50_115_x_190.jpg

Jak osiągnąć zen performując las, Narodowy Stary Teatr, Kraków 2016, proj. Ola Czupkiewicz, Ania Haudek, Magda Szpecht. Fot. Jakub Lech

Dziesięć wariacji na temat tak zwanej przyrody żywej, z puentą

Paweł Majewski
W numerach
Lipiec
Sierpień
2018
7-8 (740-741)

Nieogary poszły w las

1.

Zostawmy spory o harwestery, czyli o kombajny zrębowe, wieloczynnościowe maszyny leśne ścinkowo-okrzesująco-przerzynające. Maszyny zardzewieją, drzewa będą dalej rosnąć. Maszyny są wytworem człowieka i nie przetrwają go, o ile nie wybiją się na niepodległość (ale te tępe harwestery?). Drzewa rosły na Ziemi, kiedy przodkowie człowieka byli podobni do myszy, i prawdopodobnie będą rosnąć, kiedy po człowieku nie pozostanie na tej planecie już żaden ślad.

2.

Zostawmy też driady i hamadriady. To miłe istoty, ale w ciągu ostatnich wieków trochę już mchem porosły. Dlatego darujemy sobie również staromodną litanię skojarzeń: „Dafnis drzewem bobkowym”, symbolikę cyprysów i jesionów w odzie Horacego Do Taliarcha, „wzniosłe drzewo w uchu” z Sonetów do Orfeusza Rilkego i tym podobne.

3.

Z tematów starszych niż wycinka i młodszych niż mitologia literacka: niektóre z najsławniejszych akcji Josepha Beuysa polegały na współdziałaniu ze zwierzętami. W happeningu Lubię Amerykę, a Ameryka lubi mnie (1974) Beuys poleciał do Nowego Jorku i mieszkał tam trzy dni z kojotem. Aby nie widzieć w ogóle świata zewnętrznego (czyli „Ameryki”), dał się przewieźć z lotniska do galerii zawinięty szczelnie w filcowy koc i tak samo wieziono go z powrotem. W pokoju poza kojotem, filcem i Beuysem było tylko kilka przedmiotów, między innymi egzemplarz „Wall Street Journal”. Co ciekawe, kojot obsikał tę gazetę. Ciekawe jest również, że Beuys sprowadził zwierzę do ludzkiego habitatu, zamiast samemu pójść w naturę. Była to akcja jak gdyby w pół drogi między Waldenem a celebryctwem miejskim. Po prostu wyzysk zwierzęcia w celu zbudowania antropocentrycznej struktury znaczeniowej.

4.

Wróćmy do roślin. Zanim opracowano technologie wytwarzania syntetycznych gum i lateksów, wyroby gumowe produkowano przy użyciu żywicy drzew kauczukowych, rosnących głównie w dżunglach amazońskich. Na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku prowadzono tam rabunkową eksploatację kauczukowców. Zbieracze, chcąc uzyskać najwięcej surowca w najkrótszym czasie, obdzierali drzewa z całej kory zamiast nacinać ją i zbierać żywicę powoli. Obdarte żywcem ze skóry drzewo spływało obficie kauczukiem, po czym umierało. Amazońscy Indianie nazywali kauczuk „łzami drzewa”. Na arborocydzie (ten lemoizm oznacza „drzewobójstwo”) wyrosły liczne fortuny, a na nich – Manaus, legendarne miasto z repliką mediolańskiej La Scali w środku dżungli, jeden ze zmaterializowanych snów mieszczańskiego kapitalizmu, które później popadło w ruinę. Wątek podsumował Werner Herzog w noweli i filmie Fitzcarraldo.

5.

Pomówmy chwilę o dendrofilii. Jest to zjawisko słabo poświadczone i można przypuszczać, że powstało głównie w gorączkowej wyobraźni seksuologów, kiełznanej tylko rygorami nazewnictwa. Czy istnieją ludzie, którym zmysłowy kontakt z drzewami dostarcza zaspokojenia seksualnego? Szorstkość kory dębu, gładkość kory brzozy, kleista żywica o intensywnym zapachu, mechatość liści kasztanowca, ekscytujące drobne ukłucia igieł świerku (nie mówiąc o tym, co można zrobić z szyszkami) – to silne bodźce. Ale ponieważ z jednej strony trudno jest wytyczyć wyraźną granicę między estetyką a erotyką, z drugiej zaś strony trudno wskazać obiekt materialny, który nie mógłby być dla kogoś z ludzi podnietą seksualną – umieśćmy dendrofilię w szeregu tajemniczych, tylko wstępnie zbadanych fenomenów ludzkiej seksualności, gdzieś w pobliżu klizmafilii, apotemnofilii i worarefilii.

6.

Akademickie rozważania nad gatunkami stowarzyszonymi oraz niehumanocentrycznymi formami relacji międzypodmiotowych i podmiotowo-przedmiotowych na naszych oczach stopniowo wytracają rozpęd. Szereg: człowiek-zwierzę-roślina-rzecz ulec miał postulatywnie rekonfiguracji, lecz szybko wyszło na jaw, że nie wiadomo dokładnie, według jakich – skoro już nie ludzkich – zasad należy go na nowo konfigurować. Problem relacji „człowieka” z „naturą” wyłonił się – jako problem, a nie jako element świata zastawanego przez ludzi – dopiero jakieś dwieście lat temu. W skali historycznej (o ewolucyjnej nie mówiąc) jest to wciąż nowy, świeży problem. Inna rzecz, że tempo przemian cywilizacyjnych może spowodować, iż on nie zdąży się zestarzeć. Skądinąd aż do końca dwudziestego wieku problem ten rozpatrywano niemal wyłącznie poprzez nakładanie na „naturę” siatek pojęciowych „kultury”, niejako obklejanie świata przyrody ludzką świadomością. Dopiero niedawno zaczęliśmy odklejać naszą świadomość od rzeczywistości, aby zobaczyć na zewnątrz coś jeszcze oprócz własnego odbicia, ale idzie nam to powoli i opornie.
Istnieje też tutaj inny problem, który dostrzegamy, odkąd uznaliśmy, że nie wypada mówić o nieludziach tylko po ludzku. W rozmaitych teoriach krytycznych udziela się głosu poszczególnym grupom „wykluczonych” – czasami nawet bez pośrednictwa akademickich intelektualistów. Ale jak sprawić, by własnym głosem przemówiły do ludzi podmioty niebędące ludźmi? To poważne wyzwanie dla posthumanistyki, które niepokojąco przypomina stare mity o zwierzętach mówiących ludzkim głosem. A co z prawami nieludzi?
„Prawo” jest pojęciem nierozerwalnie związanym z pojęciem świadomości. Tam, gdzie nie sięga świadomość stanowiącego lub uznającego prawo podmiotu, nie może istnieć samo prawo. Istnieje więc wprawdzie „prawo kosmiczne”, ale w środowisku ludzko-prawniczym traktowane jest ono często jako ciekawostka lub relikt czasów kolonialnych, kiedy ten i ów myślał o parcelacji obcych planet. W drugiej połowie ubiegłego wieku rozpoczął się natomiast trwający do teraz proces nadawania praw grupom, które uprzednio nie wchodziły w zakres zainteresowań prawodawców. Prawa dzieci, prawa mniejszości, prawa wykluczonych, prawa zwierząt… Obecnie na stołach legislatorów leżą już pierwsze pomysły na prawa maszyn i prawa rzeczy. Nie słychać za to o prawach roślin (nie mylić z prawami uprawy i hodowli roślin).
Prawa zwierząt. Których, jakich zwierząt? Idee prawodawstwa obejmującego nieludzkie podmioty są uwikłane w antropocentryczny obraz świata, rządzony nie tylko ludzkimi językami, ale i ludzkim doświadczaniem rzeczywistości. Co to znaczy? Otóż chętnie godzimy się na przyznanie praw małpom (zwłaszcza człekokształtnym) albo gatunkom stowarzyszonym z nami (psom, kotom, koniom). Trochę trudniej toczą się sprawy z prawami zwierząt, które zwykliśmy zjadać (świń, krów, drobiu), ponieważ nawet bardzo giętcy kazuiści będą mieli kłopoty ze sformułowaniem karty praw bydła rzeźnego, w której miałoby się znaleźć coś jeszcze oprócz „hodowli i zabijania możliwie bezstresowo”. O prawach zwierząt niestowarzyszonych mówi się głównie w kontekście polowań – a bycie ofiarą myśliwego również jest jakąś, choć negatywną, formą stowarzyszenia z człowiekiem.
Lecz gatunki zwierząt, które wchodzą w jakiekolwiek znaczące dla ludzi relacje z ludźmi, to ułamek promila ziemskiej zoosfery. Niemrawo próbujemy ratować pewną liczbę niestowarzyszonych gatunków zagrożonych wymarciem z powodu naszej działalności, lecz uczeni zadekretowali już oficjalnie, że żyjemy w epoce Szóstego Wielkiego Wymierania. Nadawanie praw podmiotowych całemu światu przyrody byłoby jawnym absurdem, nadawanie ich każdemu z osobna gatunkowi – absurdem nie mniejszym. Niemniej stary dobry Linneusz trzyma się mocno – wciąż najbardziej bezstronnym językiem mówienia i pisania o przyrodzie żywej jest język taksonomii, jedyny, w którym człowiek i reszta biosfery są realnie zrównani w jakościach.
Zaryzykujmy: owady? Prawa pszczół i mrówek byłyby do pomyślenia – bo większość ich gatunków ma pozytywne konotacje w kulturze ludzkiej. Pięknoduchy mogłyby zamarzyć o prawach dla motyli, aby już żaden wredny Nabokov nie mógł ich ganiać z siatką. Ale prawo z zasady nikogo nie faworyzuje. A zatem czy po uhonorowaniu tych sympatycznych stworzeń nie powinniśmy zająć się prawami wszy, pcheł i karaluchów? Co z tego, że budzą w nas odrazę i że bywają dla nas niebezpieczne? Ich bio/onto/logia (biontologia) niczym się nie różni od pszczelej i motylej. Na koniec wątku warto przypomnieć, że przytłaczającej ilościowo części świata zwierzęcego ludzie w ogóle nie postrzegają – jest to bowiem świat drobnoustrojów. Odkryliśmy go zbyt późno, aby stworzyć dla niego jakiekolwiek nośne struktury narracyjne w kulturowym uniwersum symboli.
W średniowieczu przeprowadzano procesy zwierząt – świń, psów, kotów – oskarżanych o działania na szkodę ludzi. Skazywano je i wykonywano wyroki. Oświecenie wyszydzało te praktyki jako przejaw ciemnoty. Ale czy nie były one raczej przejawem swoistego równouprawnienia zwierząt i ludzi? Sądząc świnię za to, że zjadła noworodka pozostawionego bez opieki, przyjmowano, że ma ona jakąś możliwość zrozumienia powagi swojego czynu – mierzonej wszelako ludzkimi, nie świńskimi miarami. Dzisiejsi rzecznicy praw nieludzi starają się jakoś ominąć trudność wynikającą z braku płaszczyzny porozumienia, bez której nie sposób dorzecznie mówić o stanowieniu i egzekwowaniu praw. Być może jednak nie powinniśmy spodziewać się za wiele po tej erupcji ludzkiej świadomości prawnej w jej egalitarnej odmianie na tereny przyrody. Po tym, jak wyrzekliśmy się (no, niektórzy z nas) statusu właścicieli świata, w którym żyjemy, może najrozsądniejszą deklaracją praw nieludzi byłby ten jeden imperatyw: „istniejcie!”.

