Romeo

Tadeusz Nyczek
2017
7-8 (728-729)

Przychodzi do mnie stary aktor i powiada:

– Poradzić się przyszedłem. Propozycję dostałem, ale tak dziwną, właściwie dziwaczną, że nie wiem, co o tym myśleć. Rola wielka, słynna, każdy by się przeżegnał i brał w ciemno. Ale wie pan, rola rolą, a aktor aktorem. Nie wszystko da się zagrać. Choć z drugiej strony… Niektórzy dzisiaj dziwniejsze role grają… No dobrze, już mówię, o co chodzi. Pan ma mało czasu, ja jeszcze mniej, było nie było siedemdziesiątka na karku. Więc tak. Jakiś tydzień temu znajduje mnie w teatrze młody reżyser – to ważne, że młody – i mówi: chciałbym zrobić Romea i Julię. Szybko szukam w głowie, kogo ja tam mógłbym zagrać. Starego Capulettiego? Starego Montecchiego? Tyle że oni nie tacy całkiem starzy, mają kilkunastoletnie dzieci, Julia, wiadomo, czternaście. Jest jeszcze ojciec Laurenty, franciszkanin, ten, co dał dzieciom ślub. Od biedy może być stary.

– Zagra pan Romea – mówi tamten reżyser.

Zgłupiałem. – Romea? – dopytuję, bo może się przesłyszałem.

– No Romea – powiada on. – Bo pomysł mam taki, żeby Romea i Julię zagrali starzy aktorzy. Dlaczego miłość ma być zarezerwowana tylko dla młodych? Przecież starzy też kochają. I nie chodzi o fabułę sztuki, tę właściwie pominiemy, a o sam temat miłości. Miłość nie ma wieku.

– Ale to nie to samo… – próbuję wejść mu w słowo. – Pierwsza miłość to pierwsza miłość, ona zawsze jest pierwsza, a jak pierwsza… Czuję, że się plączę, więc milknę, może on wie coś więcej, ma naprawdę jakiś pomysł, który da się obronić.

– A jeśli dwoje starych ludzi – mówi on – nigdy wcześniej naprawdę nie kochało, bo nie spotkało nikogo, do kogo miłość by ich opętała? I nagle na stare lata ich dopadło? Albo inaczej: mieli jakieś tam żony i mężów, ci poumierali, są od dawna sami, myślą, że już nic ich nie spotka, a tu proszę – trach, poznali się przypadkiem i zwariowali z miłości. Nie mogło tak być?

– Niby mogło – mówię już znacznie mniej pewnie, bo on ma rację, mogło tak być.

– No to niech pan sobie to przemyśli, ja zadzwonię za kilka dni.

Stary aktor patrzy w okno na puch fruwający wokół topoli, bo wiosna była.

– Jeszcze nie zadzwonił, a ja ciągle się z tym męczę. Raz tak mi się wydaje, a zaraz całkiem inaczej. W nocy się budzę i kombinuję. W końcu pomyślałem, żeby przyjść do pana, pan się Shakespeare’a w życiu naczytał, może pan mi powie, co mam robić.

Trochę mnie zatkało. Różne rzeczy reżyserzy w ostatnim kilkudziesięcioleciu wyrabiali z Shakespeare’em, ale o takim pomyśle nie słyszałem. Jak wiadomo, Shakespeare dobry na wszystko, mogły Hamleta grać kobiety, mógł być gejem, Ofelia bywała podstarzałą panną, Lear papieżem albo japońskim cesarzem. Ale żeby Romeo z Julią mieli siedemdziesiątkę, tego jeszcze nie było.

– Niech pan zajrzy jutro, muszę pomyśleć – powiadam do starego aktora.

Wróciłem do domu, wyjąłem Romea i Julię w tłumaczeniu Barańczaka, zacząłem czytać jakbym nigdy nie czytał.

Romeo zrazu podkochiwał się w niejakiej Rozalinie. Kiedy jednak zobaczył na balu u państwa Capulettich ich córeczkę Julię, „wzleciał na skrzydłach miłości”. I była to rzeczywiście miłość od pierwszego wejrzenia, miłość szalona, niepohamowana, na zabój i zabij.

Jak brzmiało pierwsze zdanie wypowiedziane do Julii?

Jeżeli profanuję nazbyt szorstką dłonią
Świątynię twojej dłoni, grzech to jest olbrzymi:
Zgładzi go czule para warg, które się płonią
Z poczucia winy, jak dwaj nieśmiali pielgrzymi.

A co Julia odpowiedziała?

Dobry pielgrzymie, nie ma w tym grzechu, gdy dłoni
Inna dłoń ze czcią dotknie lub nawet ją trzyma:
Są święci, przed którymi tłum wiernych się kłoni,
I nie szkodzi, gdy rąk ich dotknie dłoń pielgrzyma.

Bohaterami tego dialogu są para rąk i para warg; Romeo dotyka dłoni Julii i usprawiedliwia ten „grzech” zapowiedzią grzechu jeszcze większego – dotknięcia jej warg. Julia idzie dalej – zamienia grzech w świętość. Święta dłoń, święte wargi, których dotknęła miłość. Shakespeare bez wahania zaczyna od ciała. Romeo chwyta dłoń Julii i zaraz całuje usta. Feromony fruwają, hormony szaleją.

Jeszcze tej nocy chłopak zakrada się pod okno dziewczyny.

Tylko nazwisko twoje jest mi wrogiem.
Ty jesteś sobą – nie żadnym Montecchim.
Cóż jest Montecchi? To nie dłoń, nie stopa,
Nie twarz, nie ramię – nie człowiecze ciało

– wyznaje Julia. Winne są zawsze słowa, nie ciała.

Następnej nocy poślubieni sobie potajemnie kochankowie nie muszą już nic mówić; poślubna noc obywa się bez słów. Gdy mówią ciała, słowa śpią. Budzą się dopiero wtedy, gdy ciała na siebie czekają albo muszą się rozstać.

Stary aktor przyszedł nazajutrz.

– Proszę pana – mówię do niego i daję mu tekst Romea i Julii. – Niech pan z łaski swojej przeczyta na głos partie Romea w scenie balkonowej, a ja będę Julią.

Czytamy. Aktor się stara, czyta pięknie, jest wzruszony. – I co, chciałby pan być jak Romeo? – pytam.

– O Jezu – odpowiada. – Kto by nie chciał. Niech pan posłucha:

Gdyby to gwiazdy świeciły w jej twarzy?
Jasność tej twarzy przyćmiłaby gwiazdy,
Jak światło dzienne gasi światło lamp;
Za to jej oczy w niebie takie blaski
Słałyby poprzez powietrzne regiony,
Że ptak, światłością niezwykłą zmylony,
Śpiewałby w nocy.

No nie genialne?

– Genialne. A teraz niech pan zamknie oczy i wyobrazi sobie, że jasność tej twarzy byłaby przyćmiona przez wiotkość skóry i zmarszczki, ręka dotykająca ręki odrobinę drży, pokrywają ją żyłki i plamki. Wargi zaś, kiedyś tak pełne…

– Niech pan przestanie! – Aktor zamyka książkę. – To jakaś nekrofilia… Oni muszą być młodzi! Tylko młode ciało jest piękne! Moja żona nie żyje od dwunastu lat. Była ode mnie trochę starsza. Przeżyliśmy razem ponad pół wieku. Boże, jak myśmy się kochali… Robił pan to kiedyś na szczycie Koziego Wierchu? Nie? A myśmy robili. I w nocnym autobusie z Nowego Targu do Krakowa, i na łódce pośrodku jeziora w Borach Tucholskich… Byliśmy młodzi. A później – cóż, wie pan jak to jest. Szaleństwo mija, namiętność się wypala. Ostatnie lata nawet nie całowaliśmy się na dobranoc.

– A gdyby pan się zakochał teraz, dzisiaj, w pana wieku? Zobaczyłby pan w starszej pani jakąś Julię, ona w panu Romea?

– No tak, podobno to się zdarza… Choć raczej w kinie albo powieściach. Nie spotkałem nikogo takiego. Zresztą to byłaby zupełnie inna miłość. Bez ciała, bo co tu mówić o ciele. Tu się marszczy, tu wisi, daj pan spokój.

– A słowa? Co ze słowami? Shakespeare to słowa.

Stary aktor jeszcze raz zagląda do tekstu.

– Nie, słowa też nie. W każdym razie nie te, nie takie.

Śpij; niech spokojny sen legnie na bieli
Twej piersi!

Jakiej bieli piersi, panie kochany. Starej baby Julii? To i śmieszne, i żenujące w ustach starego dziada. Nie wykrztusiłbym z siebie czegoś takiego. Już pójdę. Przekonał mnie pan. Nie da się zagrać takiej miłości w moim wieku.

Poszedł. Przypuszczam, że czuł rodzaj żalu. Który aktor nie chciałby mieć w życiorysie roli Romea? Może pomysł ze starczą miłością nie był taki zły?

Znowu przyszły mi na myśl spektakle, w których wykręcano Shakespeare’a na wszystkie strony, a jemu, choć nie zawsze, udawało się to wytrzymywać. Mówi się, że w Shakespearze jest wszystko, cały świat. I nagle zdałem sobie sprawę, że nie pamiętam, żeby Shakespeare gdziekolwiek pisał o starczej miłości. Sam umarł mając lat pięćdziesiąt dwa. W takim wieku mógł być Lear, pewnie Prospero. Ale nie przypadkiem to samotnicy pozbawieni namiętności damsko-męskich. Gdyby ich twórca wiedział coś o tajemnicach starczych miłości, pewnie i w tej sprawie dałby głos. Może miał w pamięci biblijną przypowieść o Zuzannie i starcach, i wolał nie myśleć, na co jedynie w tych okolicznościach stać było starców.

Udostępnij

Tadeusz Nyczek

Krytyk, publicysta, felietonista „Dialogu”.