e3m0iq_h.jpg
Czas autorefleksji, czas głupienia
Instytucje wystawiennicze stolicy ostatnio dostarczają sporo rozrywki, ale jakby à rebours. Zamek Ujazdowski bawi publiczność epatując rasizmem i islamofobią, a ostatnio także wystawami „młodych”, którzy okazują się czterdziestolatkami. Muzeum Narodowe w Warszawie stało się przedmiotem spekulacji z powodu odwołania wystawy poświęconej Dantemu – była nim pandemia czy cenzura? Według raportu AICA Polska źródłem problemu mogła być łódka uchodźców z Lampedusy, planowana jako jeden z obiektów na wystawie. Zachęta niby jeszcze działa normalnie, ale dobra zmiana powoli się tam mości. Nowy dyrektor Janusz Janowski zaczął kadencję od sprowadzenia do Zachęty prawników z Ordo Iuris, a z jego programu, pisanego moim zdaniem na kolanie i pro forma, wynika przede wszystkim to, że Janowski sztuki współczesnej bardzo nie lubi, i jeśli już będzie musiał ją prezentować, to jedynie w formule sprzed pięćdziesięciu lat.
vgos-yzo.jpg
Ta koncepcja ma swoich zwolenników – przede wszystkim w osobie Piotra Bernatowicza, który uważa, że Zachęta powinna skupić się na rzeczach niezmiennych. Trudno jednak nie zauważyć, że niezmienność to epitet, który nigdy nie miał zbyt dużego zastosowania w sztuce europejskiej, a do sztuki nowoczesnej i współczesnej właściwie nie przystaje. Z mojego doświadczenia wynika, że niezmienności w sztuce najczęściej sekunduje konwencja, coraz bardziej rytualna, bezrefleksyjna i rozmijająca się z otaczającą ją rzeczywistością. Podobnie jest z instytucjami sztuki – mogą albo trzymać rękę na pulsie i pomagać w rozwoju sztuki, albo kultywować własny obskurantyzm i demonstrować w salach wystawienniczych banał. W tym drugim kierunku może już niedługo podryfować Zachęta, a szkoda. W ostatnich latach instytucji tej udawało się dobrze łączyć cenną refleksję historyczną, weryfikującą naszą wiedzę o wybranych okresach w sztuce dwudziestego wieku (patrz wystawy: Dzikie pola, Zaraz po wojnie czy Zimna rewolucja), z oddawaniem przestrzeni nowym ideom i strategiom artystycznym. Wyrazistym przykładem tej drugiej aktywności Zachęty był program performatywny galerii, który nie tylko wychwytywał aktualne tendencje w sztuce performansu, ale także umożliwiał integrację oraz sojusz twórców i twórczyń z różnych środowisk: muzycznego, wizualnego, tanecznego i aktywistycznego. Warto przypomnieć dorobek, dzięki któremu galerii Zachęta udało się być częścią zjawiska zwanego zwrotem performatywnym w sztuce.
Idea integracji może brzmieć banalnie, ale w sztuce performansu ma ona kluczowe znaczenie. Jest to w końcu gatunek mający swoje źródła w wielu zjawiskach – malarstwie gestu, konceptualizmie, tańcu awangardowym czy ruchach kontrkulturowych – i wydaje mi się, że najlepiej funkcjonuje, gdy nie wytycza mu się rygorystycznych granic. Jakie mogą być skutki izolowania dziedzin, można łatwo przekonać się na przykładzie historii polskiej sceny performerskiej, która zaczynała w latach siedemdziesiątych jako absolutna awangarda, jednak pielęgnowane z uporem maniaka przekonanie, czym powinien być prawdziwy performans, kilkadziesiąt lat później doprowadziło do jej skostnienia. Kryzys performerskiego etosu był już artykułowany przez artystów i artystki w pierwszej dekadzie dwudziestego pierwszego wieku (Oskar Dawicki, duet Sędzia Główny), prawdziwy przełom przyszedł jednak dekadę później, wraz ze wzmożonym zainteresowaniem działaniami dźwiękowymi.
Fascynacja mariażem sztuki i dźwięku sięgnęła szczytu gdzieś w okolicach 2013 roku – w Pawilonie Polonia podczas weneckiego Biennale pokazano wówczas spektakularną instalację dźwiękową Konrada Smoleńskiego, a w Warszawie Zachęta zorganizowała festiwal The Artists, który odbył się w Parku Skaryszewskim, w aurze rodzinnego pikniku. Zaproszone do udziału artystki i artyści, kojarzeni zwykle ze sterylnymi wnętrzami galeryjnymi, wystąpili na deskach muszli koncertowej, dostarczając publiczności różnych wrażeń. Impreza była właściwie jazdą po wszystkich możliwych gatunkach muzycznych, także takich, które jeszcze nie powstały: rodeo punk (zespół Gówno), disco polo (Galactics), feministyczny rap (Cipedrapskuad), szanty (Kaszanti), cosmic rock (Boring Drug), grindcore (Napalm of Death), poezja śpiewana (Wojciech Bąkowski), nie brakowało także sporej porcji dźwiękowego eksperymentu (Anna Zaradny, Konrad Smoleński, Adam Witkowski, Konrad Bosacki/Krzysztof Dys). Festiwal wzbudził tak duże zainteresowanie, że zdecydowano się jeszcze na jego trzy kolejne edycje, a zespół kuratorski (Katarzyna Kołodziej, Magdalena Komornicka, Stanisław Welbel) rozszerzył swoje poszukiwania o scenę międzynarodową. The Artists stało się flagową imprezą letniego repertuaru Zachęty (z wyjątkiem ostatniej, jesiennej edycji), podczas której skrupulatnie rozpracowywano performatywne aspekty działania z dźwiękiem, instrumentami muzycznymi czy zachowania na scenie.
wvxmrsqi.jpg
W 2017 roku letni program performatywny znowu ewoluował, tym razem skupiając się na praktykach choreograficznych nowego pokolenia tanecznego, coraz bardziej widocznego na scenie. Nie byłoby w tym może nic szczególnie kontrowersyjnego, gdyby nie fakt, że kuratorka, Magdalena Komornicka, postanowiła przyjrzeć się choreografii z kulturoznawczej perspektywy i przedstawić ją w kontekście kultury indywidualizmu i dyskursu terapeutycznego. W ramach wystawy Lepsza ja nie tylko zaproszono taniec do galerii, ale sprowokowano publiczność do przemyślenia samej natury współczesnego performansu, który można rozumieć wielorako – jako dzieło artystyczne, rytuał, aktywność fizyczną czy inne, warunkowane kulturowo, zachowania. Program inaugurował medytacyjny teatrzyk Ego Trip Dominiki Olszowy, określony jako podróż po niej samej. Następnie publiczność mogła zapoznać się z różnorodnymi choreo-terapiami: Nina Cristante zaproponowała serię treningów dla seniorów na siłowniach miejskich, Centrum Ruchu urządziło w Zachęcie spa, Xavier Cha zorganizował sesje hipnozy, Cally Spooner przygotowała warsztaty z płaczu na żądanie dla pracowników korporacji, a Marta Ziółek przekształciła galerię w świątynię new age’owego quasi-bóstwa Pameli. Repertuar Lepszej mnie spotkał się z dość emocjonalnymi reakcjami – spełniał się w końcu najgorszy koszmar starej perfomerskiej gwardii, która w performatyce upatrzyła sobie największego wroga. Co gorsza, wróg był wyjątkowo seksy i kusił publiczność bardziej niż konwencjonalne solówki performerów, pielęgnujących tradycje body artu. Na łamach „Dwutygodnika” Stach Szabłowski zastanawiał się nawet, czy Lepsza ja nie jest symptomem zwrotu populistycznego w instytucjach. Było to stwierdzenie na swój sposób znamienne – w tym czasie nie tylko rodzima krytyka zastanawiała się czy moda na performans choreograficzny w galeriach nie wynika z bardzo kapitalistycznej potrzeby ciągłego uatrakcyjniania programu instytucji. Zachęta, biorąca pod lupę mechanizmy późnego kapitalizmu, mimochodem sama wystartowała w wyścigu o tytuł najbardziej wydajnej i angażującej instytucji. W tym duchu zorganizowany został dwa lata później Projekt X, współreżyserowany przez Małgorzatę Wdowik. Celem Projektu X – nieprzypadkowo chyba tytuł kojarzył się z filmem