roza_sarkisian_sashko_balabai.jpg

Nie tracić życia na niewzajemności
Rozmowa Barbary Klickiej z Rozą Sarkisian, autorką sztuki "Good Mourning, Dziewczyny!"
Wszystko wskazuje na to, że zostałaś właśnie polskojęzyczną dramatopisarką. Jak to się stało, że postanowiłaś zająć się pisaniem?
Wszystko zaczęło się od czaciku. Był taki u nas czat od „spraw pożegnalno-pogrzebanych” i były tam dziewczyny. I ja do nich po prostu pisałam. Widać nie było innego sposobu, teatrem nie chciałam się wtedy zajmować: w Ukrainie wybuchła pełnoskalówka, trzeba działać, jaki w ogóle teatr? Siedzisz i myślisz, o co chodzi z tym wszystkim. A w wolnych chwilach między tymi reaktywnymi działaniami, po prostu pisałam do nich wiadomości. Pisałam, bo miałam jakąś obsesyjną potrzebę powrotu do przestrzeni, w której coś doświadczyłam nie sama, a z kimś. Z kimś, kto nic o mnie nie wie i przed kim nie boję się otworzyć. Teatr to jedyne, czym zawsze zajmowałam się w ten specjalny sposób, więc jak go nie stało, musiałam widocznie nieświadomie znaleźć sobie inną możliwość przetwarzania emocji. Teraz pomyślałam, że ja ciągle przez całe życie zmieniam zawody.
Robiłaś w życiu wiele różnych rzeczy?
Myślę, że sporo. Miałam postradzieckie dzieciństwo. Pamiętam, to był początek lat dziewięćdziesiątych. U nas w Charkowie, nie patrząc na to, że to były czasy już niezależnej Ukrainy, dominował rosyjski kanał telewizyjny. Tam był jeden świetny dziennikarz, który robił takie inwestygejszyn programy. Miałam siedem lat, siedziałam i oglądałam to. Podobało mi się, jak on śmiało wchodził w te niebezpieczne tematy. Kiedy go zabili w klatce schodowej, to był wtorek, nawet nie poszłam do szkoły. Siedziałam u telewizoru i bez przerwy oglądałam różne wiadomości o nim. Myślałam: chcę być jak on. Całe życie chciałam być tam, gdzie masakry.
Do trzydziestego piątego roku życia bywałam tylko na pogrzebach obcych mi ludzi. Nikt u mnie nie umierał. Nigdy nie koncentrowałam się na osobach, które leżały w trumnie. Patrzyłam na żony, na bliskich tych umarłych. Na ich emocje. I myślałam wtedy, jak będzie niedobrze, jeśli u nas ktoś w rodzinie umrze. Wszyscy na nas będą tak patrzeć. I czułam wstyd. I filmy lubiłam tylko takie, w których ktoś u kogoś umiera.
Wydaje mi się, że całe życie tak sobie wyfantazjowałam. Nigdy nie widziałam w głowie ani siebie samej w starości, ani swojej rodziny. Wiedziałam, że będziemy do śmierci którejś z nas razem, ale nie umiałam zobaczyć siebie i Joanny razem na starość.
To bardzo, moim zdaniem, widać w twoim tekście. Wydaje mi się on przede wszystkim zapisem wielu strat, od tych najbardziej osobistych, po te nieco mniej intymne. Zacznijmy może od utraconych miejsc i języków. Ty masz, Rozo, bardzo skomplikowaną historię przynależności i związków z miejscami. To wynika trochę z twojego tekstu, ale może miałabyś ochotę opowiedzieć o tym coś więcej? Jak wyglądała twoja droga do polszczyzny?
Etnicznie rzecz biorąc jestem Ormianką, urodziłam się w Górskim Karabachu. Bardziej siebie utożsamiam z karabachską osobą niż ormiańską, bo to jest taka tożsamość „pomiędzy”. Nawet ten język, który tam był, był zmiksowany. Armeńscy Ormianie nie zawsze rozumieją Ormian z Karabachu.