7.

What have they done to the earth? / What have they done to our fair sister? / Ravaged and plundered and ripped her and bit her / Stuck her with knives in the side of the dawn and / Tied her with fences and dragged her down // I hear a very gentle sound / With your ear down to the ground / We want the world and we want it / We want the world and we want it / Now / Now / Now!!!
Tak w When the Music’s Over śpiewał Jim Morrison z burzą czarnych loków. Ale przylizani biznesmeni i bankierzy nie przejmowali się takimi krytykami. Porządki: estetyczny, etyczny i technologiczny nigdy nie zostały ze sobą uzgodnione w kulturze zachodniej. Do końca osiemnastego wieku nie miało to poważniejszych konsekwencji dla biosfery, lecz odkąd powstał przemysł ciężki, etyka i technologia, przedtem orbitujące wokół wspólnego środka humanitatis, rozeszły się jak nagle skłócona para. Krzywa zużycia energii przez ludzkość w całym przebiegu dziejów to sugestywny wykres – od początku cywilizacji do końca osiemnastego wieku jest prawie płaska, po 1800 roku zaczyna się lekko wznosić, a mniej więcej od roku 1950 jest bliska pionu. W Europie i Ameryce Północnej spowszedniały już kategorie „postindustrializmu”, sugerujące, że ludzkość odchodzi od tytanicznych przedsięwzięć przemysłowych. Ale na planecie jest parę innych kontynentów. Podobno Chiny w ciągu ostatnich siedmiu lat zużyły więcej cementu niż USA przez cały (!) dwudziesty wiek.

8.

Epidermodysplasia verruciformis to nadzwyczaj rzadka choroba genetyczna, która powoduje, że skóra dłoni i stóp dotkniętych nią osób pokrywa się ogromnymi brodawkami, których stały przyrost po pewnym czasie upodabnia kończyny tych ludzi do konarów drzew. Choroba jest nieuleczalna i niestety, jedyne, co można tu zrobić, to produkować znaczenie na cudzym nieszczęściu, do czego epidermodysplazja nadaje się szczególnie, ponieważ wywoływane przez nią zmiany nie są odrażające, jak przy większości chorób skórnych (i chorób w ogóle), lecz przekształcają cierpiących na to schorzenie ludzi w niesamowite dzieła sztuki, trochę makabryczne, trochę groteskowe, a trochę godne podziwu. Niektórzy chorzy – jak młody Azjata ze zdjęcia poniżej – zdecydowali się wejść w tę rolę intencjonalnie i demonstrowali swoje zdeformowane ciało jako przedmiot quasi-estetyczny. Jacek Dukaj wprowadził ich do jednego ze swoich nowszych utworów jako eksponaty na wystawie galeryjnej. W kontekście prezentowanych tu wariacji tematycznych epidermodysplazja może być uznana za niesamowity w sensie freudowskim powrót wypartej Natury do ludzkiego ciała, rodzaj metafizycznej zemsty naszych genów za to, że próbujemy je zignorować lub przystosować do naszych wydumanych potrzeb kulturowych.

473px-worlds_4th_a_tree_man.jpg

Tree Man - Abul Bajandar, Dhaka (Bangladesz) 2016. Fot. Monirul Alam
9.

Najstarszym znanym ludziom drzewem rosnącym obecnie na świecie jest pewna kalifornijska sosna długowieczna (Pinus longaeva), której wiek określono na 5067 lat, co znaczy, że pojawiła się około 3049 roku p.n.e., akurat wtedy mniej więcej, kiedy ludzkość rozpoczynała swoje istnienie w historii pisanej (jest to czas pierwszych historycznie poświadczonych władców Egiptu, budowy pierwszych partii Stonehenge oraz najstarszych zapisów sumeryjskich). To drzewo miało już pięćset lat, kiedy budowano piramidę Cheopsa, trzy tysiące lat, kiedy Brutus i Kasjusz mordowali Cezara, trzy i pół tysiąca, kiedy upadało Cesarstwo Rzymskie, cztery tysiące, kiedy krzyżowcy szli na Jerozolimę, pięć tysięcy, kiedy toczono obie wojny światowe… Istnieje sporo drzew o zbliżonym wieku i podobno ich widok wywiera mocne wrażenie nawet na ludziach słabo usposobionych do wzruszania się naturą. Jednak i dla tych istot spotkanie z ludźmi bywa przykre w skutkach. W 1964 roku inny okaz sosny długowiecznej, rosnący w Nevadzie został przypadkowo ścięty przez studenta prowadzącego badania geologiczne. Dopiero po wycince zliczono jej słoje i okazało się, że miała 4862 lata. Od tego czasu lokalizacja niektórych drzewnych matuzalemów jest utajniana i obejmuje się je dyskretną ochroną.

Takie drzewa są jak kolos Ozymandiasa z wiersza Johna Keatsa – ale w odróżnieniu od leżącego w gruzach posągu władcy one naprawdę trwają w czasie, żyjąc, a nie tylko deklarując pragnienie trwania, jak ludzie ogarnięci manią wielkości lub trwogą przed skończonością. Jednak nasz podziw czy wzruszenie ich fantastyczną długowiecznością nie ma dla nich żadnego znaczenia, ponieważ nie są jej świadome. Zdania „to drzewo miało tyle a tyle lat, kiedy w ludzkim świecie działo się to a to” mają znaczenie tylko dla ludzi, bo tylko dla ludzi liczy się sam upływ czasu. A nawet, gdyby te drzewa miały świadomość podobną do ludzkiej, wcale nie jest pewne, czy napawałyby się swoją przewagą nad nami. Bo czy my odczuwamy dumę z racji tego, że żyjemy tysiące razy dłużej niż jętki i ważki? Oto kolejna aporia, do jakiej prowadzą próby myślenia i mówienia o świecie nieludzi ludzkim językiem, ludzkimi pojęciami. Będąc ludźmi, nie możemy być niczym innym, a jeśli kiedyś przestaniemy być ludźmi, nasze obecne dywagacje prawdopodobnie przestaną być dla nas/nich interesujące. Tymczasem jednak, wygląda na to, że próbujemy porównywać nieporównywalne. Kto ma lepiej – człowiek czy długowieczne drzewo? Żeby zobaczyć niedorzeczność tego pytania, zadajmy inne: kto ma lepiej – człowiek czy bakteria dzieląca się przez podział, a przeto w pewnym ludzkim sensie nieśmiertelna?

10.

Myliłby się jednak, kto sądziłby, że takie niepokoje poznawcze są naszym udziałem dopiero od czasu powstania animal studies i posthumanistyki akademickiej. Niezawodni Grecy przechowali w swojej mitologii (niepotrzebnie uładzonej przez zeszłowiecznych grzecznych humanistów) ślady świadczące o obecności podobnych niepokojów na najstarszym etapie wyłaniania się kompleksu jakości doświadczania świata, jaki zwykliśmy zwać „człowieczeństwem”. Uderzającym ich symptomem jest mit o Pazyfae, która z woli boga pożąda byka, dzięki inżynierskiej zmyślności Dedala uprawia seks z upatrzonym zwierzem, w rezultacie aktu zoofilii wydaje na świat monstrualnego Minotaura podobnego do potworniaczych noworodków ze współczesnych newsów, a jej mąż, sprawiedliwy i mądry władca Minos, ukrywa potwora w labiryncie skonstruowanym przez tego samego Dedala, który umożliwił Pazyfae spełnienie perwersyjnej fantazji – i tam dopada Minotaura i uśmierca go heros Tezeusz, skądinąd współzałożyciel państwa ateńskiego, czyli centrum klasycznej cywilizacji greckiej. Dokładna analiza tego mitu zajęła piszącemu te słowa kilkadziesiąt stron opublikowanych gdzie indziej. Tu wystarczy wskazać, że struktura jego mitologemów odzwierciedla zarówno wczesne reakcje ludzi na powstającą w nich świadomość ich własnej odrębności od całej reszty świata przyrody, jak i residua uprzedniej łączności z tymże światem, nigdy do końca niewymazane z ich umysłów, a tym bardziej z ich ciał, przez tysiąclecia procesu cywilizacji. Minotaur z mitu – istota ludzka z głową byka, ukryta przed światem, a jednocześnie zagrażająca mu i wzbudzająca intensywny niepokój swoją obecnością – to figura symbolizująca płynność granic „człowiek-zwierzę”, „kultura-natura”, „cywilizacja-dzikość”, „swoje-obce”… Dramat człowieka Zachodu polega między innymi na desperackim trzymaniu się tych ostrych dychotomii wbrew świadectwom Realnego.

Czym więc jest właściwie przyroda żywa? Ech, przyroda żywa to jest bardzo dobra rzecz… Zależy jednak, dla kogo i w jakich okolicznościach przyrody.

Udostępnij

Paweł Majewski

Wykłada w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się między innymi kwestią związków między praktykami piśmiennymi i kształtowaniem się wartości kulturowych. Ostatnio wydał książkę Lew, który mówi. Esej o granicach językowego wyrazu doświadczenia (2017).