ironią ten typ ludzi „polską inteligencją”, co oznaczało wzgardliwą niewiedzę o świecie, górne wyobrażenie o własnej etycznej czystości, zakłamanie, bigoterię i głupotę. 
Polska Alicja spostrzegła, że Polki ze wszystkich narodowości były najpiękniejsze, najszlachetniejsze, najodważniejsze i najlepiej przeżywały obóz.
Oczywiście, spośród wszystkich kobiet – Polki były najlepsze, z Polek – katoliczki, a z katoliczek – koleżanki autorki, przy czym autorka nie zastanawia się, o ile ta relacja pokrywa się z prawdą, i o ile nie czyni krzywdy innym ludziom i innym narodowościom.
Widząc przez okienko szpitalne transporty do gazu, selekcje kobiet, które nagie czekały na mrozie na samochód do krematorium, polska grzeczna i poważna Alicja wzdycha znowu do Boga z krainy czarów: „Czyż przymusowy bezwstyd lagru to pokuta za harce nagich nimf po plażach i uzdrowiskach... strupy i wrzody - za malowane paznokcie u rąk i nóg?”.
Porozumiejmy się: nikt nie złapie mnie na to, że zarzucam autorce Z otchłani, iż przeszła obóz w sposób nieetyczny. Mam jej tylko za złe, i to bardzo za złe – że nie miała odwagi wprowadzić do opowieści i osądzić siebie samą. Uważam bowiem, że nie da się pisać o wielkich zaburzeniach etycznych, że nie da się pisać o Auschwitzu inaczej niż w kategoriach czysto ludzkich, operując słownictwem sprawdzalnym, nie wprowadzając jako wyjaśnień działania sił nadprzyrodzonych. 
Pierwszym obowiązkiem oświęcimiaków jest zdać sprawę z tego, co to obóz. Niech nie zapominają, że czytelnik, który czyta ich relacje i przebrnie przez wszystkie okropności, nieodmiennie zapyta: no dobrze, ale jak to się stało, że właśnie pan(i) przeżyła? Nie ma co, opowiedzcie wreszcie, jak kupowaliście miejsca w szpitalu, na dobrych komandach, jak spychaliście do komina muzułmanów, jak kupowaliście kobiety i mężczyzn, co robiliście w unterkunftach, kanadach, krankenbaumach, na obozie cygańskim, opowiedzcie to i wiele drobnych rzeczy, opowiedzcie o dniu codziennym obozu, o organizacji, o hierarchii strachu, o samotności każdego człowieka. Ale piszcie, że właśnie wyście to robili. Że cząstka ponurej sławy Oświęcimia i wam się należy. Może nie, co? 

Potem na ekranie pojawiają się kolejno plansze: 1. „Ale Borowski to komunista” 2. „Ale rozczarowany! (to obowiązkowa formuła rytualna w każdym odcinku, dla każdego bohatera, który w jakimkolwiek momencie wykazał cień sympatii dla socjalizmu, komunizmu, ustroju czy rzeczywistości Polski Ludowej. Każdy taki przypadek trzeba szybciutko rozbroić, wyegzorcyzmować, zażegnać, ewentualnie rozgrzeszyć nawet, czy usprawiedliwić, ale na pewno nie próbować zrozumieć) 3. „Kossak-Szczucka była antysemitką!” 4. „Ale ratowała Żydów!” 5. „Ale napisała ramotę obozową!” 6. „A Borowski nihilista!” 7. „I komunista!” 

Na ekranie pojawia się przepiękny hologram profesora Jerzego Jedlickiego, który pięknym, modulowanym głosem czyta: 

Nagłe iluminacje i nawrócenia zdarzały się i zdarzać będą, ale wcześniej ustanowione i skonwencjonalizowane systemy myślenia nie rozpadały się nawet w epicentrum trzęsienia świata. Narodowcy pozostawali narodowcami, liberałowie liberałami, katolicy katolikami, komuniści komunistami. Zawczasu w ramach żadnej z tych struktur nie postawiono hipotezy ludobójstwa jako możliwości historycznej, ale kiedy już działo się, każda z nich okazała się dość pojemna na to, aby bez zasadniczych modyfikacji wchłonąć i zinterpretować Oświęcim i Warszawę. 5 

