1740481969252_mila-lapko-teatr-wspolczesny-surferzy.jpg

Bartłomiej Juszczak, Marcel Osowicki „Surferzy”, Teatr Współczesny w Szczecinie, reż. Bartłomiej Juszczak, Marcel Osowicki, 2025, fot. Mila Łapko, www.wspolczesny.szczecin.pl/

Na jaką falę czekasz?

Dominika Ryczywolska
Przedstawienia
16 kwi, 2025
2025

Chwilę przed wejściem na widownię szczecińskich „Nowych Sytuacji” dostaję okulary przeciwsłoneczne, na krzesłach czekają ręczniki, a na niektórych też latarka. Komunikat jest więc jasny, wszyscy będziemy łapać fale. I łapiemy. Dosłownie, bo twórcy i twórczynie „Surferów” włączają publiczność w spektakl, tytułując nas uczestnikami campu pod swoim przewodnictwem. A także w przenośni, bo surfowanie jest dla twórców metaforą, ale o tym później.

Osoby widzowskie biorą udział w obozie sportowym, ale nasz udział w przedstawieniu nie wymusza bezpośrednich interakcji czy wchodzenia na scenę. Uczestniczymy w nim z komfortowej pozycji krzesełek, a ze sceny pada pytanie o nasz  poziom zaawansowania. Jest prezentacja sprzętu i podstawowych zasad, potem częstowanie oranżadą. Naszymi przewodnikami jest czwórka mniej lub bardziej doświadczonych surferów (Michał Lewandowski, Barbara Biel, Julia Gadzina, Kacper Kujawa). Później dołącza do nich piąty, najbardziej zaznajomiony z lokalnym środowiskiem (Przemysław Walich). Przedstawiają nam się jako wolni, szczęśliwi – a przynajmniej z wymalowanymi na twarzach uśmiechami – „wieczni podróżnicy na nieustających wakacjach”. Przez cały spektakl – a szczególnie jego pierwszą część – próbują zarazić publiczność nie tylko miłością do tego sportu, ale przede wszystkim swoją filozofią życia. Taką, w której pierwsze skrzypce gra luz, relaks i dobra zabawa.

Wielopoziomowa nieokreśloność przenosi tę opowieść w pole metafory i sprawia, że to bardziej refleksja o współczesności niż tytułowych miłośnikach łapania fal. Nie wiadomo gdzie jesteśmy, poza tym, że na plaży. A właściwie – w raju, bo tak określa to miejsce postać, w którą wciela się Michał Lewandowski. Zaczynamy od wizyty na nieco sztucznej, kampowej plaży. W roli piasku biały materiał. Z tyłu sceny przyjemnie na biało świeci LED-owe słońce, w tle chmurki i niebieskie niebo – jak tapeta na ekranie Windowsa XP. Niezdefiniowani są także tytułowi bohaterowie, bo żaden z nich nie ma w spektaklu imienia. Jedynym, który jest jakkolwiek określany przez współsurfujących, jest „młody” (Kacper Kujawa). Odzwierciedleniem jego przydomku jest nie tylko wiek, ale także poziom zaawansowania w sporcie. W przypadku pozostałych widoczne są pełnione w grupie funkcje, Barbara Biel i Michał Lewandowski tworzą duet koordynacyjny, Przemysław Walich jest specjalistą od lokalnej społeczności, a Julii Gadzinie bliżej do kwestii sportowych. Poza tym w ich rozmowach nie pojawiają się bezpośrednie zwroty. Pisząc ten tekst, nie wiem nawet jak ich nazywać, uciekam w słowną ekwilibrystykę złożoną z „postaci” i „bohaterów”, bo ich sceniczne portrety kończą się na pasji. Są właściwie pozbawieni tożsamości, nie mają swojego określonego geograficznie miejsca, nie wspominają o rodzinie. Dobrowolnie stają się podróżnikami wyrwanymi z systemu. Wolnymi elektronami, które pędzą przed siebie w poszukiwaniu wolności i szansy na wyswobodzenie się z ograniczeń zgodnie z hasłem „płyniesz tam, gdzie patrzysz”.

Jedynym widocznym elementem ich tożsamości jest bycie surferem. Ostatecznie są więc częścią czegoś większego – grupy posiadającej swój system pozdrowień i jasno określone zasady współdziałania. Bohaterka, w którą wciela się Julia Gadzina, opowiadając o panujących podczas campu regułach, mówi między innymi o tym, by się wzajemnie obserwować na wypadek podtopienia. Społeczność, w którą zostajemy wprowadzeni, ma też swój własny język. Idąc na widownię, na ścianie znajduję słowniczek z rozpisanym slangiem, który pojawia się także w spektaklu. Choć akurat w tym przypadku przewodnicy podczas teatralnych kolonii nie są łaskawi dla nowicjuszy i wrzucają widzów na głęboką wodę, nie wyjaśniając znaczenia używanych słów.

Autorzy scenariusza (Bartłomiej Juszczak i Marcel Osowicki) otwierają też pole do interpretacji tego, kim tak naprawdę są tytułowi surferzy. Ze sceny pada wprost, że bycie nimi to nie tylko łapanie fal, ale także dokonywanie codziennych wyborów. „Młody” wdzięcznie opowiada o tym, że czuje swojego „wewnętrznego surfera” także wybierając mleko czy rodzaj aktywności fizycznej. Ostatecznie stwierdza, że surfer to „człowiek w kontakcie ze sobą i całą naturą”. Twórcy dają więc sygnał, że w ich opowieści nadrzędne jest podejście do życia. Poczucie sprawczości, wolność, bliskość z otoczeniem i własnymi potrzebami. I cel, bo surferzy to marzyciele wpatrujący się w horyzont. Ludzie, którzy muszą się znaleźć w odpowiednim miejscu i czasie, by złapać swoją upragnioną falę. Pytanie, czym ona właściwie jest? W wykreowanej w spektaklu wielopoziomowej metaforze może być symbolem czegokolwiek. Każdy ma własną, a może własne? W końcu, kto powiedział, że całe życie musimy dążyć do tego samego punktu? I kto powiedział, że droga do jego odkrycia i zdobycia jest prosta? Kiedy to piszę gra mi w głowie „Życie to Surfing” Myslowitz.

Gdzieś w trakcie pojawia się napięcie pomiędzy tym, co sztuczne i tym, co autentyczne. Bohaterki oraz bohaterowie poszukują miejsca do surfowania, a więc przestrzeni, w której mogą być blisko natury. Równocześnie wytwarzają sobie ku temu warunki, ingerując w nią. Kiedy na scenie pojawia się postać, w którą wciela się Przemysław Walich, komunikuje miłośnikom łapania fal, że lokalnej społeczności nie podoba się ich obecność na plaży, bo zaburzają im codzienność. Trochę tak, jak pisze John Urry w Spojrzeniu turysty, gdy przywołując między innymi glamping, stwierdza, że im bardziej turysta szuka autentyczności, tym częściej trafia na sztucznie wykreowane miejsce. Taka jest też atmosfera obozu wytwarzana przez surferów. Niezależnie od tego, co się dzieje próbują nas przekonać, że wszystko w porządku. Bawimy się dalej. Mimo że koordynatorka (Barbara Biel) pokazuje, że przyklejony do twarzy uśmiech jest jedynie rolą odgrywaną przed uczestnikami, by podtrzymać iluzję beztroski.

„Surferzy” to także spektakl o ciągłej zmianie i konieczności dostosowania się do narzuconych przez naturę warunków. W szukaniu odpowiedniej fali chodzi przecież właśnie o to. Otoczenie tytułowych bohaterów fluktuuje także scenograficznie (Jakub Kotynia). Kiedy pojawiają się znaki nadchodzącej katastrofy klimatycznej, robi się ciemno. Słońce przestaje przyjemnie ogrzewać, zaczyna uderzać w oczy czerwienią - jak lampa w solarium. To przed nim ochronią was wręczane na wejściu okulary. Ostatecznie scenę zalewa multimedialna fala, wcale nie ta upragniona. Nie taka, na którą można wskoczyć albo spod której wypłyniemy za dziesięć sekund. Tylko taka, która przeraża, obezwładnia i przejmuje kontrolę. Ciekawa jest reakcja tytułowych bohaterów na sygnały kryzysu. Pozostają raczej beztroscy, na pewno nie są dogłębnie przerażeni. A przynajmniej na takich chcą wyglądać. Zasiadają na środku sceny i - tym razem z powagą - synchronicznie, prezentują wyposażenie swoich plecaków. Kryzysowy ekwipunek składa się nie tylko z plażowego niezbędnika w postaci kremu SPF i butelki wody, ale także z kurtki czy latarki. Równocześnie chwilę wcześniej słyszymy surferską przyśpiewkę w wykonaniu Kacpra Kujawy i Michała Lewandowskiego.

Surfing jest dla twórców poręczną figurą pozwalającą zastanowić się nad podróżowaniem, bo z tym nierozerwalnie łączy się ten sport. Z jednej strony beztroska wycieczka w poszukiwaniu plaży i słońca. Z drugiej, dla surferów to konieczność dostrojenia się do tego, co od nich niezależne, wyczekiwanie odpowiednich warunków. Pytanie, jak sobie poradzić, jeśli staną się one trudne do przewidzenia? A raczej nie jeśli, tylko kiedy, bo to, że ten moment nadchodzi, jest pewne. Wtedy zaczyna się tułaczka, podróż przestaje być przyjemnością, staje się walką, a często także niezbędną do przetrwania koniecznością. W przedstawieniu jak echo pobrzmiewa temat migracji klimatycznych. Twórcy nie problematyzują tematu dogłębnie, pojawia się on w formie sugestii i niedopowiedzeń. Raczej jako sygnał, że teraz możemy podróżować, a kiedyś pewnie będziemy do tego zmuszeni. Dla jasności: nie formułuję tego jako zarzutu, doskonale widzę w tym czytelną strategię.

Surferów tworzą ludzie młodzi, reżyserzy Bartłomiej Juszczak i Marcel Osowicki są świeżo po szkole. To przedstawiciele pokolenia, które nie tylko, jak wszyscy, funkcjonuje otoczone przez wszechobecne kryzysy, ale nasiąkało nimi od dziecka. Generacyjnie wychodzę z tego punku, więc pozwalam sobie napisać w liczbie mnogiej. Świat od zawsze nieustannie zmienia się na naszych oczach, a niestabilność staje się stałym elementem życia. To ciekawa perspektywa obserwowania rzeczywistości. Oswajająca z zagrożeniami, a równocześnie niepozwalająca o nich zapomnieć. W jakimś sensie widać to w spektaklu, bo ani katastrofa klimatyczna, ani warunkowana nią migracja nie są apokalipsą, której widzowie mają się bać. Twórcy ustawiają je jako tło opowieści o współczesności. A właściwie o tym, jak można – a niekiedy trzeba – po niej podróżować. Można na przykład płynąć, patrząc przed siebie, ale też obserwując otoczenie. A w tym wszystkim pozostawić sobie przestrzeń na beztroskę i humor, bo właściwie co innego nam zostało?

Dla mnie podróż, której przyglądają się twórcy, może być bardziej jednostkowa, skierowana nie tylko na zewnątrz, ale także do wewnątrz. Tak, słyszę, jak to brzmi. Nie, nie chcę być coachką. Po prostu metafora surfera łapiącego falę uruchamia we mnie skojarzenie z poszukiwaniem siebie przez młodych dorosłych. Z jednej strony wpatrujemy się w horyzont, z drugiej szukamy celu i zaliczamy przy tym całkiem sporo nieudanych prób, z trzeciej próbujemy nie zgubić siebie samych. Albo inaczej. Ja się wpatruję, szukam, zaliczam i próbuję. Może inni wiedzą od razu. Dokładnie z takiej pozycji piszę ten tekst, więc to skojarzenie porusza mnie osobiście. Ubiegły rok mnie przeżuł, wypluł, a na koniec powiedział „radź sobie”. Może tak się kończy wskakiwanie na nieodpowiednie fale? Teraz szukam siebie na nowo, przedefiniowuję relacje, pytam, błądzę. Nawet jeśli – na chwilę przed dwudziestymi szóstymi urodzinami – nie wiem, czego chcę, to wiem, czego nie chcę. I liczę na to, że swobodne współbycie z wodą poturbuje mnie mniej niż stawianie jej oporu. A jeśli do niej wpadnę, to mam nadzieję, że spokojna wypłynę za dziesięć sekund. I najważniejsze, pamiętajcie, że płyniemy tam, gdzie patrzymy!

 

Udostępnij

Dominika Ryczywolska

kulturoznawczyni, absolwentka IKP UW, krytyczka teatralna. Teksty krytyczne i rozmowy publikowała w „Dialogu”, „Notatniku Teatralnym”, Dwutygodniku” i „Czasie Kultury”. Badawczo interesuje się przestrzeniami przenikania się muzyki i teatru.