www20_117_x_190.jpg

Stary BUW, Warszawa 2018. Fot. Aleksandra Senn

Wejście dla studentów bocznymi drzwiami

Kornelia Sobczak
W numerach
Wrzesień
2018
9 (742)

Budynek tak zwanego Starego BUWu, czyli dawna siedziba biblioteki, zajmuje centralne miejsce na Dziedzińcu Głównym Uniwersytetu Warszawskiego. W odróżnieniu od wielu innych gmachów uniwersyteckich nie nosi nazwiska jakiejś arystokratycznej rodziny czy dwóch, ani nawet miana pałacu, wybudowany został bowiem specjalnie, by zadośćuczynić potrzebom dydaktycznym i naukowym, czyli jako biblioteka Uniwersytetu (wówczas Cesarskiego). Wzniesiony pod koniec dziewiętnastego wieku, według projektu Stefana Szyllera i Antoniego Jabłońskiego-Jasieńczyka, duży, eklektyczny, oryginalnie zdobiony budynek przesłonił sobą, ku zgrozie ówczesnej publiczności, Pałac Kazimierzowski – dumną siedzibę Korpusu Kadetów Szkoły Rycerskiej, Liceum Warszawskiego, dziecięcego mieszkania Fryderyka Chopina i przez lata jeden z ważniejszych gmachów na mapie Dziedzińca, obecnie nieco zmarginalizowany, a zarazem wyniesiony jako siedziba Rektora i Różnych Ważnych Biur, a także Klubu Akademickiego (tanie i smaczne obiady, także bezmięsne, o ile nie onieśmielają was plusze, atłasy, sprężyste krzesełka oraz obecność Jego Magnificencji w porze obiadowej).

1.

Stary BUW nie pełni może funkcji wizualno-architektonicznej reprezentacji UW na równi z bramą 1 łączącą Krakowskie Przedmieście z terenem kampusu, ale jest jedną z wizytówek warszawskiej uczelni: reprodukowany na pocztówkach, ulotkach, w folderach reklamowych, na stronach internetowych i w materiałach informacyjnych. Losy i przeznaczenia budynku mogłyby, w trybie metonimicznym, na zasadzie pars pro toto, opowiadać o losach i perypetiach Uniwersytetu Warszawskiego, a może i Uniwersytetu w ogóle. Biblioteka jest sercem i krwiobiegiem akademii, wymowną metaforą: jako przestrzeń niesprecyzowanych, bezinteresownych wędrówek w poszukiwaniu wiedzy, ale też – częściej – jako miejsce dydaktycznej pragmatyki, obszar rewersowo-katalogowej biurokracji, ranking popularności podręczników i intelektualnych mód, pole walki o dostępność pożądanych egzemplarzy i terytorium silnie zhierarchizowane, pogrodzone ladami, kantorami, ze strefami niedostępności i ograniczoną swobodą ruchu. Można by pomyśleć taką historię kultury polskiej dwudziestego wieku, która byłaby opowiedziana przez pryzmat kłopotów z bibliotekami – tymi publicznymi, osiedlowymi i miejskimi, ale też tymi uniwersyteckimi, naukowymi i narodowymi, to jednak temat na nieco inną opowieść. Interesujący mnie gmach na środku dziedzińca pełnił doniosłą rolę biblioteki przez cały wiek dwudziesty. Na oficjalnej stronie obchodów dwusetlecia Uniwersytetu czytamy: 

W czasach PRL-u niedostatki ekonomiczne oraz opór władzy komunistycznej wobec apeli o nowe powierzchnie dla duszących się i zagrożonych zbiorów Biblioteki doprowadziły do serii prowizorycznych rozwiązań, które jak każda prowizorka epoki władzy ludowej, przetrwały dziesięciolecia: przepierzenia i boksy z dykty na kolejne potrzeby – wypożyczalni, katalogów, nowych jednostek Biblioteki. Bardzo złą sławą cieszyły się toalety biblioteczne – niedoinwestowane, jak i reszta budynku, dawały schronienie i okazję do pobieżnych ablucji bezdomnym, a ich ściany zapisane były wnikliwą, acz lapidarną krytyką systemu politycznego. 2