Następny ekspert – profesor Andrzej Werner, komentujący utwór Z otchłani Zofii Kossak-Szczuckiej: 

To nie doświadczenie obozowe wpływa na ewolucję światopoglądu, lecz przeciwnie – rzeczywistość ujęta jest ściśle w ramy apriorycznego spojrzenia, poza te granice wydostać się nie może… Ciągłość życia, a więc koncepcja „świata w probówce” u Kossak-Szczuckiej – pojawiające się często stwierdzenie, że kto dobrym wszedł do tego piekła, takim pozostał i takim wyszedł, wewnętrznych wartości nic nie jest w stanie człowiekowi odebrać… 6 

Adam Ferency-Borowski czyta fragment Byliśmy w Oświęcimiu:

Podkreślamy to mocno, bo na tym tle będą się rodzić legendy i mity. Nie walczyliśmy w obozie o pojęcie Ojczyzny albo o przebudowę wewnętrzną człowieka, walczyliśmy o miskę zupy, o miejsce do spania, o kobiety, o złoto i zegarki z transportów. 7

Wymieniając Ginczankę i Kossak-Szczucką, wyczerpaliśmy już połowę liczby kobiet w stawce Pojedynków… Na trzydziestu „uczestników” w piętnastu parach przypada ich cztery. Ech! Starcia typu Wisława Szymborska – Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, Halina Poświatowska – Rafał Wojaczek, Małgorzata Musierowicz – Stanisław Barańczak, albo Zofia Nałkowska kontra Maria Dąbrowska (fumy, zlepy, ciągi) musicie sobie sami wymyślić. My przejdziemy teraz do 

SCENA IV

Rzecz dzieje się w gwarnej kawiarni, jest wczesny wieczór, wszystkim już przyjemnie szumi w głowach, bo alkohole leją się dyskretnie i nieustannie. Wzrok przyciągają proste, zbożowo-blond włosy i zgrabna, sportowa sylwetka Agnieszki Osieckiej. Poetka śmieje się, bryluje, rozmawia, flirtuje, porzuca jedną konwersację na rzecz drugiej, snuje z wdziękiem siebie, anegdoty i nić pajęczą swego czaru. Nie jest klasycznie piękna, raczej koleżanka niż wamp, a jednak przyciąga jak magnes wszystkich. W kącie, nieco w półmroku siedzi, z miną dość ponurą, odziany w koszulę w kratę Jacek Kaczmarski. Coś tam plumka na gitarze, coś tam nuci, ale co i rusz uciszany jest przez rozbawione towarzystwo. W końcu wstaje, podchodzi do Osieckiej, która nie bardzo go zauważa. Proponuje piwo, intonuje Obławę, Osiecka odwraca się w stronę Młynarskiego, z wyrazem twarzy radośnie nieobecnym. „Bądź raz poważna”, prosi, choć raczej grozi Kaczmarski. Na to Osiecka na papierowej serwetce pisze tekst Polskiej Madonny i w komicznym cross-dressingowym performansie ofiarowuje go Maryli Rodowicz. Kaczmarski chrypie „a śpiewak ciągle był sam”. „Nie nudź, Jacek”, rzuca Osiecka i wymienia liścik z Przyborą. „Napełnij szklankę mi, i pójdę bo już czas” śpiewa Kaczmarski, choć wszyscy wiedzą, że to żałosny szantaż emocjonalny, i dość brutalnie chwyta Osiecką za ramię, wymuszając głębokie spojrzenie w oczy. Ona: „Dobranoc panu, dobranoc, możesz zamknąć swój dzienny teatrzyk, nikt na ciebie nie patrzy, nie patrzy”. Wyrywa się z uścisku. Obrażony Kaczmarski idzie w kąt knajpy, gdzie wykonuje, z dość oczywistą, lecz przez niewielu zauważoną dedykacją, Sen Katarzyny II. Osiecka dalej go ignoruje, teraz już nieco demonstracyjnie flirtując z Rodowicz i w ogóle z wszystkimi kobietami i niektórymi mężczyznami. „Agnieszkaaaa!”, wrzeszczy Kaczmarski, „A odczep się”, krzyczy Agnieszka, na co on, wychylając na hejnał dwie, trzy setki ujmuje hardo za gryf gitarę, przewraca stoliki i łup! I bum! Wali niesforną Agnieszkę gitarą po głowie, gitara leci w drzazgi i tak właśnie kończy się finezja, humor, ironia i dystans. „Ja się z tobą napiję, a ty oddawaj kożuch” – mówi, niewidoczny dotąd mężczyzna o nalanej twarzy i dziwnie wykrzywionych w pogardliwym skurczu ustach. To Marek Hłasko. 