Nourizadeha o grupce kolegów, którzy urządzili imprezę wszech czasów – było „wykorzystanie twórczego potencjału luk czasowych i przestrzennych w pracy instytucji”, dzięki któremu publiczność Zachęty mogła być stymulowana dużo bogatszym niż zazwyczaj repertuarem środków. Program inaugurował performans Michele Rozzo Higher XTN, inspirowany kulturą klubową, a oprócz tego znalazły się w nim takie atrakcje jak trening bokserski z Florentiną Holzinger, performans inspirowany technikami samoobrony Joanny Piotrowskiej, inscenizacja przejażdżki konnej wykonaniu Miet Warlop, namiotowa kolonia Ivany Müller czy performans Zuzy Golińskiej i Magdy Łazarczyk, które wcieliły się w tajemnicze bliźniaczki, pojawiające się znienacka w przestrzeni galerii. A to tylko część wydarzeń. Myślicie, że to za dużo? Cóż, mniej więcej w podobnym czasie Zamek Ujazdowski dzięki kolektywowi Kem zamienił się w bawiącą się do rana queerową imprezownię, „instytucję, która nigdy nie śpi” (jak mi ją kiedyś opisała Joanna Zielińska), więc w performatywnej akceleracji na pewno można było pójść dalej.
fmwahotm.jpg
Ostatecznie jednak Zachęta podryfowała ku innym metodom redefiniowania instytucji. W sezonie letnim 2018 roku zrealizowany został program Plac Małachowskiego 3, w którym Magdalena Komornicka postanowiła skupić się na samym budynku galerii i jego otoczeniu. Przestrzeń niewielkiego, dość brzydkiego skwerku przylegającego do Zachęty zajęła instalacja Zuzy Golińskiej Lewo, prawo, środek – rodzaj rampy prowadzącej do frontowego wejścia instytucji, dzięki której publiczność miała konfrontować się z gmachem i „zauważyć” go. Nie była to instalacja doskonała (nie była na przykład przystosowana dla osób z niepełnosprawnościami, a sama forma była dość agresywna), za to jej masa skutecznie oddzieliła plac od reszty ulicy i była rodzajem kładki, prowadzącej publiczność prosto na zielony trawnik skweru, z fontanną Katarzyny Przezwańskiej i leżakami. W porównaniu z Lepszą mną, Plac Małachowskiego 3 wyróżniał się bardziej zróżnicowanym wyborem strategii artystycznych – temat instytucji sztuki był problematyzowany poprzez instalacje (Iza Tarasewicz), rzeźby efemeryczne (Katarzyna Krakowiak), kongresy rzeźbiarskie (Paweł Althamer i Roman Stańczak), performatywne oprowadzania (Anna Karasińska, Cezary Bodzanowski) czy wreszcie, działania choreograficzne (Centrum w Ruchu). Instytucja była tu analizowana jako budynek, ale również kluczowy element obiegu artystycznego – temu ostatniemu krytyczne przyglądała się Bogna Burska w spektaklu Gniazdo, 1 który zainaugurował program Placu Małachowskiego 3. Koniec końców, instytucję udało się zaktywizować do tego stopnia, że na skwerku urządzono społeczny ogród, w którym księgowe posadziły pomidory, nadając im przy okazji status dzieł sztuki.
wtq58suk.jpg
Z programem performantywnym na plac Małachowskiego Zachęta wyszła jak do tej pory jeszcze dwa razy – w 2020 roku przestrzeń ta została oddana w użytek studentkom i studentom Pracowni Sandra, prowadzonej gościnnie przez Dominikę Olszowy na warszawskiej ASP. Stała się więc miejscem eksperymentu i prezentacji najmłodszego pokolenia twórców, rodzajem artystycznego biwaku pod chmurką dla osób zmęczonych pandemiczną izolacją. W 2021 roku Plac Małachowskiego podryfował w kierunku ekologii, feminizmu i strategii sojuszniczych, a pretekstem do podjęcia tych wszystkich wątków była... popękana asfaltowa nawierzchnia drogi wokół placu. W pierwotnym koncepcie programu miała być ona rozszczelniona przez instalację artystyczną, ale ponieważ jej realizacja okazała się niemożliwa, zafunkcjonowała jako symboliczna metafora, przyświecająca innym działaniom, które za cel obrały sobie już nie rozszczelnienie drogowego asfaltu, lecz społecznego betonu.
Magdalena Komornicka, Agnieszka Różyńska i Liliana Zeic zaprosiły więc do uczestnictwa w cyklu dyskusji Żyjąc życiem feministycznym, polegających na dzieleniu się doświadczeniem i troską w bezpiecznej przestrzeni skweru pod kwadratową tęczą Marka Sobczyka. Kolektyw Słuszna Strawa przygotował śniadanie, podczas którego Pamela Bożek i Taras Gembik sprzedawali chleb, a pieniądze z utargu zostały przeznaczone na pomoc migrantkom i migrantom. Michalina Bigaj i Magdalena Lazar zaprezentowały performans dźwiękowy dedykowany kałużom, a problem retencji wody w mieście poruszony został między innymi na spacerze z Natalią Budnik i podczas warsztatów z Paulą Markowską i Marcinem Markiewiczem. Ciekawą inicjatywą były również prowadzone przez Pamelę Bożek usługi opiekuńcze dla artystek i artystów mających dzieci – takie inicjatywy obserwowałam już w zagranicznych instytucjach, u nas na razie zafunkcjonowało to jako performatywna nowinka. Jeśli chodzi zaś o sam charakter ostatniej edycji Placu Małachowskiego, wydaje mi się, że należy myśleć o nim także w kontekście trwającej dyskusji o praktykach postartystycznych, łączących strategie artystyczne z aktywizmem lub innymi obszarami nie definiowanymi jako sztuka. Mniej więcej w tym samym czasie odbył się pierwszy Kongres Postartystyczny w ramach festiwalu Konteksty w Sokołowsku, a zaraz po nim ekipa Biura Usług Postartystycznych wyjechała na plener do Opolna-Zdroju – miejscowości „zjadanej” przez kopalnię Turów.
sfzs3ido.jpg
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, w tym roku w Zachęcie odbędzie się trzecia edycja Placu Małachowskiego. A co dalej? Nie mam dobrych przeczuć – być może niedługo jedyny program performatywny, jaki będzie się odbywać w Zachęcie, to akcje protestacyjne wymierzone w instytucjonalną „dobrą zmianę”. Te zresztą już się dobywają. Pozostaje mieć nadzieję, że artystkom i artystom wystarczy cierpliwości, by kontynuować proces performowania galerii przez kolejne cztery lata. Choć raczej nie będzie to to samo – zabraknie w końcu elementu instytucjonalnej autorefleksji. A co z samą sztuką performansu? Czy zdobycze zwrotu performatywnego przetrwają w obliczu degradacji instytucji, której były integralną częścią? Warto zauważyć, że w Zamku Ujazdowskim prezentacje sztuki performans zostały ograniczone do minimum, a dział performansu został zlikwidowany. Do łask wrócił za to festiwal Rozdroża, funkcjonujący w formule jakby sprzed dwudziestu lat. Środowisko choreograficzne pewnie sobie poradzi, może w końcu współpracować z teatrami, choć wydaje mi się, że może to być dla niego ograniczająca sytuacja. Wyjątkowość spotkania tańca ze sztuką polegała właśnie na zmianie sytuacji i formatów – zamiast teatralnego black boxa, do którego wchodzisz i po godzinie wychodzisz, musisz zmierzyć się z white cubem, gdzie spektakl może trwać nieprzerwanie kilkanaście godzin, dni, lub przez kilka miesięcy. Dla odmiany, sztuki wizualne przypomniały sobie o formatach scenicznych, ich różnorodności i atrakcyjności. Nie wiem jednak, jak długo jeszcze to zainteresowanie będzie trwało. W końcu, jeśli jakiś teatr będzie się rozgrywał w stołecznych instytucjach sztuki w najbliższym czasie, to pewnie taki w stylu Cezarego Morawskiego.
xzajeta-e1638751438841.jpg.pagespeed.ic_.cqjs5owyaq.jpg
- 1. Druk. w „Dialogu” nr 9/2013.