www3_323_x_243.jpg

Widok ekspozycji Muzeum II Wojny Światowej, Gdańsk 2017. Fot. Mikołaj Bujak/muzeum1939.pl

Bezradność liberałów. Muzeum II wojny

Kornelia Sobczak
W numerach
Grudzień
2017
12 (733)

Na początku pomyślałam, że to testament polityczny polityki historycznej Trzeciej RP i nawet się trochę wzruszyłam – jak zawsze gdy wspólnota opowiada sobie dobrze znaną, a przez to jeszcze bardziej wzruszającą, wersję wspólnej historii. Nie da się, a przynajmniej ja nie potrafię, patrzeć na Wystawę Główną w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku „po prostu” jak na „tekst kultury”, bez całego kontekstu długiego jej przygotowania w znamienitym zespole, zawirowań instytucjonalnych, kuriozalnych „recenzji” Jana Żaryna, Piotra Semki i Piotra Niwińskiego zamówionych przez Ministerstwo Kultury, ale też nie umiem na nie patrzeć bez kontekstu bieżącej sytuacji politycznej, w której sposób opowiadania historii najnowszej, a zwłaszcza historii drugiej wojny światowej, odgrywa zasadniczą rolę.

Testament

Pozostając więc w poetyce nieuchronnych uproszczeń, oto żyjemy w czasie żołnierzy wyklętych i ich wilczych praw, rekonstrukcji rzezi wołyńskiej i tatuaży z kotwicą Polski Walczącej, zawłaszczania pamięci o powstaniu warszawskim przez grupy nacjonalistyczne i skrajnie prawicowe, erupcji jawnego, bezpardonowego antysemityzmu (vide: niestrudzona działalność wydawnicza Piotra Zychowicza jako pierwszy z brzegu przykład), żyjemy w epoce pophistorii, historii zdziecinniałej i uatrakcyjnionej, zaludnianej przez śliczne panny wyklęte, doskonale ubranych konspiratorów i radosne dzieci wcinające zupę z żołędzi podczas sierpniowych gier terenowych. W tym kontekście, wejście do Muzeum jawi się jako wejście w mijającą epokę Poważnego Namysłu Historycznego, w przestrzeń historii raczej uniwersalnej (a na pewno: ogólnoeuropejskiej i ogólnoświatowej) niż narodowej, raczej w przestrzeń zadumy i refleksji niż emocji i działań afektywnych.

Ale też w przestrzeń, która jest, a raczej chce być, wszechstronnie inkluzywna – do Wielkiej Historii drugiej wojny światowej włączane są bardzo różne jej podmioty i przedmioty, płaszczyzny i wymiary: żołnierze, jeńcy wojenni, ludność cywilna, kobiety, dzieci, Żydzi, mniejszości etniczne, historia bojowo-frontowa, ale i życie codzienne. Jest tu i rozczulająco oldskulowa diorama bitwy pod Mokrą, i rekonstrukcja schronu przeciwlotniczego w londyńskim metrze, haubica i lokówka do włosów, czołg i beczka do peklowania szmuglowanego mięsa, maszyna szyfrująca i suknia ślubna ze spadochronowego jedwabiu. Są podręcznikowe mapy i wykresy, ruchy wojsk i strategiczno-taktyczne strzałki (duża frajda), i są mikrohistorie, okruchy wspomnień, „codziennościowe” ludzkie artefakty i pamiątki: zdjęcia rodzinne, listy, jakiś miś, jakaś lalka. Jest oczywiście Katyń, ale jest i Jedwabne (w jaki sposób jest – o tym za chwilę), bo mamy do czynienia z summą – tak jakby wielkie lekcje historiografii ostatniego ćwierćwiecza zostały sumiennie odrobione. A przynajmniej odhaczone.

Nad całością wędrówki przez kilkanaście sal Wystawy unosi się duch uniwersalności tragicznych doświadczeń ludności świata w latach trzydziestych i czterdziestych: doświadczenia wysiedleń, przesiedleń, wymuszonych migracji, uchodźstwa, doświadczenia deprywacji ekonomicznej i materialno-bytowej, głodu, ubóstwa, konieczności substytucji i erzacu wszystkiego, od herbaty, przez mydło, po ręce do pracy (w takim duchu można czytać amerykańskie plakaty mobilizujące kobiety do pracy w fabrykach), doświadczenia bezdomności i zniszczenia substancji materialnej i duchowej, doświadczenia sieroctwa i więzienia. Czy można mówić o „doświadczeniu” eksterminacji, masowych egzekucji i ludobójstwa? Na tej płaszczyźnie uniwersalizm muzealnej narracji niewątpliwie i nieuchronnie się załamuje, znów, w pewnym uproszczeniu, można powiedzieć, że koncentruje się ona raczej na opowiedzeniu o tym, że wojna była strasznym doświadczeniem dla wszystkich, niż na tym, że dla niektórych straszniejszym, odczuwanym i przeżywanym (oraz nie-przeżywanym) drastyczniej niż dla innych.