No dobrze, a jak to wygląda naprawdę, to znaczy w prawdzie ekranu? Przyznam, że nie zgłębiłam w sposób wyczerpujący materiału empirycznego, przede wszystkim dlatego, że jest on dość nużący, a po drugie dlatego, że bardziej interesował mnie pomysł i jego potencjał niż wykonanie. Receptura jednego odcinka jest zasadniczo powtarzana we wszystkich pozostałych. Jest to model typu „gadające głowy”, i choć głowy (w znakomitej większości męskie) mówią często rzeczy ciekawe, to montaż jest tak dynamiczny, zdania pocięte, głosy następujące po sobie natychmiast, że trudno z tego polilogu wyłowić jakiś głębszy sens. Formuła pojedynku jest w istocie pozorna, bo niewiele tu konfrontacji a interakcji wcale. Nikt z nikim nie rozmawia, wszyscy mówią, a właściwie szybko wygłaszają kwestie. Nie biorą stron, chyba że na końcu ten sam ekspert wypowiada się o obu antagonistach. O dynamikę i dramaturgię dba lektor – spiker z offu, naśladujący melodię sportowego konferansjera, konstruującego emocje, których treść wypowiedzi dostarczać nie chce. Więc wypada to raczej sztucznie i raczej dziecinnie – nie wykorzystuje się w ogóle potencjału tragifarsy czy możliwości ironicznego grania kontekstem, nie puszcza się oka do widzów i w ogóle nie za bardzo zaprasza się ich do uczestnictwa w tej kulturalnej grze. Emocje są podgrzewane, ale jakby w mikrofali, iskry się nie sypią. Maciej Szczepański może spać spokojnie, żadnych schodów, żadnych piór, żadnych dekoracji, żadnych szaleństw i ekstrawagancji. Scenografia jest dojmująco uboga, wygenerowana komputerowo, powtarzalna, a animacje, mówiąc już całkiem brutalnie, niezbyt ładne. 

Intersujący pomysł się posypał, ugrzązł w miałkości wykonania. Mimo naprawdę szatańskiego potencjału przynajmniej niektórych konfrontacji, demona tu tyle, co – przywołując Bolesława Prusa, który się na pojedynki nie załapał 8 – trucizny w łebku od zapałki. A przecież mogłoby być ciekawie – można by urządzić taką dyskusję o modelach literatury czy, wybaczcie wielkie słowa, paradygmatach polskości, w której, nawet jeśli nie narodziłaby się ta słynna rortiańska prawda, to można byłoby przynajmniej coś na serio skonfrontować, poddać negocjacjom, albo i nawet kłótniom. Tu jednak, jak już pisałam, dyskusji nie ma, jest wielogłos. Ale znowuż – w nic się on za bardzo nie splata, głosy pozostają odseparowanymi kwestiami. Jeśli próbować by na podstawie tych kilku wyemitowanych już odcinków postawić jakąś diagnozę współczesnego dyskursu historyczno-literacko-kulturowego, albo chcieć zbadać, kto i jakim podlega reinterpretacjom, to wyszłoby, że zasadniczo panteon mamy ten sam, zmieniają się tylko akcenty. Na przykład: heroizuje się niemożebnie wszelką „opozycyjność”, jaką tylko da się komuś przypisać. Każde działanie, każda praktyka poza- czy oboksystemowa (gdzie system to PRL) traktowana jest jako polityczna działalność dysydencka (Hłasko, Tyrmand, ale i Białoszewski – ucieczka w prywatność, i Iwaszkiewicz – ucieczka w nostalgię). Po drugie: wspomniane już wyżej egzorcyzmowanie sympatii lewicowych czy propolsko-ludowych. To rodzaj rytuału oczyszczającego – po kąpieli w wymówkach takich jak „ale patriota”, „ale rozczarowany”, „ale osobny” można delikwenta znów włączyć w poczet znanych i lubianych (ba! Broniewski wygrał z Tuwimem!). Podobnie dzieje się z innymi potencjalnie kłopotliwymi „cechami” literatów: „Iwaszkiewicz homoerotyczny przesłania nam Iwaszkiewicza egzystencjalnego” – dowiadujemy się z odcinka, w którym rywalizuje z Konwickim (nawiasem mówiąc, zajadłym homofobem), tak jakby te dwie rzeczy stały w sprzeczności. Po trzecie: wyparty, a może po prostu wciąż niedostrzeżony zostaje cały przemocowy ładunek zawarty w męskiej prozie dwudziestego wieku: nużąca mizoginia, frustrujący seksizm, niestrudzone uprzedmiotawianie lekceważenie i wiktymizowanie bohaterek kobiecych, które stanowi przecież, nie oszukujmy się, rdzeń literatury Hłaski, Konwickiego, Tyrmanda, nie mówiąc już o Dołędze-Mostowiczu. 

