Złamany kod Eurowizji

Marcin Bogucki
Przedstawienia
20 Maj, 2024
Maj
2024

Jak to jest być fanem Eurowizji w 2024 roku? Najkrótsza odpowiedź brzmi: niełatwo. Nikt nie pyta cię, co sądzisz o zmianach dotyczących występów na żywo w półfinałach Wielkiej Piątki i kraju-gospodarza. Albo o wpływie na wyniki osób z tzw. reszty świata, czyli krajów niebiorących udziału w Eurowizji, którym umożliwiono głosowanie na dwadzieścia cztery godziny przed wydarzeniem. Albo czy zgadzasz się, że otwarcie linii do głosowania w finale powinno nastąpić jeszcze przed występami, czy – zgodnie z tradycją – dopiero po wszystkich piosenkach. Jeśli już pytania się pojawiały, dotyczyły raczej kwestii ogólnych i brzmiały: „co się dzieje z Eurowizją?!”. Oprócz tego w mediach społecznościowych rzucano groźby usuwania ze znajomych za chwalenie się oglądaniem Konkursu w tym roku, zaś Centrum Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych udostępniło na Facebooku wpis Rafała Gawła, że Eurowizja to festiwal kiczu dla dziadersów.

            Konkurs jak w soczewce skupia najważniejsze konflikty polityczne, jest sejsmografem emocji społecznych, a w tym roku nie były one wyłącznie pozytywne. Nie jest to pierwszy raz, gdy pojawiają się kontrowersje. Trzeba pamiętać, że Eurowizja nie miała problemów z przyjęciem do swojego grona Hiszpanii za rządów Franco czy Portugalii Salazara. Gdy jednak Konkurs odbywał się w Madrycie w 1969 roku, Austria nie wzięła w nim udziału – oficjalnie ze względu na niemożność wyboru reprezentanta. Z drugiej strony, w 1974 roku jednym z sygnałów rozpoczęcia rewolucji goździków było właśnie puszczenie w radio portugalskiej piosenki wysłanej wtedy na Eurowizję. Najwięcej zawirowań przyniósł konflikt grecko-turecki, ostatnio zaś można było zaobserwować je przy okazji tarć na linii Rosja-Ukraina. 

            W tym roku atmosfera była napięta, ale afera wybuchła dopiero w piątek po drugim półfinale. Joost Klein reprezentujący Holandię został początkowo zawieszony, następnie zdyskwalifikowany z Konkursu. Informacje ze strony organizatora, czyli Europejskiej Unii Nadawców (EBU) były skąpe, co dało asumpt do spekulacji: czy był to incydent po jego występie, czy może konflikt z delegacją izraelską? Niektórzy sądzili, że sprawa mogła dotyczyć wypowiedzi Joosta z czwartkowej konferencji prasowej zwycięzców półfinału. Burzę wywołało pytanie Szymona Stellmaszyka skierowane do reprezentującej Izrael Eden Golan: „Czy zastanawiałaś się nad tym, że twoja obecność tutaj stanowi ryzyko dla innych uczestników i publiki?”. Zareagowała na nie osoba z delegacji izraelskiej, sugerując piosenkarce, że nie musi odpowiadać na to pytanie, na co obruszył się Joost, komentując głośno: „dlaczego nie?”. W oficjalnym komunikacie EBU zaprzeczała, że chodziło o kwestie polityczne, lecz o groźby skierowane przez Joosta w kierunku fotografki. Nadawca holenderski uznał dyskwalifikację za reakcję niewspółmierną do czynu. 

            Nie ucichły jednak głosy, że kara dotyczyła właśnie sprzeciwu Joosta wobec udziału  Izraela w Eurowizji. W Malmö, gdzie odbywał się tegoroczna edycja, zorganizowane zostały wielotysięcznymi demonstracje propalestyńskie (tym bardziej medialne, że uczestniczyła w nich Greta Thunberg), na ulicach pojawiła się policja z długą bronią, już wcześniej wzywano w mediach społecznościowych do bojkotu Eurowizji, do czego namawiały także organizacje LGBT+. Po raz pierwszy EBU pozwoliła wnosić na arenę jedynie flagi krajów uczestniczących w tegorocznej edycji. Wyjątek zrobiono jedynie dla flagi tęczowej, ale już nie UE, za co organizatorzy wylądowali nawet na dywaniku Komisji Europejskiej, wykluczona została także flaga osób niebinarnych (musiała być ona przemycana na arenę).

            W tym roku media obiegła informacja, że zakazano na Eurowizji używania flag palestyńskich, choć zastosowano tu działającą od lat zasadę dotyczącą tzw. terytoriów spornych (o Kosowo, na przykład, nikt się nie upominał). Występujący postanowili jednak zabawić się z EBU w kotka i myszkę, by w sposób mniej lub bardziej oczywisty obejść powtarzane jak mantrę zdanie na temat apolityczności Eurowizji. Slimane reprezentujący Francję w trakcie próby przed finałem zamiast zaśpiewać fragment a cappella wygłosił apel o pokój i jedność, dzień wcześniej Włoszka Angelina Mango pojawiła się w centrum prasowym, by wykonać Imagine przy akompaniamencie gitary. Nagranie piosenki portugalskiej wokalistki iolandy z finału trafiło do sieci z opóźnieniem, gdyż artystka miała paznokcie pomalowane we wzór inspirowany kefiją. Prezentowała go już wcześniej podczas turkusowego dywanu inaugurującego Eurowizję, dodatkowo zaś wybrała na tę okazję kreację palestyńskiej marki Trashy Clothing. W pierwszym półfinale Mustii z Belgii wykorzystał własne ciało jako medium i umieścił na ramieniu słowo PEACE (przy okazji, belgijska telewizja podczas występu Izraela przerwała transmisję i wyświetliła planszę krytykującą działania Izraela oraz jego udział w Konkursie). Najsubtelniejszą formę trollingu EBU wybrało Bambie Thug z Irlandii – osoba, która na swoim kostiumie wypisała hasła „wolna Palestyna” oraz „zawieszenie broni”, ale w języku irlandzkim gaelickim. Najbardziej konfrontacyjnie zachował się Eric Saade, reprezentant Szwecji z 2011 roku, który został zaproszony do otwarcia pierwszego półfinału. Podczas wykonania swojej piosenki Popular miał na ręce zawiniętą kefiję, którą otrzymał w dzieciństwie od ojca – Palestyńczyka z Libanu. Nagranie do tej pory nie trafiło na oficjalne kanały Eurowizji.

            Ze względu na występ Izraela nie tylko podjęto szczególne środki ostrożności, EBU postanowiła także wykorzystać podczas transmisji system zagłuszania buczenia, które słyszalne było na nagraniach z areny. Nie był to pierwszy razy, gdy w ten sposób naginano rzeczywistość, podobnie postąpiono podczas występów Rosji w 2014 i 2015 roku (przypomnę, że rok po aneksji Krymu kraj ten wysłał na Eurowizję piosenkę o pokoju A Million Voices). Udział Izraela wisiał na włosku, gdyż EBU wnosiła o zmiany w tekście piosenki Eden Golan wprost nawiązującej do ataku Hamasu z 7 października, zaś izraelska telewizja nie była skłonna do ustępstw. Ostatecznie doszło do porozumienia i przemianowania tytułu z October Rain na Hurricane. Trudno sobie wyobrazić, jak wyglądałby Konkurs, gdyby islandzkie preselekcje wygrała nie Hera Björk, lecz palestyński wokalista Baszszar Murad z piosenką Wild West.

            Niełatwa sytuacja polityczna prowadziła do niełatwych wyborów. Potencjalne reakcje można prześledzić, patrząc na warszawskie lokale, które w poprzednich latach organizowały transmisje Eurowizji: w tym roku Butero dołączyło do bojkotu, informując, że zamiast pokazywania Konkurs będzie puszczać muzykę palestyńską, w La Pose i na Brackiej przerwano transmisję podczas występu Eden Golan i prowadzono zbiórkę m.in. na Lekarzy bez Granic, w Ramonie – o ile mi wiadomo – można było obejrzeć Eurowizję bez ingerencji.

            „United by music” – trudno wyobrazić sobie bardziej ironiczne hasło tegorocznej edycji. A miało być tak pięknie: oprawa graficzna nawiązująca do zorzy polarnej idealnie zgrała się z warunkami atmosferycznymi, Szwecja obchodziła w tym roku pięćdziesiątą rocznicę wygrania Eurowizji przez ABBĘ i choć zespół nie pojawił na scenie, hołd Waterloo oddały dawne zwyciężczynie Konkursu: Charlotte Perelli, Carola i Conchita Wurst. Dawno nie było tak emocjonującej edycji, jeśli chodzi o wybór zwycięskiej piosenki, gdyż zakłady bukmacherskie nie dawały jednoznacznej przewagi żadnej z propozycji, choć trudno było wykrzesać z siebie w tym roku wiele entuzjazmu.

            Ostatecznie zwyciężył nie faworyt fanów, czyli Baby Lasagna z Chorwacji (Rammstein po zwrocie ludowym, jak określiła to moja koleżanka), lecz Nemo – osoba niebinarna reprezentująca Szwajcarię. Piosenka The Code łączy w sobie pop, operę (nawiązania do habanery z Carmen i Królowej Nocy) oraz rapowanie na tle drum’n’bassu. Brzmi jak przepis na katastrofę? Okazuje się, że wszystkie te elementy można zgrać ze sobą, szczególnie, że utwór opowiada o wyłamywaniu się z zero-jedynkowego świata, co jest jego autotematycznym rysem, ale jednocześnie może mocno rezonować jako uniwersalne przesłanie. Dziesięć lat temu z queerowym hymnem wygrywała Conchita Wurst, The Code ma szansę stać się równie popularną piosenką z misją.

            Wybór Luny, polskiej reprezentantki, odbył się w okresie przekształceń Telewizji Polskiej na spółkę w stanie likwidacji. Do istniejących od lat problemów w TVP, m.in. rozmycia odpowiedzialności za decyzje, doszły kolejne – krótki czas na ich podejmowanie oraz problemy budżetowe. Zdecydowano się nie na preselekcje, lecz na wybór wewnętrzny, który pomimo transparentności okazał się kontrowersyjny. Dopiero naciski na TVP doprowadziły do ujawnienia punktacji, co przerodziło się w oskarżenia nadawcy, gdyż przedstawiciel TVP w jury nie przyznał żadnych punktów faworytce fanów – Justynie Steczkowskiej, przez co przegrała ona o włos z Luną. Wysłano na Eurowizję piosenkarkę na wczesnym etapie kariery, do tego zaś niezbyt przygotowaną wokalnie do występów na żywo. Nie pomagała jej także inscenizacja z wymagającą choreografią, która wpłynęła dodatkowo na wyraźnie słyszalną zadyszkę. Nie udało się Lunie awansować do finału, choć sądzę, że The Tower poradzi sobie nieźle jako piosenka radiowa. Teraz artystka musi sobie poradzić nie tylko z falą krytyki, lecz także niestety ze zwykłym hejtem. 

            Moją faworytką była Marina Sati z Grecji. W tworzeniu piosenki Zari maczało palce dziewięć osób, sam utwór łączy w sobie różne estetyki: reggaeton, trap oraz tradycyjną muzykę grecką i pokazuje bardzo nieoczywisty obraz kraju rozpostartego nie między antykiem a współczesnością, lecz Bałkanami a tzw. Bliskim Wschodem (jest tu miejsce zarówno dla greckich bębnów, jak i ottomańskiej zurny).

            Największym przegranym tegorocznej Eurowizji był Martin Österdahl, producent wykonawczy Konkursu, który udowodnił jak łatwo daddy figure może przemienić się w figurę dziadersa (chodzi oczywiście nie o wiek, lecz mentalność). Jak zwykle w półfinałach towarzyszyły mu oklaski, gdy jako „komisja gier i zakładów” czuwał nad procesem liczenia głosów, podczas finału towarzyszyło mu już buczenie. Szczególnie ironicznie wybrzmiała w tym kontekście piosenka Lyndy Woodruff, znanej fanom Eurowizji fejkowej rzeczniki EBU, która wystąpiła z piosenką Youʼre Good to Go nawiązującą do słynnych słów wypowiadanych przez producentów wykonawczych potwierdzających ważność wyników głosowania. Miało wyjść śmiesznie, wyszło niezręcznie, gdyż piosenka jedynie podkreśliła rozdźwięk między fanami a EBU. 

            Organizatorzy Eurowizji nie mają łatwego zadania – trudno jest nawigować między Scyllą polityki a Charybdą apolityczności, choć w ostatnich edycjach udawało się to nadzwyczaj dobrze. W tym roku jednak Konkurs ewidentnie osiadł na mieliźnie. Tegoroczna edycja ma szansę być przełomowa, nie wiadomo jednak czy Eurowizja wyjdzie cało z tych perturbacji, biorąc pod uwagę głosy niezadowolenia pojawiające się w fandomie. Ewidentnie miłość do Konkursu została wystawiona na próbę. To od EBU, ale i nadawców publicznych zależy, jaka przyszłość go czeka – dla przypomnienia dodam, że dopiero ich reakcja wpłynęła na wykluczenie Rosji z rozgrywek po rozpoczęciu pełnoskalowej wojny, wcześniej organizatorzy zasłaniali się „olimpijską” otwartością Eurowizji.

            Superwidowiska lubią mocne symbole. Nemo, zgodnie ze słowami piosenki „broke the code”, wygrywając Konkurs, ale podczas wykonania przypadkowo zbiło także trofeum a przy okazji złamało także kciuk. Na konferencji prasowej po finale nie omieszkało wykorzystać tego faktu, mówiąc, że – podobnie jak kryształowy mikrofon – Eurowizja wymaga naprawy. Ten głos nie był odosobniony, lecz stanowił raczej wyraz szerszego niezadowolenia, jakie przyniosła tegoroczna edycja.

Udostępnij

Marcin Bogucki

Autor obronił doktorat w Instytucie Kultury Polskiej UW. Zajmuje się kulturową historią opery oraz reżyserii operowej. Wydał książkę Teatr operowy Petera Sellarsa. Inscenizacje Händla i Mozarta z lat 80. XX w. (2012). Był sekretarzem Polskiego Towarzystwa Badań Teatralnych.