To nie jedyna z aporii, w które popada ta sumaryczna, i w aspiracjach całościowa (chciałam napisać „totalna”, ale to byłaby niepotrzebna gra słów) wystawa. Jej liberalizm można rozumieć szeroko, a przynajmniej na kilka sposobów. Nie tylko jako wyraz, by tak rzec, świadomości historycznej liberalnych elit intelektualnych Trzeciej RP, które nawiązują raczej polemikę niż dialog z zupełnie inną wizją historii środowisk związanych z obecną władzą polityczną w Polsce. To poziom najbardziej oczywisty. Można jednak spojrzeć na ten liberalizm jako na wyraz pluralizmu dyskursów i narracji: mamy tu miejsce i na docenienie heroizmu i bohaterstwa, martyrologii i ofiarności, i na opowieść o udrękach życia codziennego, wielkich zbiorowych tragediach i małych rodzinnych dramatach. Jest pole bitwy i kuchnia, jest wielka propaganda wszystkich aktorów konfliktu i małe, ulotne druki, są zdjęcia wielkich i opowieści „zwykłych”, jest makrohistoria mapy i mikrohistorie pojedynczych ofiar wojny. Prawie, jak u Rorty’ego, jakby „prawda” o konflikcie miała się zrodzić z potyczek różnych stanowisk i perspektyw.

„Prawie”, bo jednak okaże się, że w takim zestawieniu perspektyw i tak wygrają najsilniejsi, uprzywilejowani dyskursywnie i symbolicznie. Ale o tym na koniec. Liberalnego ducha wystawy można też odczytać właśnie w tonie elegijnym – proszę, oto opowieść o tym, co się dzieje, jeśli demokrację liberalną się szkaluje, podważa, narusza, jeśli jej się nie chroni i nie pielęgnuje. Oczywiście jest w tej elegii implicytne założenie, że taka demokracja liberalna w ogóle istniała w Europie, choć nie mówi się, kiedy w zasadzie ani na jakich warunkach. Elegia i refleksja są tu trochę krótkowzroczne, a trochę zupełnie ślepe i utykają na mieliznach. Ale poczucie obcowania z Wielkim Testamentem było nieodparte. Warto się jednak przyjrzeć, co i w jaki sposób się w tym testamencie mieści, zwłaszcza że podczas mojej drugiej wizyty w muzeum, poczucie wzruszenia i łagodnego krytycyzmu ustąpiło poczuciu rosnącej irytacji. Irytacji właśnie na te krótkowzroczności i ślepoty, mielizny i aporie – i tak rozumianej, i tak opowiedzianej historii, i tak zaprojektowanej
wystawy.

Metody

Muzeum powstawało długo i widać to w eklektycznych metodach ekspozycji i prezentacji materiałów. Banalna konstatacja, że nic nie starzeje się tak szybko, jak nowoczesność, to bolączka polskiego muzealnictwa współczesnego. Z drugiej strony, kilka lat to w trendach wystawienniczych cała epoka, więc mam wrażenie, że projektanci wystawy w porę zaadaptowali nowe tendencje albo wyciągnęli lekcję z niedostatków tych nieco starszych. To jednak wrażenie, nie wiem, jak było naprawdę, piszę to z pozycji przeciętnego wizytatora kilku nowych i nowoczesnych muzeów polskich ostatniego piętnastolecia. Piszę to też z pozycji kogoś, dla kogo paradygmatem wystawienniczym, matrycą muzealności i przedmiotem największej dziecinnej ekscytacji było Muzeum Oręża Polskiego w Kołobrzegu. Manekiny sklepowe przyodziane w szamerunki i lampasy, dumnie prezentujące uzbrojenie i umundurowanie wszystkich epok tysiąclecia państwa polskiego, arkebuzy i pałasze, karabele i wisy wyeksponowane równo w gablotach za przeczystym szkłem, potem ogromna panorama walk o Kołobrzeg w marcu 1945, przy której ta Racławicka może się schować, kilka listów z frontu, podziurawiony kulami chlebak, a na koniec wystawa plenerowa: samoloty, samochody, broń pancerna, artyleria, moździerze, armaty. Mało do czytania, dużo do oglądania, inscenizacja statyczno-dynamiczna, a przede wszystkim konkret, trójwymiar, materialność i eksponaty.

Być może dlatego moja pierwsza wizyta w nowo otwartym Muzeum Powstania Warszawskiego w październiku 2004 roku była dla mnie takim szokiem: dudni, gra, buczy, głośno, ruchliwie, ale nie ma ani pół karabinu! Gdzie są eksponaty?! Współczesne muzea raczej opowiadają, niż inscenizują. To zresztą przyczynek do refleksji nad tym, „co się robi w muzeum”. Czyta czy ogląda? Wtargnięcie nowoczesności w postaci różnych interakcyjnych ekranów, tabletów i wyświetlaczy paradoksalnie było też inwazją tekstu – okazało się, że muzea są przede wszystkim „do czytania”, choć zarazem tę staroświecką praktykę czytania starano się ukryć w pozornie innych medialnościach, pod przykrywką spiętrzonych kliknięć i interakcji.

W gdańskim muzeum jest jeszcze kilka takich „przekombinowanych” interakcyjnych przystanków zdradzających zawiedzione fascynacje tym, co może przynieść wirtualna rzeczywistość i świat gier komputerowych, ta wciąż niezdobyta ziemia obiecana i przedmiot tęsknot cyfrowych humanistów. Jednak większość ekranów jest funkcjonalna i sensowna: w sposób klarowny pokazują one ruchy wojsk, przebieg działań militarnych. Wojskowe mapy i ruchome strzałki wreszcie znajdują właściwy sobie, zrozumiały dla laika, sposób prezentacji. Przede wszystkim zaś mamy tu do czynienia z powrotem eksponatów, nieważne, oryginalnych czy zrekonstruowanych. Mamy więc gabloty i umundurowane manekiny nadnaturalnej wielkości, obciągnięte jakby gigantycznymi pończochami. Mamy „broń i zbroje”, mamy inscenizacje i dekoracje, rekonstrukcje i relikwie. Bo też jest miejsce na rozmach i na „wystawienie się” – muzeum jest ogromne i łączy różne techniki opowieści i prezentacji: czasem jest jak galeria, czasem jak staroświecka (to nie zarzut!) izba pamięci, czasem operuje symbolem, reprezentacją, konceptem. Znajdziemy tu i aranżacje przestrzenne, i projekcje filmów, i ekspozycje powiększonych zdjęć, i standardowe „plansze”. Podobała mi się ta awangarda staroświeckości obecna zwłaszcza w miejscach poświęconych działaniom militarnym, traktowanym w języku „starej dobrej” historii wojskowości: wykresy, mapy, strzałki, mundury, karabiny, działka pancerne – było to jak obcowanie z zakurzonym podręcznikiem do historii ze wszystkimi jego frazeologizmami, eufemizmami, datami i faktami.