To trochę niesprawiedliwe postawienie sprawy ze strony współczesnych historiografów. „Niedostatki ekonomiczne”, przepełnienie magazynów, brak miejsc w czytelni, zaduch i ciasnota, powiększający się lawinowo księgozbiór przy jednoczesnych kłopotach z pozyskiwaniem egzemplarzy obowiązkowych, prowizoryczne rozwiązania i biurokratyczne kłopoty (utrudniające powołanie dyrektora biblioteki 3) miały się doskonale w czasach Drugiej RP, od samego początku „odrodzenia się” Uniwersytetu, i bynajmniej nie skończyły się wraz z Polską Ludową. A poza tym – toalety, które dają schronienie bezdomnym, to akurat bardzo słuszny sposób realizacji społecznej misji uniwersytetu, a napisy w nich również powinny cieszyć – oznaczają bowiem, że akademia żyje, że jest areną i medium publicznego dialogu, albo nawet – polifonii.

W Marcu 1968 roku – tym pięknym czasie rozdyskutowania, rozulotkowania, rozwiecowania i eksplozji słowa publicznego pod różnymi postaciami kruchej materialności i niematerialności – gmach Starego BUWu przyglądał się, ze spokojem właściwym gmachom, wiecującej młodzieży, a potem jej pacyfikacji przez służby bezpieczeństwa i „aktyw robotniczy”. Najbardziej rozpoznawalne, najbardziej pamiętne zdjęcia z Marca1968 na UW pokazują właśnie Stary BUW, mrowie ludzi, dużo błota ze śniegiem, kilka samochodów. 

marzec-68-ipn_uw.jpg

Protest studentów na dziedzińcu UW, fot. Archiwum IPN.

Kiedy zaczynałam studiować na UW, Starego BUWu nie było – była blacha falista zasłaniająca jakiś remont, na którą nie zwracałam większej uwagi, bo blachy faliste są elementem polskiego krajobrazu na równi z wierzbami Chopina i kostkami Bauma. I pewnego dnia objawił mi się. Nowiutki-starutki gmach, klasycyzm (a może neorenesans?), wykusze, posągi, alegorie na dachu, zegar z kurantem, tympanon, tynk w kolorze cytrynowego tortu ze śmietanką, pogodne dostojeństwo, tradycja i nowoczesność. Miał być od teraz gmach dumą i wizytówką – aula z rozmachem, rzutnikiem, sprzętem audio i multi-, sale wykładowe i ćwiczeniowe duże i małe, z ruchomymi przepierzeniami, z takimi okropnymi krzesełkami z doczepionymi blatami, co nigdy nie można na nich było nic porządnie zanotować, z białymi tablicami na markery miast czarnych anachronizmów z epoki kredy. Było ergonomicznie i nowocześnie, windy aż dwie, toalety bez żadnych bezdomnych i napisów, galeria i szklane podłogi, na samej górze wygodna kanapa, na której, gdy raz zasnęłam, przyszedł mnie obudzić pan ochroniarz z samego dołu („na tej kanapie nie wolno spać”), obiekt jest bowiem monitorowany.

Wyremontowany budynek przeznaczony na cele wykładowo-reprezentacyjne okazał się wybawieniem dla rzesz studentów z wydziałów diasporyczno-nomadycznych, takich, jak mój ówczesny. Ileż to razy musieliśmy w ciągu kwadransa pokonać odległość z ulicy Żurawiej (Instytut Stosunków Międzynarodowych) na ulicę Bednarską (liceum odnajmujące sale Uniwersytetowi), z Karowej do liceum Konopczyńskiego, z Nowego Światu 67 do Pałacu Kazimierzowskiego albo budynku Centrum Informatycznego UW.