Można by spojrzeć na projekt Pojedynków… jako na próbę stworzenia ogólnopolskiego panteonu na wzór francusko-republikański, gdzie tradycja, w sposób kumulatywny, ale i addytywny inkorporuje kolejnych wielkich Francuzów: jest tam miejsce i dla Robespierre’a, i dla Ludwika XIV, i dla Napoleona Bonaparte, i dla Napoleona-cesarza, i dla Simone Veil. Ale w przypadku polskim przypomina to raczej upychanie nogą w lamusie i jeszcze poprawianie, żeby drzwi się domknęły. Bo z tych efektownych paradoksów nic nie wynika, żaden projekt tożsamości nie uciera się w tym tyglu, bo konflikt jest pozorny. Nie powstaje żadna nowa jakość, żadna synteza z tych antytez, ale co ważniejsze, nie zostaje zasiana też żadna wątpliwość. No bo, z całym szacunkiem dla dialektyki Heglowskiej, synteza nie zawsze jest możliwa ani tym bardziej pożądana. Czasem trzeba coś przedyskutować, przełamać, odrzucić, uświadomić sobie, że nie mamy do czynienia z konfliktem gustów estetycznych, ale ram poznawczych i sposobów patrzenia na świat. Żadna sensowna synteza nie wyjdzie z Wańkowicza i Białoszewskiego, ani z Borowskiego i Kossak-Szczuckiej, bo i Białoszewski, i Borowski podważają całkowicie świat Wańkowicza i świat Kossak-Szczuckiej. Ale tego rodzaju rozpoznanie po prostu nie mieści się w takiej formule programu. A szkoda, bo stulecie niepodległości to kolejna zmarnowana szansa na namysł nad źródłami państwowości, modelami tożsamości, zmarnowana szansa na edukację historyczną, nie mówiąc już o budowie stu szkół albo stu przedszkoli. A zarazem, oficjalne obchody rocznicy są właśnie majstersztykiem obchodów. Obchodów, czyli obchodzenia z daleka, bez dotykania tego, co istotne.

SCENA PO NAPISACH KOŃCOWYCH:

Jama Janion. Ciemne mieszkanie całkowicie wypełnione książkami, papierami, gazetami, od podłóg po sufity. Zza biurka, też zawalonego woluminami, kamera wyławia białą głowę Pani Profesor. Kolana okryte pledem w kratę, Profesor drzemie. Kamera odsuwa się – widzimy skradającego się krokiem Szpiega z Krainy Deszczowców, chichoczącego Jarosława Marka Rymkiewicza, szatański chichot czyni jego brwi jeszcze bardziej złowieszczymi, poeta z Milanówka upycha wszędzie, gdzie się da, między książki, między spróchniałe kartki, między kruszące się, zakurzone notatki, martwe jeże, martwe jeże w sierpniu. 