Byliśmy w listopadzie u taty w Erewanie, tato coś kupował. I pamiętam kobieta powiedziała: co mówi ten mężczyzna, nic nie rozumiem. Rodzina ze strony mojej matki pochodzi z Karabachu, ale do wojny mieszkała w Baku. Moja mama urodziła się już w Baku, chodziła tam do szkoły, skończyła uniwersytet i znała azerski lepiej niż ormiański. Mój tata pochodził z Karabachu. Niestety ich małżeństwo było dość smutne.
Pewnego dnia babcia mamy przyprowadziła mojego ojca i jego rodzinę do Baku i powiedziała: musisz powiedzieć „tak”, bo inaczej skoczę z balkonu. Nie mogę oglądać ślubnych zdjęć mamy i taty, bo tato na nich szczęśliwy, jego rodzina szczęśliwa, rodzina matki szczęśliwa, a mama zapłakana. Skończyło wszystko się rozwodem. Skandalicznym rozwodem nawet nie matki i ojca, a ich rodzin.
Nas z siostrą zostawili mamie. Pamiętam, że już po rozwodzie tato mnie ukradł. Pamiętam, jak mama przychodziła do kindergartenu i rozmawiała ze mną przez kraty. Któregoś dnia nie wytrzymała i po prostu, jak ten kamikadze, przyszła do domu ojca – taka piękna, w sukni w róże – powiedziała, że mnie zabiera i zabrała. Szłyśmy po tej kłótni, cicho, mama w podartej sukience w róże i ja trzymająca ją za rękę.
Nigdy nie kochałam ich jako rodziny, zawsze osobno. Od tamtej pory wychowywałam się już z mamą. Taty musiałam nienawidzić i nazywać „tachwac”, co znaczy po ormiańsku „umarły”, widywałam go wyłącznie przez okno. Potem wybuchła wojna w Karabachu, miałam pięć lat.
Twoja pierwsza wojna…
To była dla mnie masakra. Pamiętam z tego tylko obrazki. Moja rodzina była zawsze jakaś silna. Żadnej paniki. A ja widziałam, że coś nie tak. Czułam, że mnie ktoś okłamuje. Ich praktyki to nie były praktyki ludzi, którzy boją się. Pamiętam bardzo dobrze, jak sąsiedzi zaczęli do piwnicy przenosić meble, łóżka. A my nie. Nie miałam jako dziecko prawa do decyzji, dlatego strasznie płakałam i krzyczałam: vachumem, vachumem, siene ozumem, co znaczy: boję się, boję, chcę do wioski. Dziadek mówił, że nie mamy wioski i pokazywał nam pociski i je razem na głos liczyliśmy. Mówił: o tu, patrz, zbombardowany budynek, a nam nic nie będzie. Chodził spacerować pod gradami. Potem gdzieś blisko walnęło i nam kazali iść do piwnicy – wtedy dopiero poczułam, że mnie na sto procent okłamali.
Miałam potem straszny stres, że widzę z jednej strony ludzi biegnących i przewracających się nawzajem na schodach do piwnicy, a z drugiej własną popierdoloną rodzinę: matkę, która podczas tego bombardowania robi jajecznicę na parterze naszego budynku. Pamiętam tylko siebie stojącą i trzymającą się za zieloną ścianę schodowej klatki pomiędzy naszym mieszkaniem a piwnicą – nie wiedziałam w tym momencie, gdzie być: z mamą, czy z tymi ludźmi.
Później zaczęło mówić się o wprowadzeniu blokady i bach: pewnego dnia samolotów już nie było. Tata, przez swoje kontakty, załatwił nam – babci, mnie, siostrze i mamie – bardzo półlegalne miejsce w wojennym helikopterze. Te helikoptery były dwa, jeden z nich, ten drugi, nigdy nigdzie nie doleciał, a ja pamiętam, jak pod nami ta ziemia oddala się. Mnie było tak strasznie, bo rozumiałam nagle, że tato i dziadek kłamali, że oni niedługo do nas przyjadą.
Pytasz, czemu ja piszę. Mnie bliskie jest raczej takie spontaniczne, intuitywne tworzenie, ale jak tak sobie myślę, to widzę związek z tym, że byłam tym przestraszonym dzieckiem, gdy wszyscy – cała moja rodzina, sąsiedzi, inne dzieci, nawet moja siostra – byli spokojni, a ja się w tej piwnicy darłam, bałam się, że umrę. Od tego, że oni wszyscy tacy spokojni, a ja jedna niespokojna, potem już zawsze czułam wstyd. To tworzenie, ta robota, to jedyne miejsce, w którym czuję się od tego wolna.
Kwestia wstydu wydaje mi się ważna dla tekstu, o którym dziś rozmawiamy…
Tak, wstyd na wszystkich poziomach bardzo mnie zajmuje…
Skoro nie chcesz teraz o tym nic więcej powiedzieć, to wróćmy do wojskowego helikoptera, na którego pokładzie opuszczasz Górski Karabach.
Na początku byliśmy u naszych przyjaciół w Czeczenii. Tam jeszcze nie było wojny. Nie za bardzo to pamiętam, tylko taki żółty kolor wszędzie. Potem byliśmy w jakimś Rostowie. To jest w Rosji. A potem trafiliśmy, nie pamiętam, jakim sposobem, do Kijowa. Wujek nas spotkał w Kijowie i pomógł nam zabrać się stamtąd już do Charkowa.
Charków na wiele lat stał się twoim domem.
Tak, Charków przez wiele lat był moim domem, ale ostatni raz, kiedy tam byłam, chodziłam po ulicach i myślałam sobie: coś nie tak. Lwów mój dom teraz, w Charkowie nie spotkałam wtedy żadnej znajomej osoby, wszyscy się rozjechali. To było w 2021 roku. Wychodzę na miasto, patrzę: nikogo. I myślę: to było takie bliskie miejsce, a teraz czuję się tu totalnie obca. Dlaczego?
Ale wcześniej w Charkowie chodziłam do szkoły, studiowałam na uniwersytecie, polityczną socjologię, potem na Uniwersytecie Sztuki. Poszłam na socjologię, bo chciałam programiki prowadzić, takie talk-show polityczne, albo inwestygejszyny. Ale jak trafiłam na ten wydział, to się na tyle zakochałam w socjologii, że zrozumiałam, że programiki – do widzenia. Naprawdę mi się to podobało. Ta wiedza, która tam trafiała, nie była tylko spod wpływów rosyjskich. Bardzo to było ciekawe, otwierało mi świat. No, ale potem przypadkiem trafiłam na jakiś warsztat, który w jeden dzień wszystko mi zmienił.
Opowiesz?
Wtedy to już był kryzys, wszystko naraz: mesjanizm, narcyzm i adhd. Myślałam, że będę wielką socjolożką, wiesz, jak Foucault, Bourdieu, Judith Butler. W bibliotece mieszkałam i jeszcze trafiłam do świetnej studenckiej kompanii, która cały czas gadała o Marksie, Althusserze i takich.
Od razu po pierwszym kursie zaczęłam bywać na konferencjach, zapisałam się do naukowego stowarzyszenia, planowałam iść do aspirantury. Z drugiej strony, bardzo szybko zaczęłam zarabiać pieniądze na badaniach opinii społecznej, jeździłam z tymi ankietami po całym obwodzie charkowskim.
Kryzys się wziął stąd, że nie wiedziałam, jak w głowie zgodzić to pisanie wzniosłych, teoretycznych prac, small-talki na sympozjach i te miejscowości, gdzie centrum świata jest kiosk z piwem, dzieci ganiają po zakurzonych, betonowych placach. Zrozumiałam, że ja po prostu nic nie wiem o rzeczywistości. Wtedy pomyślałam, że chcę polityką zajmować się. Myślałam, że soszjal work i praca w politycznej partii jest moją drogą, nie oderwana od życia teoria. Ale coś mnie dalej niewygodnie było. Chcesz, nie chcesz – jeśli masz takie sprawy z rzeczywistością, ze światem, prędzej czy później siebie też zaczynasz pytać, kim ty jesteś we wszystkim.
No i słuchaj, nie wiem, skąd zrozumiałam nagle, że ja marzyłam zawsze grać na fortepianie. Znalazłam w Charkowie szkołę dla dorosłych. Przychodzę, a tam kobiety, facety po osiemdziesiąt lat – siedzą i ćwiczą etiudy Czerny. Tam poznałam świetną osobę, Tatianę Aleksandrowną, i ona mnie pyta: masz binokle, bo idziemy do konserwatorium. Pytam: a bilety? Mówi: binokl będzie naszym biletem, powiemy, że to kamera i jesteśmy z gazety, wejdziemy za darmo. Raz trafiłyśmy przypadkiem na jakieś święto, gdzie byli wszyscy ludzie z konserwatorium. To było jak olśnienie: chodzisz zbombardowany tymi pytaniami o życie, szukasz odpowiedzi, nie znasz, gdzie ją znaleźć i nagle trafiasz do jakiegoś świata, gdzie te miliony pytań znikają.
Nasz nauczyciel socjologii zawsze powtarzał, że socjologów interesuje średnio statystyczny człowiek: „nie obchodzi mnie, kto siedzi przede mną, prezydent Roosevelt czy bezdomny z Charkowa”. Bardzo mnie denerwowała ta statystyka. Zaczęłam się kręcić przy ludziach z konserwatorium i tak trafiłam na teatralne warsztaty na ciało, na głos, na emocje. Wyczułam swoje sparaliżowane ciało i to, że treningowałam przez lata tylko swój mózg. I wszystko, o czym pisałam na socjologii, było pozbawione mojego prawdziwego oporu. Piszesz o społeczeństwie, bo jest taka tendencja, wykorzystujesz jakieś nowomodne pojęcia w rodzaju emancypacja, dekolonizacja, a za nimi nic, żadnego oporu.
Nie chciałam być w tym uprzywilejowanym, socjologicznym słoiku, pisać o czymś, czego naprawdę ciałem nie czuję. Podeszłam do trenera po tamtych zajęciach i impulsywnie, jakby paląc wszystkie mosty do swojego poprzedniego życia, zapytałam: jak to się nazywa, a on mi na to: teatr. Mówię: nie, nie o to chodzi, chodzi o to, jak twój zawód nazywa się. Reżyser, powiedział. Przyszłam do domu i powiedziałam mamie i babci: już nie będę socjolożką, chcę robić teatr. Na egzaminy trafiłam bez żadnego przygotowania i wzięli mnie od razu, chociaż ja pewnie wtedy mówiłabym, że Mewa Czechowa to jest sztuka o zwierzętach.
Znalazłaś tam swoje miejsce?
Jak trafiłam na wydział, to od razu poczułam, że to jest to, o czym zawsze marzyłam. Niestety, fakultet teatralny wtedy miał obsesję wielkiego, ruskiego teatru. „Uczymy się na sylabusach najlepszych teatralnych akademii Moskwy” – powiedział na pierwszych zajęciach nasz mistrz. „U katolików człowiek syn Boży, a u prawosławnych niewolnik Boży. Dlatego w Europie tyle demoralizacji i wolności” – powiedziała na pierwszych zajęciach jego żona, która wykładała ruską literaturę.
Było jasne, że kiedy skończę reżyserię, to będę marzyć o tym, żeby trafić do Moskwy. No i pojechałam. Był tam taki Juchananow, u niego była szkoła reżyserii i tam aplikowałam. Świetny był ten casting, niepodobny do żadnych castingów: przychodzisz i ci dają Shakespeare’a, jest tam pięćdziesiąt osób, które też próbują i ty za trzydzieści minut musisz zrobić spektakl. Albo ci dają Buñuela, czy jakiś inny film i piszesz reżyserską eksplikację. Potem były rozmowy indywidualne. On mnie mówi: gdzie ty uczyłaś się? Ja na to: w Charkowie. A on: nie udało im się ciebie zepsuć. Zapytałam tego Juchananowa, czy mnie będzie brał, czy nie? I on mi powiedział: słuchaj, wszystko jest w porządku, tylko gówna jeszcze musisz zjeść dużo, jak zjesz dużo gówna, to wtedy ja wezmę cię. A ja mu na to: przecież nie zdążę przez dwa dni, pojutrze już są wyniki, czy można mnie wziąć i ja paralelnie będę gówno jadła? Nie zgodził się, ale ja zdecydowałam: wszystko jedno, jadę do Moskwy, bo tylko tam ten prawdziwy teatr, sprzedałam swój syntezator – żeby wystarczyło kasy na bilet – i pojechałam.