Wystawa jest podzielona na trzy części: Droga do wojny, Groza wojnyDługi cień wojny oraz osiemnaście sal tematycznych. Chronologia zachowana jest na początku i wraca pod koniec, środkowa część ma natomiast charakter raczej problemowy. Korytarzem biegnie zaś rząd „bezprizornych” gablotek poświęconych różnym aspektom życia codziennego. Wymagają dobrej woli i skupienia – nie atakują wizualnie, trzeba się przy nich zatrzymać, pochylić, wczytać, nie zawsze zresztą da się wszystko przeczytać wygodnie, bo albo druk za mały, albo światło odbija się w szybie. To „życie codzienne” w małych gablotkach biegnie wzdłuż, a może obok głównej narracji jak podskórny nerw – ma, jak sądzę, pokazywać, że obok rzeczywistości frontowej, konspiracyjnej, politycznej czy obozowej, była jeszcze właśnie „zwykła” codzienność: racjonowanie żywności, wynajdywanie zamienników i erzaców, nielegalny ubój zwierząt i szmugiel mięsa, czarny rynek, kartki żywnościowe, przerabianie ubrań, kombinowanie, dbanie o fryzury, słuchanie piosenek. Jest tu zresztą wiele ciekawych dokumentów życia społecznego, kulturowa historia szmuglu (a przede wszystkim: szmuglerek!) w okupowanej Polsce, historia czarnego rynku i heroicznej aprowizacji wciąż pozostaje do napisania. A jednak, ta „codziennościowa” część wystawy pozostaje trochę obok. Napisałam wyżej, że jest „nerwem”, ale może niesłusznie – bo zdaje się raczej boczną odnogą, nie wchodzi w krwiobieg opowieści o wojennej rzeczywistości i doświadczeniu i trochę podtrzymuje podział na „front” i „zaplecze”, podział, który przecież właśnie druga wojna światowa tak drastycznie zakwestionowała.

Początek, czyli nędza symetrii

„Koniec wojny jest także jej początkiem”, zdają się mówić twórcy wystawy, rozpoczynając narrację od pustej sali, w której na wielkim, panoramicznym ekranie wyświetla się film o pierwszej wojnie światowej i jej konsekwencjach. Wojna jawi się jako straszliwe doświadczenie milionów osób, ale niezbyt wnikliwie rozważa się jej przyczyny. To znaczy, omawia się przyczyny polityczne, ale już nie ideologiczne czy kulturowe. Konsekwencjami Wielkiej Wojny były zaś Rewolucja Październikowa w Rosji i powstanie ZSRR, pojawienie się nowych państw na mapie Europy i nieszczęsny Traktat Wersalski, który doprowadził do frustracji Włochów i Niemców, owocując rozwojem w tych krajach faszyzmu i nazizmu. Mamy więc od razu do czynienia z nazwaniem winnych, którzy będą nas prowadzić przez całą opowieść.

Ci winni to trzy totalitaryzmy, choć tak naprawdę dwa główne: niemiecki i radziecki. Zaraz po tej sali następuje więc ich prezentacja. Trzy sale: radziecka, włoska i niemiecka wyglądają podobnie i chyba właśnie o to chodzi. Podobieństwo zostaje osiągnięte przez nagromadzenie plakatów propagandowych, które rzeczywiście posługują się podobną stylistyką. Jest monumentalnie, zdobywczo, nowocześnie, choć momentami upiornie-zabawnie (ostatnie ćwierćwiecze udatnie sparodiowało i „odpoważniło” poetykę socrealistyczną). Przede wszystkim zaś jest zasadniczo tak samo. Tyle że taki był po prostu w latach trzydziestych wizualny język propagandy. „Lektura” tych plakatów ujawnia przecież diametralne różnice w treści: na niektórych mówi się o pokoju i sprawiedliwości, na innych o tym, że Żydzi są zarazą Europy, a na jeszcze innych, że trzeba zdobyć Afrykę. Formalnie bardzo podobne są też materiały graficzne w części poświęconej przedwojennej Polsce, ale o tym za chwilę. To ustanowienie wspólnoty totalitaryzmów, wspólnoty formalnej i rozumianej praktycznie, jest kamieniem węgielnym i muzealnej narracji, i jej przesłania. Wojnę wywołały dwa wielkie, okropne, idealnie symetryczne totalitaryzmy. To nic nowego – wizja dwudziestego wieku trzymanego w kleszczach dwóch ludobójczych, opresyjnych, zbrodniczych systemów jest dobrze zakorzeniona w historiografii i w tej bardziej naukowej, i w tej popularnej: szkolnej, publicystycznej, a także w zbiorowej wyobraźni. Pojęcie totalitaryzmu to jeden z głównych toposów powojennej europejskiej historii intelektualnej, literackiej, czy w ogóle kulturalnej.  Tylko że taka wizja niewiele wyjaśnia. Powiedzenie, że drugą wojnę światową wywołały dwa straszliwe totalitaryzmy to w zasadzie już cały komunikat, jaki ma dla nas muzeum: dwa straszne systemy wywołały wojnę, która była straszna. To prawdziwe, ale płytkie.

Podeprę się naukowym autorytetem i zacytuję włoskiego historyka Enza Traverso, który pisał, że idea totalitaryzmu wydaje się „bezużyteczna, jeśli chce się uchwycić, poza powierzchniowymi podobieństwami «totalitarnych» systemów politycznych ich naturę społeczną, ich źródło, ich genezę, ich całościową dynamikę i to, do czego ostatecznie prowadzą” 1. Zdaniem Enza Traverso, modelowe ujęcia totalitaryzmów, jako pewnych typów idealnych przypominają częściej „fantazje literackie George’a Orwella”, niż odpowiadają „rzeczywistemu funkcjonowaniu reżimów faszystowskich czy też komunistycznych”. Wystarczy „rzut oka”, by ujawnić głębokie różnice między faszyzmem a komunizmem, różnice dotyczące ich trwania, ideologii i treści społecznej. Niemiecki faszyzm stopniowo się radykalizował, by po dwunastu latach zakończyć się całkowitą katastrofą bytu państwowego, jakim była Trzecia Rzesza. Komunizm radziecki trwał lat kilkadziesiąt, przechodząc przez kolejne etapy. Stalinizm „przejmował, radykalizował i karykaturował dziedzictwo oświecenia”, nazizm był kontr-oświeceniem, w przedziwny sposób adaptującym do potrzeb swej rasistowskiej polityki wulgarny scjentyzm. Wreszcie, w warstwie społecznej, komunizm wywłaszczył klasy posiadające i upaństwowił gospodarkę, podczas gdy reżym hitlerowski funkcjonował w warunkach systemu kapitalistycznego. Różne były też cele i metody masowej eksterminacji – komunizm miał przed sobą cel (w sensie oświeceniowym) – racjonalny: modernizację społeczeństwa, który osiągał za pomocą „irracjonalnych środków” (przymusowej pracy, wyzysku chłopstwa i tak dalej), nazizm natomiast używał racjonalnej machiny biurokratycznej i metod przemysłowego ludobójstwa do osiągnięcia „kompletnie irracjonalnego celu społecznego”, jakim było panowanie niemieckiego Volk.

Nie chodzi jednak przecież o to, by jeden z tych zbrodniczych systemów usprawiedliwiać (choćby jego intencjami) kosztem drugiego, nie chodzi o to, by bawić się w licytację, kto ma więcej ofiar na koncie: Hitler czy Stalin, albo co było gorsze, nazizm czy komunizm, co było większym „skandalem etycznym”, Oświęcim czy Katyń, co było bardziej perfidne, NWKD czy SS. Chodzi raczej o to, by zdać sobie sprawę, że rządząca naszym, nie tylko zresztą historycznym, myśleniem, figura symetrii, wiedzie na manowce. Niewiele wyjaśnia, zadowala się powierzchownymi konstatacjami, prowadzi do aporii i rezygnacji. O rezygnacji jeszcze będzie na koniec.

Podczas mojej drugiej wizyty w muzeum zaniepokoiły mnie dwie rzeczy, wcześniej niedostrzeżone, które jednak utwierdziły mnie w irytacji na miałkość tej totalitarno-symetrycznej wizji historii. W sali poświęconej przedwojennej Trzeciej Rzeszy odkryłam niewielką planszę zatytułowaną Nazistowskie państwo opiekuńcze. Czytamy tam:

Naziści obiecywali Niemcom dobrobyt. Wspierano rodziny wielodzietne i samotne matki. Organizowano masowe akcje dobroczynne, tani wypoczynek, imprezy sportowe i kulturalne. Propagowano motoryzację, której symbolem był KddF-Wagen, nazwany później «samochodem ludowym» (niem. Volkswagen). Działania te reżim wykorzystywał propagandowo, jako dowód troski o ubogich i instrument umacniania wspólnoty narodowej.

Jest w tym opisie coś niepokojącego, choć może przesadzam i histeryzuję, widząc w tym próbę kompromitacji idei państwa opiekuńczego. Oczywiście, takie stwierdzenie dotyczące Niemiec musi znaleźć swoje lustrzane odbicie w narracji dotyczącej tego, co władze stalinowskie robiły na terenach przyłączanych bądź okupowanych przez siebie w latach 1939-1941. Tym razem, siedząc w wygodnym fotelu w sali kinowej retro, oglądamy film pokazujący nam maszerujących, demonstrujących, śpiewających, wkraczających na trybuny ludzi i słuchamy komentarza, który mówi, że stwarzanie szans awansu społecznego, przemiany w strukturze klasowej społeczeństw i możliwości emancypacji dawane ludności przez komunistów były przez nich instrumentalnie wykorzystywane do zdobywania poparcia, albo chociaż pozorów poparcia społecznego. Znowu, nie chodzi o to, żeby udowadniać, że Trzecia Rzesza czy ZSRR nie wykorzystywały polityki społecznej instrumentalnie i propagandowo, tylko raczej o to, że takie rozróżnienie na cynizm politycznych intencji i treść życia społecznego nie wydaje mi się właściwe. Ludzie, którym umożliwiono awans społeczny w celach propagandowych i na przykład posłano do szkoły albo objęto zasiłkiem opiekuńczym, to ciągle ludzie, którzy poszli do szkoły i otrzymali zasiłek opiekuńczy. Czy demokracje liberalne nie rozgrywają propagandowo kwestii socjalnych? Ale jeszcze raz – nie chodzi też o to, by powiedzieć „wszyscy tak robią, taka jest polityka”, ale raczej o to, by dostrzec emancypacyjne pragnienia i socjalno-ekonomiczne potrzeby ludności i potraktować je poważnie. Jeśli widzi się opiekę społeczną i projekty równościowo-opiekuńcze tylko jako kiełbasę wyborczą albo instrumenty propagandy to… no to po prostu pozostanie się trochę ślepym.

Co jest a czego nie ma, czyli lapsusy, przejęzyczenia, dywersje

Z tych trzech sal trzech reżymów droga wiedzie do Polski. Polski przedwojennej, która zostaje zmetonimizowana na jednej ulicy i zaprezentowana zza szyb wystawowych. Chociaż, jeśliby szukać metonimii reprezentacji dla Drugiej RP, to może stosowniejsza byłaby wieś, sztetl albo małe miasteczko, ale o to mniejsza. Tu bowiem pojawiają się pytania. Dużo się pokazuje, ale niewiele mówi i zastanawiam się, dlaczego tak. Czy dlatego, że pewnych rzeczy wciąż otwarcie powiedzieć nie można i nie wypada (jak na przykład, że pod koniec lat trzydziestych Polska była mocno faszyzującym, mało demokratycznym, bardzo antysemickim krajem), czy dlatego, że nie wie się albo nie chce wiedzieć, co opowiadają pokazywane artefakty? Pokazuje się fantazje o potędze – Morską grę wojenną, hasła Święto morza – to święto prawa i siły, plakaty reklamujące Gdynię, wczasy nad polskim morzem i w polskich górach, w ogóle międzywojenną obsesję morską, okładki książek dla dzieci, zeszyty szkolne, pudełka od zapałek i papierosów, winiety popularnych gazet, fragmenty komedii romantycznych. Pokazuje się też bardzo ładne okładki czasopism „Morze” oraz „Morze i kolonie”, ale wzmianki o tym, że na łamach tego ostatniego zupełnie serio rozważano deportację polskich Żydów na Madagaskar, nie znajdziemy. Wielu rzeczy trzeba się domyślać, jak na przykład tego, dlaczego niektóre z tych sklepowych witryn są pozamykane i widnieje na nich ledwo dostrzegalna nalepka z napisem „Rodacy! Przysięgnijmy! Nie kupimy u żyda ani za grosz towaru”. Nalepka jest tak dyskretna, że podczas pierwszej wizyty wcale jej nie zauważyłam, a podczas drugiej wskazali mi ją studenci, z którymi zwiedzaliśmy wystawę.

Takich niedopowiedzeń, przeoczeń, wieloznaczności, jest tu więcej. Na przykład wspomina się oczywiście o zajęciu Zaolzia przez Polskę, pokazuje propagandowy obrazek celebrujący „Powrót Zaolzia do Macierzy”, ale w sposób raczej dyskretny i wstrzemięźliwy. Najbardziej zastanawia mnie jednak znalezisko (dosłownie – znalazła je jedna ze studentek) z małej wystawy przeznaczonej dla dzieci. Wystawa ta pokazuje grozę wojny za pomocą przemian zachodzących w pewnym mieszkaniu – we wrześniu 1939 zamożnym i bogatym w sprzęty i udogodnienia, w roku 1943 znacznie uboższym i wreszcie, na koniec wojny – zrujnowanym i zdewastowanym. W środkowym pokoju, tym z roku 1943, w szufladce komody, obok broszury Fabryka w domu – 180 sposobów domowego wyrobu mydła, artykułów kosmetycznych, past, atramentów, klejów, lakierów, farbowania i czyszczenia przedmiotów itp., Kraków 1940, leży mały kalendarzyk kieszonkowy na rok 1943. Kalendarzyk zaczyna się hasłem „Kto z Bogiem – Bóg z nim”, a kończy informacją „W 1939 r. żydzi [pisownia oryginalna] stanowili 13% ludności naszego kraju, licząc 4.000.000 głów, ale czy wiesz, że” – tu następuje wyliczenie – ile procent prywatnego majątku skupiali Żydzi (70%), że zależało od nich 95% kredytu, że posiadali większość nieruchomości w miastach, prywatnego przemysłu, że dominowali w rzemiośle i wolnych zawodach, że „72% komunistów rekrutowało się z pośród żydów” i że uprawiali oni „100% handlu kobietami i dziećmi”. Kończy się ta wyliczanka zawołaniem „Żydzi przynoszą narodom nieszczęście i nędzę!”. Powtórzę jeszcze raz – to kalendarz na rok 1943. Żydzi na pewno nie stanowią już 13% ludności „naszego kraju”, bo większość z nich zdążyła zginąć w Treblince i innych obozach zagłady albo umrzeć z głodu w gettach (których zresztą, jak zauważyli moi studenci, na wystawie się nie pokazuje). Nawet jeśli kalendarzyk jest wydawnictwem oficjalnym, nie konspiracyjnym, to i tak wypada przekonująco jako świadectwo antysemickich nastrojów w okupowanej Polsce. Zastanawiam się, w jaki sposób trafił do wystawowej szuflady. Czy ktoś nie doczytał? Czy włożono go do szuflady, by mówił sam za siebie i dawał do myślenia? Czy może jest aktem małej dywersji, przemyceniem niewygodnych treści metodą, nomen omen, partyzancką?

W ogóle sposób potraktowania losów ludności żydowskiej na wystawie daje asumpt do przemyśleń na temat różnego rodzaju „freudowskich przejęzyczeń”, potknięć językowych, wieloznaczności. Studenci, z którymi zwiedzałam muzeum, zauważyli, że mało się mówi o mechanice i procesie masowej zagłady – trochę tak, jakby uznano, że są to sprawy już dobrze znane. Jest oczywiście klasyczny wagon, jest osobna sala poświęcona Zagładzie. Są wstrząsające, opatrzone drastycznymi materiałami wizualnymi, opisy pogromów w Jassach, Lwowie i Kownie dokonanych przez Rumunów, Ukraińców i Litwinów po wkroczeniu wojsk niemieckich i dość ostrożny, jakby ostentacyjnie wyważony opis pogromu w Jedwabnem. Spektrum możliwych kwantyfikatorów 2 używanych w polskim dyskursie o „stosunkach polsko-żydowskich” w czasie wojny obrazuje krótki tekst o tychże „stosunkach”:

Akcja Reinhardt rozgrywała się na oczach Polaków. Niemcy pod groźbą kary śmierci zabraniali niesienia pomocy Żydom. Wielu Polaków było obojętnych wobec ich losu, niektórzy nawet próbowali czerpać zyski z trudnej sytuacji współobywateli – szantażowali ich, wydawali Niemcom, rabowali ich mienie, a nawet zabijali uciekinierów z gett i transportów do obozów. Inni pomagali Żydom, zaopatrując ich w żywność, dokumenty, bądź ich ukrywając. Ponad 6,6 tys. z nich zostało za to uhonorowanych po wojnie przez Izrael medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Polacy stanowią największą grupę wśród osób odznaczonych tym medalem.

Wyobrażam sobie, jak żmudnych negocjacji i długiego namysłu wymagało skonstruowanie tego krótkiego tekstu. To prawdziwe pole minowe i pole bitwy zarazem, trochę Rortiańska arena potyczek, z której jednak nie narodzi się chyba żadna, leżąca pośrodku prawda. Co nie zmienia faktu, że jest to ekwilibrystyczna próba zebrania i wybrnięcia z ostatniego piętnastolecia „pogrossowej” debaty. Obowiązkowe w każdej wypowiedzi o „stosunkach” klauzule, czyli rytualne przywołanie grożącej za pomaganie kary śmierci i formuliczne zakończenie przypomnieniem o największej liczbie drzewek w Yad Vashem. Śmiałe „wielu” przy jednak zachowawczo „obojętnych”. Ostrożne „niektórzy” i dość bezpieczne „inni”. Jednocześnie zaś „współobywatele” przypominający, że chodziło o obywateli państwa polskiego, których dramat rozgrywał się na oczach innych obywateli tego państwa.

Co to znaczy „na oczach”? Części poświęconej Zagładzie patronuje duże zdjęcie przedstawiające węgierskich Żydów pędzonych na miejsce koncentracji. Obrazuje ono Hilbergowską triadę „sprawcy-ofiary-świadkowie”. Poszczególni aktorzy tragedii zostają na zdjęciu wzięci w ramki i wyodrębnieni, tak żeby nie było wątpliwości. Sprawcy to kilku żołnierzy SS, ofiary to osoby z gwiazdami Dawida na ubraniach, reszta osób na zdjęciu to rzeczywiście „bystanders”, to znaczy ludzie, którzy naprawdę „stand by”. Tylko że to zdjęcie, zamiast utwierdzać bezpieczny i komfortowy podział, zarazem go podważa. Sprawców jest zaledwie kilku, ofiary nie różnią się od reszty Węgrów niczym, poza naznaczeniem gwiazdą Dawida, świadkowie zaś, najliczniejsi w kadrze, stoją w bezpośredniej, fizycznej bliskości ofiar.

I jeszcze jedna rzecz z tego obszaru wystawy, która dała mi do myślenia, choć nie od razu. Opowieść o Holokauście kończy się prezentacją setek zdjęć twarzy: młodych, starych, dziecięcych, ładnych, nie tak ładnych, wyglądających „aryjsko” i „semicko”. To upamiętnienie przez twarz i przez konkretny wizerunek polemizuje oczywiście z upamiętnieniem przez liczbę: masową i bezimienną. To zaadaptowanie nowego prądu w sposobach upamiętniania, bardzo słuszne, o niewątpliwej mocy emotywnej. Tylko zastanawiam się, dlaczego ta część zatytułowana jest: „Ludzie tacy jak my”? Oczywiście, pewnie po to, żeby podkreślić, że to bezprzykładne ludobójstwo dotknęło „zwykłych ludzi” bez różnicy płci, wieku, statusu społecznego i tak dalej. Ale dlaczego w przypadku Żydów trzeba nam przypominać, że to byli „ludzie tacy jak my” (a w wersji bardziej radykalnej – że to byli ludzie), a w przypadku polskich oficerów zamordowanych w Katyniu to, że „to byli ludzie tacy jak my” rozumie się bez przypominania? Może przesadzam, może się czepiam, może niepotrzebnie doszukuję się czegoś w potknięciach języka. Ale po prostu głośno myślę.

Nie jest dla mnie do końca jasne, dlaczego niektóre wojenne epizody otrzymują osobne sale i wykoncypowane reprezentacje, a inne są zepchnięte do małej planszy, zdjęcia, notatki. Dlaczego jest Leningrad, a nie ma Drezna? Co robi na środku wielkiej sali poświęconej okupacji niemieckiej w krajach zachodnich ogromna „wielka gra”, czyli duży i głośny multimedialny quiz wiedzy o krajach okupowanych przez Niemców? Nie krytykuję, po prostu się zastanawiam. Dość śmiałym, w obecnej sytuacji politycznej, rozwiązaniem wydaje mi się natomiast wpisanie wydarzeń na Wołyniu w lipcu 1943 roku w panoramę czystek etnicznych na terenach Europy Wschodniej, a powstania warszawskiego w ciąg powstań miejskich w okupowanej Europie. Warszawskie powstanie z sierpnia 1944 roku zostaje zestawione, chciałoby się rzec, po bratersku, z warszawskim powstaniem z kwietnia roku 1943, które przecież, jak chciał Władysław Bartoszewski, było „arcypolskim powstaniem żydowskim” 3. Nie zajmuje to dużo miejsca i dość łatwo przeoczyć. A jeśli się trafi na moment wyświetlania filmu o sierpniowym, można w ogóle pominąć powstanie kwietniowe. Nie wietrzę tu żadnych spiskowych teorii, raczej zmęczenie tematem i podejście „mają tam swoje muzeum w Warszawie, więc tu puścimy jakiś film” – swoją drogą ten sam, który puszcza się w Muzeum Powstania Warszawskiego.

Odkrycia

Ośmielam się nie zgodzić z opinią Timothy’ego Snydera, który, występując zresztą w obronie Wystawy Głównej, mówił, że „narracja wystawy w Gdańsku zupełnie zmienia sposób postrzegania wojny” 4. Nie zmienia. Raczej utrwala wyobrażenia, choć może czyni to mimochodem, w wyniku tej właśnie liberalnej bezradności? Jak pisałam na początku, wystawa jest rodzajem summy, opiera się na kompozycji addytywnej (do kanonicznych bohaterów dodamy zwykłych ludzi, do Polaków dodamy Żydów, do rakiet V1 dodamy surogat herbaty), nie na podważeniu paradygmatu opowiadania o wojnie, jej przyczynach i skutkach. Mimo deklaratywnego uniwersalizmu opowieść podporządkowana jest kategoriom narodowym i państwowym, które wpisuje się w określone problemy. Jeśli opowiada się o terrorze niemieckim w krajach okupowanych, to po kolei i osobno: we Francji, w Belgii, w Holandii, w Czechosłowacji. I „na Wschodzie”. Z tej perspektywy wyłania się taki obraz, że na Zachodzie nawet wojna i terror były bardziej cywilizowane i „czyste”, a na Wschodzie dzika kotłowanina wszystkich ze wszystkimi. Niemieckie masowe zbrodnie reprezentują kartoteki i biblioteczne katalogi – Ordnung muss sein, radzieckie – romantyzm katyńskiego lasu. O partyzantce opowiada się, że była bohaterska, ale i pociągała za sobą konsekwencje dla ludności cywilnej. Że dopuszczała się wykroczeń, ale przecież „wojna demoralizuje”. I znowu symetrie: w Jugosławii partyzanci Broz-Tity walczyli ze wszystkimi, a ustasze – też ze wszystkimi. Jakie hasła, jakie idee i wizje wspólnoty przyświecały jednym i drugim? Nie do końca wiadomo.

Nagromadzenie mikrohistorii, świadectw, miniwycieczek, możliwość samodzielnego decydowania o głębokości zanurzenia się w warstwie informacyjnej danego fragmentu wystawy pozwala na dokonywanie osobistych odkryć. Takim odkryciem były da mnie fotografie Zdenka Tmeja, Czecha wywiezionego na roboty przymusowe do Wrocławia, który potajemnie fotografował życie codzienne swoich kolegów-robotników. Zdjęcia Tmeja mają nie tylko walory dokumentalne, są też po prostu ładne, dobrze zakomponowane, przepełnione ciepłem wobec fotografowanych. Oto mikrohistoria w najlepszym wydaniu: wzruszająca, uruchamiająca wyobraźnię, wzbudzająca pragnienie dowiedzenia się więcej. Drugim odkryciem były amerykańskie plakaty propagandowe nawołujące kobiety do pracy w przemyśle zbrojeniowym i zastępowania mężczyzn na opuszczonych przez nich stanowiskach. A raczej: nawołujące mężczyzn, by pozwalali kobietom to robić. Niby znana sprawa, ale w takim nagromadzeniu i zestawieniu w nowym świetle wydobywa różnice obyczajowe i kulturowe – inne kraje (z różnych przyczyn) nie musiały aż tak namawiać i perswadować w tej sprawie.

Koniec, czyli bezradność liberałów

Zaczęło się od filmu, kończy się teledyskiem. Ostatnia sala „murem podzielona” – Długi cień wojny to właśnie pojałtański porządek świata, podział na dwa obozy, zimna wojna i jej konsekwencje. Podzielony jest też ekran pokazujący sceny z życia po obu stronach żelaznej kurtyny. Na początku lekko się zirytowałam – „u nas” chór Czejanda, a „u nich” Elvis Presley, jakie to tanie, a przecież Chór Czejanda wcale nie ustępuje Elvisowi. Ale okazało się, że wcale nie jest to proste zestawienie zachodniego konsumeryzmu, blichtru i bogactwa ze wschodnią siermięgą. To zestawienie przede wszystkim scen przemocy. Kiedy u nas odbudowuje się stolicę i stawia wielkie portrety przodowników pracy, u nich jest wojna w Korei. Gdy u nas antysemicko przemawia Gomułka i brutalnie rozpędza się demonstracje, u nich maszeruje Ku-Klux-Klan i strzela się do Martina Luthera Kinga albo prezydenta
Kennedy’ego. U nas Radom, u nich Wietnam. U nas Popiełuszko, u nich Freddie Mercury. U nas Solidarność, u nich strajki górników przeciwko reformom Margaret Thatcher. U nas stan wojenny, u nich AIDS. Następuje rok 1989, ale ekrany się nie łączą. Po lewej wojna w Zatoce, po prawej wojna w Jugosławii. U nas Putin i Merkel w objęciach, u nich uśmiechnięty Obama.

Obraz staje się wspólny dopiero, gdy pokazuje premierę iPhone’a 7, a potem wojnę w Syrii, uchodźców, zniszczenia, cierpienia, śmierć. Ciągle jest wojna, nic się nie nauczyliśmy, ciągle to samo, po lewej i po prawej stronie – historia ludzkości jest historią przemocy. Wszystko to przy akompaniamencie House of the rising sun 5 w wykonaniu The Animals, tej poruszającej piosenki o fatalnej sile zła, przed którą nie ma ucieczki. Jest w tym zakończeniu zaskakujący pesymizm – właśnie „ciągle wojna”, a nie, jak zarzucali wystawie recenzenci ministerialni, peerelowskie „nigdy więcej wojny” 6. Tylko że jest to pesymizm łatwy i leniwy, łatwością i lenistwem melancholijnej rezygnacji. W tej zadumie nad fatalną kondycją ludzkiej egzystencji w świecie jest coś nieledwie narcystycznego, jakieś odwołanie do uniwersalnych rozpoznań wielkich filozofów, głębokiej zadumy światłych mężów, jakieś pogłosy wiary w zaklęte, nieodwracalne koło historii, tej fatalnej siły, która nieustannie się powtarza. Nie ma tu nawet próby odpowiedzi na dziecinnie brzmiące, ale fundamentalne pytanie „po co wojny są na świecie?”. Chyba że tą odpowiedzią jest „tak wyszło”, coś się rozpętało, szaleństwo ogarnęło miliony ludzi, coś się zerwało z łańcucha, coś nas przymusza do nieustannej wojny. I oto ciągle walczymy i zabijamy się, ciągle giną dzieci i najsłabsi, a miasta obracają się w gruzy, „we’re goin’ back to New Orleans to wearthatball and chain” w takt przejmującego gitarowego riffu. Brakuje tu jednak solidnego i uczciwego namysłu nad takim stanem rzeczy – być może dlatego, że ten namysł wymagałby zakwestionowania wszystkich naszych bezpiecznych pojęć i wartości, do których jesteśmy przywiązani. Nawet tak aksjomatycznych jak państwo narodowe, patriotyzm, ojczyzna, liberalizm. Być może taki namysł wymagałby krytycznego przemyślenia samych fundamentów naszej kultury – w rozumieniu „cywilizacji zachodniej” i naszej narodowej sytuacji. Niełatwe to zadanie. Ale palące.

***

Dziękuję studentkom i studentom z Instytutu Kultury Polskiej, którzy zwiedzali ze mną muzeum w ramach prowadzonego przeze mnie konwersatorium „Wrzesień 1939”: Marcie Iwaszkiewicz, Marii Leśnodorskiej, Bartoszowi Marcowi, Ricie Müller, Justynie Szklarczyk, Alexandrze Senn i Agnieszce Więckiewicz za ich cenne uwagi, komentarze, spostrzeżenia i zwrócenie uwagi na rzeczy, których nie zauważyłabym bez nich.

 

Od redakcji:

W trakcie przygotowywania tekstu do druku sytuacja Muzeum znacząco się zmieniła. Wbrew statutowi Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego odwołał jednak Pawła Machcewicza i powołał na stanowisko dyrektora placówki Karola Nawrockiego. Pod koniec października wprowadzono też zmiany w ekspozycji. Z wystawy usunięto między innymi film ją wieńczący, a w jego miejsce pojawiła się – jak donosi „Dziennik Bałtycki” z 30 października 2017 – „animowana produkcja pt. Niezwyciężeni, sygnowana przez Instytut Pamięci Narodowej. Obraz pokazuje walkę Polaków o wolność od pierwszego dnia drugiej wojny światowej aż do upadku komunizmu w Europie w 1989 roku”. Zmiany w ekspozycji mają być kontynuowane.

 

 

  • 1. Enzo Traverso Historia jako pole bitwy, Instytut Wydawniczy Książka i Prasa, Warszawa 2014, s. 205-207.  
  • 2. O wykorzystaniu kwantyfikatorów w polskim dyskursie o Zagładzie Żydów pisał Paweł Dobrosielski w pracy doktorskiej Polska recepcja pism Jana Tomasza Grossa w perspektywie antropologii pamięci [książka w druku].
  • 3. Arcypolskie powstanie żydowskie, z Władysławem Bartoszewskim rozmawiali Aleksandra Klich i Jacek Kurski, „Gazeta Wyborcza” z 12 kwietnia 2013.
  • 4. Emilia Stawikowska Historycy z całego świata przeciwni łączeniu Muzeum II WŚ. Oświadczenie, trójmiasto.wyborcza.pl, 14 kwietnia 2017, http://trojmiasto.wyborcza.pl/trojmiasto/7,35612,21641103,historycy-z-ca... (dostęp 1 października 2017).
  • 5. Pierwotnie miał to być Dziwny jest ten świat Niemena. Nie wiem, dlaczego zrezygnowano z tego pomysłu, ale to chyba z korzyścią. Teraz jest patetycznie, ale nie bardzo kiczowato, mniej dosłownie – przy całym szacunku do twórczości Czesława Niemena.
  • 6. „Najwłaściwsze byłoby podsumowanie całości przekazu znanym sformułowaniem z czasów PRL – «Nigdy więcej wojny»”, napisał w swojej recenzji profesor Jan Żaryn, w tonie niewątpliwie krytycznym, a Piotr Semka zarzucał wystawie „dominację przykładów negatywnych wojny, a nie pozytywnych”.

Udostępnij

Kornelia Sobczak

Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W Instytucie Kultury Polskiej UW obroniła  pracę doktorską na temat recepcji Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego.