Das Sündenbuch (Księga grzechów)
W swoim najnowszym dramacie Lukas Linder trąca bardzo drażliwą strunę. Można przypuszczać, że tekst młodego Szwajcara – którego premierę w teatrze w Bazylei zaplanowano na początek nowego sezonu – nie przypadnie do gustu obywatelom rozmawiającym przy niedzielnym obiedzie o zagrożeniu inwazją muzułmańskich migrantów. Linder nie uprawia publicystyki, nie komentuje sytuacji politycznej i społecznej wprost, ale nie pozostawia wątpliwości, że najchętniej rzuciłby swój tekst przed oczy zapatrzonych w wiszący na ścianie w saloniku gobelin z wydzierganą nań postacią Wilhelma Tella. Das Sündenbuch to dramat o wyraźnie politycznym rysie i zdecydowanie – jak zapewne będą pisać recenzenci – dramat o Szwajcarii. Nasuwa się jednak pytanie, czy jest to tekst tylko o Szwajcarii?
Das Sündenbuch to – jak na wstępie przyznaje się autor – próba współczesnego „przepisania” Rewizora Gogola. Jest to przepisanie jakby na opak, bo Nöthli, który w dramacie Lindera jest nieznajomym przybyszem pomyłkowo wziętym za kogoś innego, nie zdąży zakpić z mieszkańców. Jego los jest już przesądzony w chwili, w której Nöthli przybywa do uroczej wsi, i będzie to los tragiczny. Trudno powiedzieć, czy to przybycie nieznajomego sprowokowało mieszkańców do snucia plotek, czy to może rzucona przez kogoś wcześniej obawa kazała widzieć w Nöthlim zagrożenie. W każdym razie plotka, która paraliżuje całą wieś, głosi, że we wsi ma się pojawić imigrant. Gdy zatem któregoś wiosennego popołudnia z autobusu wysiada nieznajomy i zaczyna rozglądać się po wsi, wszyscy już wiedzą, że to właśnie on – zapowiadany obcokrajowiec. Ponieważ we wsi nikt wcześniej nie widział imigranta, toteż wszyscy, zanim jeszcze zobaczą przybysza, wyobrażają go sobie jako wojennego uchodźcę z długą brodą i obleczonego w podziurawiony od kul płaszcz. Jakie jest ich zdziwienie, gdy Nöthli nie tylko wygląda przyzwoicie, ale co więcej mówi płynnie w ich języku. Nikt jednak nie traci tu czasu na zbędne dociekania. Zanim jeszcze Nöthli wynajmie pokój w gospodzie, lokalna elita (wójt, ksiądz, nauczycielka i żołnierz „Zivilschutzu” – Wojsk Obrony Terytorialnej) mają gotowy plan działania. Wiadomo – taki imigrant w wiosce to zagrożenie dla miejscowych obyczajów i zwiastun inwazji, jeśli obcego nie odwiedzie się od pomysłu osiedlenia, niechybnie sprowadzi do wsi kolejnych pobratymców.
Pomysły miejscowej elity wcielane w życie z pomocą tak zwanego „miejscowego głupka” i przy poparciu całej wspólnoty, mogą się nawet wydać z początku dość zabawne. Wójt idzie na spotkanie z przybyszem wystrojony w kostium imitujący ubiór średniowiecznego miejscowego chłopa i oprowadzając Nöthliego po okolicy, przedstawia mu wizję upadku i całkowitego rozkładu wsi. Wieś tylko z pozoru wydaje się piękna a życie w niej dostatnie. W rzeczywistości wszyscy tu są biedni, cierpią na liczne choroby i alergie, powietrze jest fatalne (mieszkańcy niemal się duszą), we wsi nie ma mięsa, na ulicach walają się worki ze śmieciami, a ludzie wyładowują swoją frustrację obgryzając drzewa. Dookoła przybysza rozgrywa się więc misternie przygotowany spektakl, mający go zniechęcić do tego miejsca i przekonać do szybkiego wyjazdu najlepiej w kierunku Niemiec. Niestety, Nöthlie zamiast wyjechać, szwenda się po ulicach i nawet podsuwa propozycję rozwiązania kłopotu wywozu śmieci. W dodatku przybysz budzi niezdrowe zainteresowanie miejscowych kobiet. Cierpliwość wójta się kończy. Gdy pewnego dnia przybysz zostaje napadnięty przez kilku mężczyzn i dotkliwie pobity, wójt odmawia interwencji a nawet oskarża przybysza o upozorowanie napadu. Nöthlie postanawia więc założyć „księgę grzechów”, czyli swego rodzaju spis miejscowych patologii. Ta księga nigdy nie znajdzie swojego zastosowania, bowiem miejscowa elita postanawia ostatecznie wyeliminować wroga, podkładając ogień pod jedyną we wsi karczmę i oskarżając o podpalenie Obcego. W ostatniej scenie Nöthlie, cudem ratujący się z pożaru karczmy Pod świnią, w której nocował, siedzi nagi na placu i próbuje bronić się przed absurdalnymi oskarżeniami. Na próżno. Oto wspólnota korzysta z prawa demokracji i w jawnym głosowaniu skazuje go na śmierć. Sędzią, który ma uprawomocnić ten wyrok, jest oczywiście ksiądz, a jego wykonawcą wójt. Te ostatnie chwile życia obcego zamyka błyskotliwa myśl wójta, wycierającego właśnie zakrwawione ręce: „Moralność jest wtedy, gdy chcą jej wszyscy”.
Linder przyzwyczaił już czytelników do swoich prześmiewczych komedii. I tym razem jego dowcip jest lekki, dialogi są barwne i dynamiczne. Ciekawe wydaje się, że śmiejemy się nawet wtedy, gdy staje się jasne, że finał dramatu będzie tragiczny. Taką wiedzę czytelnik otrzymuje w zasadzie już na wstępie – autor niczego nie ukrywa, nie pozostawia wątpliwości, ale też nie pozostawia nadziei. Pozwala się nam śmiać, wręcz prowokuje nas do śmiechu, a my z łatwością mu ulegamy. Tyle tylko że dowcip Lindera z każdą kolejną sceną zaczyna sprawiać, że śmiech więźnie nam w gardle. W ostatniej scenie – będącej chyba kpiną ze szwajcarskiej demokracji bezpośredniej – wybiczowany i przywiązany do słupa Nöthlie niczym umęczony Chrystus czeka na śmierć. Kochająca go córka wójta mogłaby wprawdzie w noc przed śmiercią uwolnić Nöthliego, ale odmawia, bowiem chce, aby Nöthlie został bohaterem tragicznym, postacią wielkiego dramatu, który ona – pisarka grafomanka – ma zamiar napisać.
Szwajcarska wieś u Lindera to zatem tylko z pozoru raj na ziemi. Wójt fabrykuje dla przybysza kolejne dysfunkcje uprzykrzające życie, podczas gdy prawdziwe patologie, mogące odstraszyć Nöthliego, są tu tak powszednie, że nikt nie zwraca na nie uwagi. Społeczność wsi czerpie przyjemność z sadyzmu i przemocy, miejscową rozrywką jest strzelanie do chodzących ulicą kotów i bicie dzieci. Żołnierz „Zivilschutzu” – miejscowy macho ukrywający swój homoseksualizm – czeka na militarną inwazję a tymczasem prowadzi masowy wyrąb drzew. Wójt na własną rękę ustanawia prawo, ksiądz jest zdemoralizowany a nauczycielka głupia. Wszyscy tu są zblazowani, z narzekania uczynili zawołanie powitalne, nawet słyszany gdzieś w tle chór umie śpiewać tylko pieśni cierpiętnicze. Powtarzana w dramacie fraza „mięso i krew” brzmi tu prawie jak „Blut und Boden”. Zresztą ostateczna ofiara złożona z mięsa i krwi Obcego będzie powtarzana na kolejnych przybyszach. Nöthlie to tylko egzemplarz testowy. Następnym razem – jak zapowiada wójt – podczas egzekucji ustawi się stoisko z kiełbaskami i zorganizuje inne atrakcje.
Oczywiste jest, że Das Sündenbuch Lindera wpisuje się w znów odżywającą w niemieckojęzycznej dramaturgii tradycję dramatu ludowego. Oczywiste jest także i to, że szwajcarska prowincja może wydać się znajoma nie tylko rodzimej publiczności. Dla polskiego odbiorcy wątki chociażby wycinki drzew, zatrutego powietrza, obsesji na punkcie patroli Obrony Terytorialnej, żołnierza Zivilschutzu kontaktującego się przez krótkofalówkę z tajemniczym Rosjaninem, czy dość specyficzna reforma miejscowego szkolnictwa, mogą odsłonić drugie dno, którego szwajcarski dramatopisarz raczej nie był świadom. Ale w Das Sündenbuch jest jeszcze kilka innych wątków, które i nam popsułyby humor.
Monika Wąsik