 

  • 1. Piotr Morawski Oświecenie. Przedstawienia, Instytut Teatralny im. Zbigniewa Raszewskiego, Wydział Polonistyki UW, Warszawa 2017, s. 7. Bardzo interesującą propozycją gry ze zbiorowymi wyobrażeniami o ikonicznych postaciach polskiej kultury, gry, która prowadzona była właśnie za pomocą fantazji literackiej, były monodramy Jacka Kozłowskiego z cyklu Wielcy inni, wystawiane na scenach Teatru Dramatycznego im. Szaniawskiego w Wałbrzychu i Teatru Łaźnia Nowa w Krakowie. W pierwszej części Mirosława Żak wcielała się w Osiecką, Gombrowicza i Jezusa Chrystusa, bohaterami drugiej (Wielcy Inni II: Depresje) byli Hanka Bielicka (Mirosława Żak), marząca o roli w Psychosis 4.48 Sarah Kane), Wisława Szymborska (Rafał Kosowski), czekająca na Woody’ego Allena i Jarosław Marek Rymkiewicz (Włodzimierz Dyła) ujawniający, do czego służy parking podziemny w siedzibie Agory. Te trzy ostatnie teksty drukowane były w „Dialogu” nr 9/2016.
  • 2. Jak sama mówiła o ukrywanych przez siebie żydowskich dzieciach.  
  • 3.  Protest!, odezwa w formie ulotki, zredagowana w sierpniu 1942 roku przez Zofię Kossak-Szczucką i sygnowana przez Front Odrodzenia Polski, konspiracyjną kontynuację Akcji Katolickiej, organizacji, która przed wybuchem wojny prowadziła antysemicką propagandę, nie był, jak się często to przedstawia wezwaniem do czynnej pomocy żydowskim obywatelom Polski, lecz apelem o moralne potępienie hitlerowskiej zbrodni. „Nie mamy możności czynnie przeciwdziałać morderstwom niemieckim, nie możemy nic poradzić, nikogo uratować, lecz protestujemy z głębi serc przejętych litością, oburzeniem i grozą” – czytamy w odezwie. Anna Bikont pisząc o dyskusjach poprzedzających powstanie „Żegoty”, pokazuje, że ścierały się wówczas dwie koncepcje pomocy: z pozycji chrześcijańskich udzielać szlachetnej pomocy Żydom, lub z pozycji obywatelskich solidarnie działać z polskimi obywatelami Żydami i nie-Żydami dla ratowania najbardziej zagrożonej grupy polskiego społeczeństwa. Dla Kossak-Szczuckiej ten drugi wariant był nie do przyjęcia. Zob. Anna Bikont Sendlerowa. W ukryciu, Czarne, Wołowiec 2018, s. 135-139.
  • 4.  Borowski opublikował recenzję w pierwszym numerze „Pokolenia” (15 stycznia 1947), czasopisma, które miało pogodzić pokolenie akowców z rzeczywistością Polski powojennej. Tekst wywołał polemiki i oburzenie. Dwa lata później, zmienioną, a właściwie napisaną na nowo, choć nie mniej zjadliwą, wersję recenzji zamieścił Borowski w „Rzeczpospolitej” w ramach cyklu „Nasz wiek XX” drukowanego na łamach pisma od stycznia do maja 1949 roku. Kompiluję tu cytaty z tych dwóch wersji tekstu, cytując za: Tadeusz Borowski Utwory zebrane, pod redakcją Tadeusza Drewnowskiego, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1954, t. 3 i 4.
  • 5. Jerzy Jedlicki Dzieje doświadczone i dzieje zaświadczone, w: Dzieło literackie jako źródło historyczne, pod redakcją Zofii Stefanowskiej i Janusza Sławińskiego, Czytelnik, Warszawa 1978, s. 353.  
  • 6. Andrzej Werner Zwyczajna apokalipsa. Tadeusz Borowski i jego wizja świata obozów, Czytelnik, Warszawa 1971, s. 14-17.
  • 7. Janusz Nel Siedlecki, Krystyn Olszewski, Tadeusz Borowski Byliśmy w Oświęcimiu, Oficyna Warszawska na Obczyźnie, [München] 1946.
  • 8. Skądinąd ciekawe, dlaczego, zmarł przecież tylko cztery lata wcześniej niż Henryk Sienkiewicz, a żaden z nich nie doczekał odzyskania niepodległości. A byłaby to piękna para!  

Udostępnij

Kornelia Sobczak

Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W Instytucie Kultury Polskiej UW obroniła  pracę doktorską na temat recepcji Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego.