chelmonski_partridges_in_the_snow.png

Józef Chełmoński, Kuropatwy w śniegu, 1891, Muzeum Narodowe w Warszawie

Gorączka błota

Sara Manasterska
Przedstawienia
30 sty, 2025
2024

Gdy piszę te słowa, Warszawa pogrąża się w gorączce błota. Wystawę prac Józefa Chełmońskiego (1849-1914) w Muzeum Narodowym w Warszawie przedłużono po raz kolejny – tym razem do drugiego lutego. O popularności, jaką cieszą się prace Chełmońskiego, mogłam przekonać się sama, gdy w zimnym listopadzie wyruszyłam w drogę do muzeum. To był czwartek albo środa, strasznie wiało, z przyjacielem umówiłam się na 15:00, więc pewnie tylko chwilę się spóźniłam, nie mogła minąć 16:00. Mimo to na wystawie czekał na nas tłum.

Co dało się zauważyć od razu, większość zwiedzających skupiała się jednak w salach z obrazami przedstawiającymi konie. Wspominam o tym od razu, bo jestem przekonana, że to wynik preferencji a nie tylko dzieło przypadku. Tam, gdzie są konie, jest i błoto.

Wszyscy już widzieli Chełmońskiego w Narodowym – albo przynajmniej planowali go zobaczyć. Znajomy tłumacz, J. Ż., zdążył nawet wyrazić kontrowersyjną i – co podkreślam – z gruntu błędną opinię,  jakoby obraz Sójka był piękniejszy od Kuropatw – bezsprzecznie największego dzieła w dorobku Chełmońskiego, co ogłaszam z całym autorytetem osoby, która ze sztuką nie ma zawodowo nic wspólnego. Mój brat i jego żona od dwóch dni wysyłają mi przed południem zdjęcia gigantycznej kolejki do kas Narodowego – dziś podobno była o połowę krótsza, a stali w niej wielbiciele błota i koni z Warszawy, Siedlec, a nawet Łodzi. Radio przyjechało robić wywiady, a ochroniarze robili sobie zdjęcia na tle kolejki.

Ale co takiego jest w obrazach Chełmońskiego, że przyciągają tłumy? Tłumy gotowe czekać przed bramą muzeum w półtoragodzinnej kolejce już o jedenastej w niedzielę, dodajmy.

Sama mam do nich podejście raczej ambiwalentne. Oprócz Kuropatw, które należą do arcydzieł malarstwa europejskiego - co do tego musi zgodzić się każdy, kto ma choć odrobinę gustu - większość płócien Chełmońskiego zwyczajnie nie może nie kojarzyć się z produkcją masową: wykorzystywanie różnych perspektyw na te same sceny z końmi czy choćby stosowanie wciąż i wciąż tej samej – wypróbowanej! – formuły w przypadku obrazów przedstawiających krajobrazy i ptaki: wysoki horyzont, perspektywa na szeroką równinę, pojedynczy ptak podrywający się do lotu na dwóch trzecich wysokości płótna, czasem drzewa w tle, specyficzne, często dość kiczowate zastosowanie pasteli oznaczające wschód lub zachód słońca, ale częściej chyba wschód. Jest w tym jednak także coś wzbudzającego sympatię: jakaś rzemieślnicza, w najlepszym możliwym tego słowa znaczeniu, obsesja na punkcie wykonania pojedynczego motywu najlepiej, jak się potrafi.

Sama wystawa również jest zorganizowana bardzo dobrze. Pamiętam jeszcze z mojego dzieciństwa i młodości niewydarzone opisy towarzyszące obrazom w polskich muzeach i ich wzbudzające politowanie, rojące się od błędów angielskie odpowiedniki. Ta epoka już dawno dobiegła końca – polskie muzealnictwo nie ma się zupełnie czego wstydzić (poza kiepskim finansowaniem, państwo rządzący!). Od lat nie widziałam wystawy, która nie zostałaby zaaranżowana na zwyczajnym, europejskim poziomie – lub na nadzwyczajnym europejskim poziomie. Jednocześnie w forsowanej przez kuratorów (Ewa Micke-Broniarek i Wojciech Głowacki) narracji o wielkim malarzu, głęboko przeżywającym piękno natury (dla uczciwości trzeba wspomnieć, że nie brak wzmianek o realistycznych przedstawieniach błota – to prawda, sama prawda, prawie zapadają się w nim podeszwy) i niedole ojczyzny słychać jakąś lekko fałszywą nutę. Z jednej strony trudno wątpić, by Chełmoński nie był w swojej twórczości autentyczny, ale jednocześnie brakuje wzmianek o tym, że był malarzem, który osiągnął za życia komercyjny sukces – i to nie tylko w Polsce.

Wystawiał na paryskich salonach, gdzie zdobywał pomniejsze wyróżnienia. W 1879 roku Chełmoński figuruje pod numerem 620, ale żadne z jego płócien nie posiada reprodukcji (w 1879 są to Scena na rynku i Ukraina. Zaprzęg – moje własne tłumaczenia z francuskiego). W katalogu z roku 1882 Chełmoński wystawia trzy płótna (Przed kabaretem, Krajobraz jesienny, Postój kozaków – czy wybór tematów, które dla odwiedzających musiały być egzotyczne, jak kozacy i krajobrazy z najbliższego z możliwych wschodów, mógł być przypadkowy? Przypuszczam, że nie) – a jednak pośród przedstawionych w formie rycin reprodukcji dominują wyraźnie krowy. Gdzieś między Paryżem, Amsterdamem, Frankfurtem nad Menem a Berlinem, Wiedniem i Warszawą przebiega w malarstwie granica krowio-końska.

Na czarnobiałych rycinach katalogu nie da się jednak dostrzec, czy ktokolwiek inny malował równie głośno mlaskające błoto.

Granica krowio-końska jest o tyle istotna, że zachodnim malarzem (ale nie oszukujmy się: Niemcy są prawie jak Polska), który najbardziej kojarzy mi się z Chełmońskim, jest Adolph Menzel. Jego nudne, beżowo-brązowe i rojące się od dziewiętnastowiecznych mundurów płótna zapełniają kompletnie teraz opustoszały parter Starej Galerii Narodowej/Alte Nationalgalerie w Berlinie. Trzeba przyznać, że obrazy Menzela są technicznie o wiele doskonalsze od prac Chełmońskiego i całkowitą utratę popularności zawdzięczają zapewne również temu, że o wiele mniej w nich koni (a bruk znacząco utrudnia powstanie przekonujących przedstawień błota – miękkiego, mlaskającego, takiego, że chce się iść po kalosze, błota z naszego dzieciństwa, błota z naszych kałuż, błota, w jakim babrali się nasi bosi przodkowie). Jednak Menzel potrafił także malować hipnotyzująco piękne obrazy, jak kameralny Pokój z balkonem z 1845 roku. Coś nie pozwala odwrócić wzroku od tej podfruwającej zasłony, tak jak coś nie pozwala odwrócić wzroku od Kuropatw w obawie, że wykorzystają chwilę naszej nieuwagi, żeby ukryć się pod śniegiem i tak jak coś zmusza nas, żeby powitać Jesień (z 1875 roku) wybuchem radosnego śmiechu (no naprawdę, czy coś może być bardziej szare?).

Chociaż przez większą część wystawy nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że Chełmoński celowo próbuje egzotyzować swoje krajobrazy na potrzeby klienta zagranicznego – jednocześnie tworząc jakieś wyidealizowane wyobrażenie naszości do użytku wewnętrznego – to ostatecznie nawet ukraińskie pejzaże wydają się dziwnie znajome mieszkance Mazowsza: jesteśmy w nie-Polsce, czyli nigdzie, czyli w magicznej krainie wiecznego błota (i koni). I koni: z góry, z dołu, od frontu, z boku prawego i lewego, z podniesionym ogonem (do defekacji). Faktycznie czasem wyglądają śmiesznie i rozumie się od razu, skąd brały się zastrzeżenia poprzednich pokoleń krytyków, jednak zwiedzający szybko dochodzi do wniosku, że przecież nie chodzi o realizm, chodzi o końskość, błotnistą końskość. Mlask, mlask, mlask.

Czytając o Chełmońskim, ma się nieustająco wrażenie, że zawsze bardziej podobał się kolekcjonerom i zwiedzającym muzea niż krytykom sztuki. Sama śmiałam się złośliwym chichotem starej snobki, patrząc po raz kolejny na koński zaprzęg jadący błotnistą drogą, widziany z prawa, następujący po tym samym zaprzęgu namalowanym wcześniej z lewa. Ale jednocześnie coś nie pozwala odwrócić wzroku, coś przykuwa uwagę, błoto mlaszcze.

Idźcie zobaczyć Chełmońskiego w Muzeum Narodowym zanim stopnieją śniegi, zanim wyschnie błoto, zanim kuropatwy schowają się po śniegiem. Weźcie kalosze i szalik, i coś ciepłego do picia w tej kolejce.

Udostępnij

Sara Manasterska

jest tłumaczką literatury i asyriolożką.