To był rok 2012. Tam to miałam naprawdę trzysta zawodów! Od pracy w półlegalnej drukarni po bycie klaunem-animatorem na imprezach u dzieci oligarchów. Od fuchy kelnerskiej na sylwestrowym przyjęciu dla księży i biznesmenów w Soborze Chrystusa Zbawiciela, po statystowanie jako przypadkowy widz za pięćset rubli na dobę przy produkcji idiotycznych rosyjskich tv-show. Fabryki, kurierstwo, pakowanie kwiatów, roznoszenie ulotek, fotografowanie w nocnych klubach dla złotej moskiewskiej młodzieży, rozdawanie kawy za sto rubli na dobę na politycznym meetingu Putina… Sorry. Wstyd, ale trzeba było przeżyć. To marzenie o ruskim teatrze było na tyle wielkie, że żadnego upokorzenia wtedy nie mogłam zidentyfikować. Nawet romantyzowałam to robocze doświadczenie.
Potrafiłam żyć kilkoma życiami, nie wiem, czy w ogóle spałam; z jednej strony teatralne działania, elitarne kółka, obok Sieriebriennikow, Bogomołow, z drugiej proletariacki trip w kolejnej piwnicy. Wiesz, bardzo lubiłam ruską literaturę, ale w Moskwie przez dwa lata zobaczyłam, co to jest ruska literatura.
Pod koniec 2013 już zaczęłam pracować w teatrach, robić spektakle, mieć zaproszenie do kolejnych projektów. Wreszcie mieszkałam nie w tych hostelach dla emigrantów, a w wynajętym mieszkaniu. Nie mogłam tego nazwać, ale czułam jakieś zmęczenie.
I nagle wybuchł Majdan. Nie mogłam zrozumieć, co się dzieje. Miałam tylko rosyjską telewizję. Napisałam do przyjaciółki: co w was tam dzieje się, co to za faszyzm? I ona tak prosto powiedziała: Roza, nie mów bzdur, przestań oglądać propagandę, przyjeżdżaj, sama zobaczysz, jaki tutaj faszyzm. Zostawiłam wszystkie książki, kupiłam bilet, zabrałam tylko jeden plecak, napisałam współlokatorce, że jest opłacone na miesiąc, nie wracam, szukajcie kogoś nowego.
Wróciłam. Wiedziałam, że mam znowu zacząć od zera. Ale czułam się pełna sił i bezpieczna tam w Charkowie, w tej masakrze. Bo wiedziałam na trzysta procent, o co chodzi z tą walką, że chcę być z tymi ludźmi, w tym kraju. I że jestem Ukrainka. Potem Rosja zaatakowała Donbas, od razu zapisałam się do organizacji pomocowej, jeździłam z grupą wozić humanitarkę i prowadzić koncerty dla żołnierzy. Pamiętam, stoję po koncercie obok jakiegoś tanku sama i słyszę gdzieś daleko ostrzał i sama sobie mówię: kurwo, nie boję się, nie pójdę stąd. Paralelnie teatralne działania, dokumentalne spektakle. A potem poznałam Joannę…
Joanna była pierwszą osobą, która pokazała ci europejski teatr?
Tak, Joanna była pierwszą osobą, która mi pokazała Polskę, Berlin i w ogóle Zachód. Bo ja wcześniej tylko tę Moskwę widziałam, moja głowa była tylko na wschodnią stronę. Ja nie znam normalnie żadnego języka…
Zaraz, zaraz, znasz przecież ormiański, rosyjski, ukraiński i polski. Czemu mówisz, że nie znasz żadnego języka?
Wiesz, dopiero teraz coś z tym robię. Bo wyczułam, że byłam w jakiejś lingwistycznej kolonii, czy może w więzieniu. Nasza geograficzka w szkole, w 1999 roku, czyli w czasach już niepodległej Ukrainy, kiedy pokazywała mapę świata, mówiła: naszym językiem rozmawia piąta część świata, musicie być dumni, bo dogadacie się ze wszystkimi.
W 2014 roku przestałam publicznie używać rosyjskiego. Nie uważam, że mam zapomnieć ten język, po prostu chciałam wyjść z tego językowego getta. Bo przez ruski zapomniałam ormiański, bo przez ruski zlekceważyłam ukraiński, bo przez ruski nie nauczyłam się dobrze angielskiego lub francuskiego. Kiedy wróciłam po stypendium Gaude Polonia z Polski do Charkowa, napisał do mnie dyrektor lwowskiego teatru z propozycją pracy i ja w jeden dzień zebrałam walizy i pojechałam. Chciałam tej innej przestrzeni, głównie językowej. I być daleko od granic imperium. Bo wiesz, jak ktoś jest uzależniony alkoholicznie, to lepiej uzależnienia nie denerwować, lepiej nie chodzić na imprezy. Myślę, że Joanna i możliwość bycia przez pół roku w innym kraju coś zmieniły. Wszyscy gadali w języku, którego nie znałam i mi to pokazało, że jakoś może być inaczej.
Jak się poznałyście z Joanną?
Szukałam różnych możliwości reagowania sztuką na to, co się działo w moim kraju. Latem 2014 roku aplikowałam na międzynarodowe laboratorium teatralne. Przyjechałam tam, pierwszego dnia poznałam dużo świetnych ludzi z całej Ukrainy. Zameldowaliśmy się i czekaliśmy na jakąś kuratorkę tego laboratorium z Polski. Myślę: ciekawie poznać nowych ludzi z Zachodu. Choć u mnie w domu mówili: kurica nie ptica, Polsza nie zagranica. Oczywiście oczekiwałam zobaczyć jakąś napompowaną panią, osobę z zagranicy.
Nagle przyjeżdża dama, stoi plecami do mnie, gada po angielsku, czasem coś mówi po ukraińsku, a ja stoję i patrzę na jej czarne buty z dziurą. (Te jedne buty sobie po niej potem zostawiłam.) Potem ona odwróciła się do mnie i powiedziała po ukraińsku: Привіт, я Йоaнна. Wtedy nie wiedziałam, co się stało ze mną, tylko patrzyłam w oczy i byłam sparaliżowana. Podobała mi się jej wolność, jakaś taka gracja, jakieś takie ludzkie podejście. Tego nigdy nie widziałam u tych kuratorów z Moskwy. Podobało mi się coś więcej, czego nie mogłam nazwać. W żaden sposób jej nie nazywałam. Bałam się mieć kontakt, choć cały czas kręciłam się obok niej.
Potem, pod koniec laboratorium, podeszłam do niej i skłamałam, że nie mam papierosa: czy może mi pani skręcić papierosa? Ona powiedziała: skręcę, jeżeli przestaniesz mnie nazywać panią. Tak w moim języku pojawiło się słowo „Joanna”.
Przez dwa lata nie wiedziałam, co się dzieje ze mną. Uważałam wtedy, że jestem na sto procent hetero, bo relacje miałam tylko z chłopakami, ale rozumiałam, że moje uczucia do niej niepodobne są do przyjaźni. Ktoś mnie zapytał, czy może zakochałam się, ale we mnie to zrobiło agresję straszną, powiedziałam nawet coś homofobicznego. Potem robiłam coś w Charkowie, to jest bardzo progresywne miasto i w jednym moim projekcie zaczęła grać taka słynna charkowska queer-gwiazda. Ona we mnie podczas tego projektu zakochała się, chodziła za mną, uwodziła mnie i śpiewała piosenki dedykowane mnie na koncercie. Mówiłam jej wprost – szanuję twoje uczucia, ale nie możesz zmienić mojej przyrody, jestem hetero, koniec, finał. Chociaż, pamiętam, czułam, że coś może nie potrafię zobaczyć przez moje homofobiczne, heteronormatywne wychowanie. Wszystko jedno; trzymałam się blisko tej queer-gwiazdy i tego środowiska i paralelnie badałam, o co to chodzi z moimi uczuciami do Joanny.
Byłyście wtedy w kontakcie przez cały czas? W jakim języku się porozumiewałyście?
Joanna słabo mówiła po ukraińsku. Ja też. Na tym laboratorium ona bardzo ostro do nas powiedziała, że prosi, żeby do niej zwracać się wyłącznie po ukraińsku, bo ona nie rozumie po rosyjsku i w ogóle nienawidzi ruskiego języka. Musiałam szybko przypomnieć sobie ukraiński, bo uczyłam się w szkole. Bardzo zależało mi na komunikacji z nią.
Atakowałam ją listami o życiu, o wojnie, o jakichś chłopach, o Ukrainie – wszystko przy użyciu translatora. Ona też musiała odpowiadać mi po ukraińsku. Tak u nas pojawił się ten wspólny język, którego tak naprawdę uczyłyśmy się razem. Teraz wracam do tych listów w fejsbookowym mesendżerze. Patrzę na to, jak na listowanie obcych ludzi. Mam teraz inną optykę i widzę, że to było oczywiste, co się wtedy działo, ale wtedy słowa raczej kamuflowały, uciekały od każdej możliwości nazwania tego, co się dzieje.
Jednego razu jej wreszcie po prostu powiedziałam przy jakimś ognisku, że ona mi podoba się. Tak spontaniczne bez strachu o to, co będzie. Jak siekiera. Ona na to: a wiesz, ty mnie też. Mówię: dawno? czemu wcześniej nie powiedziałaś? A ona na to: ty przecież jesteś hetero. Przecież to ty jesteś hetero, mówię jej. I tak okazało się, że to jest wzajemne. Najlepsze w życiu, wiesz? Ona nie była prosta w charakterze. Plus różnica wieku między nami. Nie było łatwe to, ale było wzajemne.
Po Joannie już nie wierzę w żadną miłość, gdzie nie ma wzajemności. Nie ma bez odwzajemnienia miłości, jest to cokolwiek, ale nie miłość.
Żałoba po odejściu Joanny to centralna strata, z którą zmaga się twój tekst.
Wczoraj przy sprzątaniu natknęłam się jeszcze na dwa słoiki jej prochów i pomyślałam, że to trzeba wysypać. Wszystko jedno, nad morzem, czy w górach. I ja rozumiem, że to trzeba zrobić, ale wiesz, ja boję się strasznie stracić pamięć o niej. Patrzę po tym fejsbooku: kiedy wrzucałam zdjęcie z nią tuż po jej śmierci, setki osób lajkowały, kilka miesięcy później reagowało wielu Ukraińców, bo dla nich to była bardzo ważna osoba, i już tylko dwa Polaki, pojutrze nikt już może nie pamiętać, nikt nie da lajka głupiego.
A ja chcę, żeby ona zajmowała miejsce. Smutno żyje się bez niej. Ale patrzę na moją babcię, na mamę – one nie poznały miłości. A ja poznałam: wzajemną, piękną. Mało może, można więcej, ale doświadczyłam. Można już całe życie żyć spokojne – tak melancholijnie czasem żartuję. Joanna była moje all inclusive – ona mnie dała wszystko i zabrała wszystko.
A to pisanie? A teatr?
Jak tracisz coś najważniejszego w życiu, to wszystko inne przestaje mieć sens, jaki dopiero miało. Te wszystkie durne ambicje, te konkurencje, ten narcyzm, to nie wiadomo co. Nie chcę żadnej toksyczności w teatru, w życiu. Teraz wierzę w to, że tylko razem można przeżyć masakry, tylko z tym, kto chce być z tobą, możesz być śmiałym. Ja życia nie chcę tracić na niewzajemności, bo mam już przykład, że można inaczej.