Rodáci (Rodacy)
Ta słowacka para autorów odniosła już duży sukces dzięki wystawionej na małej scenie Teatru Narodowego sztuce Leni, inspirowanej wizytą (prawdziwą) kontrowersyjnej Leni Riefenstahl w Stanach Zjednoczonych w 1974 roku i jej (fikcyjnym) udziałem w legendarnym, telewizyjnym talk-show Johnny Carsona. Rzecz to nie tylko o związkach sztuki z totalitaryzmem i odpowiedzialności artysty za swoje dzieło, ale też – zaskakująco – o granicach wolności słowa. Spektakl ten znajduje się nieprzerwanie w repertuarze teatru od końca 2013 roku i wciąż cieszy się ogromnym powodzeniem.
Tym razem jednak mamy do czynienia ze sztuką na dużą scenę. Rzecz rozgrywa się w środkowej Słowacji, w szkole pochodzącej z czasów międzywojennych – jedynym budynku, prócz tamtejszego kościoła, z którego mieszkańcy są dumni. Wieczorem w szkolnej sali gimnastycznej miejscowe kobiety ćwiczą aerobik – żeby schudnąć, ale też, żeby mieć gdzie poplotkować. W pewnym momencie sielankową scenkę rodzajową przerywa potężna eksplozja. Przestraszone kobiety nie mają pojęcia, co się stało. Czy gdzieś w pobliżu spadł samolot? Czy to atak terrorystyczny? Albo wybuch gazu czy stacji benzynowej? A może zaczęła się wojna? Przecież stąd tak blisko na Ukrainę. Sytuacja jeszcze się komplikuje, gdy po chwili do sali zaczynają ściągać ludzie z okolicy, ale też przyjezdni, których eksplozja zatrzymała w drodze. Atmosfera gęstnieje i napięcie nie spada nawet wtedy, gdy okazuje się, że wybuch nastąpił w niedalekiej fabryce chemicznej, więc wszyscy muszą pozostać w szkole do czasu opanowania pożaru i sprawdzenia, czy przypadkiem nie nastąpiło jakieś skażenie terenu.
Klaustrofobiczna sytuacja stopniuje napięcie, pojawiają się różne konspiracyjne teorie, a na powierzchnię zaczynają wypływać dawne i nowe animozje. Rodacy na scenie kłócą się na temat wszystkich współczesnych słowackich kompleksów, mitów i problemów, co podlane jest jeszcze gęstym sosem przesądów, „fake newsów” i zwykłej ludzkiej głupoty. Są tu komuniści i dekomunizatorzy, „prywatyzacyjni złodzieje” i zwolennicy „ludowej sprawiedliwości”, homoseksualiści i homofoby, demokraci i neofaszyści, byli dysydenci i emigranci, „putinowskie trolle” i rusofoby, wielbiciele Tiso i Mečiara. Początkowo podziały są w miarę przejrzyste: miejscowi kontra przybysze, obywatele kontra „złodziejscy politycy”, wyznawcy spiskowych teorii kontra racjonaliści. Wystarczy jednak poruszyć tematy „wrażliwe” (Romów, homoseksualistów czy imigrantów), żeby zaczęły się tworzyć naprawdę osobliwe konstelacje. Bo w końcu niemal wszystkich przeraża straszna wizja zalewu kraju przez „hordy islamskich terrorystów”…
Słabością sztuki jest jej fragmentaryczność i skrótowość. Każda z szesnastu postaci reprezentuje inną postawę, ale przy takiej ich liczbie zaledwie symbolizuje ona problem i jest niestety dość „płaska”. Prowadzi to też do pewnego chaosu na scenie, a rzeczywiste problemy zostają jedynie zamarkowane lub co najwyżej obśmiane – co akurat nie jest złe: zjadliwa ironia i wartkie, soczyste dialogi to istotne atuty sztuki. Gorsza jest jej publicystyczność, którą niemiecki reżyser Tilmann Köhler jeszcze podkreśla. Spektakl jest jednak bardzo świeży (premiera miała miejsce niespełna dwa tygodnie przed festiwalem), więc możliwe są jeszcze jego korekty, a i tak stawia on widzom kilka ważnych pytań: jak każdy z nas zareagowałby na sytuacje, na które nie mamy wpływu? Czy rzeczywiście społeczeństwo potrzebuje dziś wodza? Czy zmierzamy do dyktatury? Czy na populizm nie ma lekarstwa?
Andrzej S. Jagodziński