Pamiętam pierwsze wykłady w auli Starego BUWu – ósma rano, przerzedzające się grupy studentów ubogacające radośnie krążącą listę obecności o nazwiska typu Andrzej Buncol, albo Maria Skłodowska-Curie. Koleżeństwo manifestowało się w wielokrotnym wpisywaniu na listę nieobecnych koleżanek. Gdy przy trzecim natrafieniu na takie nazwisko wykładowca ośmielał się wyrazić lekką konfuzję, odpowiadał mu rozchichotany chór – „przesiadała się”. Biedaczysko zaczął swoją karierę dydaktyczną z naszą grupą od pokazania – na tej supernowoczesnej tablicy świetlnej – ubogiego slajdu z napisem „Chercegowina” i jego, i tak nadwątlony, autorytet, nigdy się już nie odbudował. Więc, począwszy od drugiego roku, w Starym BUWie bywałam regularnie.

Trudno powiedzieć, kiedy pojawiająca się często przed głównym wejściem tabliczka z napisem „Konferencja. Wejście dla studentów bocznymi drzwiami” zaczęła mnie zastanawiać. Bo lekko irytowała od początku, ale raczej jako niedogodność wymagająca obejścia budynku, jako przykre, lecz nieuniknione i rutynowe zakłócenie uniwersyteckiej codzienności, wywołujące znużone westchnienie „o jeeeny, znowu konferencja!”. Chyba dopiero podczas obchodów dwusetlecia UW, kiedy moje kontakty z budynkiem na środku Dziedzińca od dawna były już sporadyczne, ta tabliczka, ten tekst, ta niedogodność objawiły mi się jako doskonała metafora relacji wewnątrzuniwersyteckich, stosunku do studentów, wyobrażeń na temat ich miejsca w przestrzeni Uniwersytetu (fizycznej, symbolicznej, intelektualnej), nieoczywistych, ale wymownych i trudnych do naruszenia hierarchii, a nawet jako pewnego rodzaju skandal. Pomyślałam sobie wtedy, że jeśli dane byłoby mi kiedyś napisać jakiś tekst o Uniwersytecie, to mam już gotowy tytuł – Wejście dla studentów bocznymi drzwiami. No to spróbujmy.

2.

Nie tylko potrzeba nauczycieli, którzy by potrafili dla siebie zdobyć posłuch, także i ze strony odbiorców konieczna jest do uczenia się nie tylko zdolność i gorliwa wola. Trzeba jeszcze czegoś zupełnie innego, żeby możliwe było dalsze przekazywanie dziedzictwa z pokolenia na pokolenie. Jest bowiem rzeczą jasną, że bez takiego przekazywania nie może istnieć zabezpieczenie przekazanego skarbu, a co dopiero jego powiększenie. Potrzebna jest w tym celu także szkoła –„szkoła”, rozumiana w tym zupełnie szczególnym, pierwotnym znaczeniu słowa „schole”, które znaczy tyle, co miejsce wczasów. To znaczy: w społeczeństwie ludzkim musi być zachowane wolne miejsce, w którym milkną wymagania mające na celu zaspokajanie niedostatków i zabezpieczanie bytu; miejsce, które jest chronione przed wytyczaniem celów i usług praktycznych; miejsce, które by gwarantowało nauczanie i uczenie się oraz w ogóle beztroskie i spokojne zajmowanie się „wyłącznie prawdą”. 4

Brama przy Krakowskim Przedmieściu 26/28 nie tylko łączy ruchliwy, zabytkowy trakt z budynkami uczelni – ona także oddziela je od miejskiego zgiełku. Żeby dotrzeć do sal wykładowych, trzeba przejść się kawałek w głąb – w przestrzeń z miasta wydzieloną, w dodatku gwałtownie zakończoną urwistą skarpą. Oczywiście to dosyć fortunne usytuowanie Dziedzińca Głównego UW jest wynikiem splotu okoliczności historyczno-urbanistyczno-terenowych i oczywiście dotyczy tylko kilku wydziałów, instytutów czy innych jednostek i raczej mniejszości studiujących na UW studentów. Zarazem ta specyficzna architektoniczno-instytucjonalna enklawa pośrodku rozgłosu znów daje się dobrze metaforyzować – zresztą jeśli przyjąć, że Uniwersytet, ten przez duże U, Uniwersytet w ogóle ma jakąś zbiorową, ponad wiekami idącą autonarrację, to jest to narracja, która lubi podkreślać swoje szczególne miejsce – wydzielone, odosobnione, wolne od presji doraźności, opierające się modom i trwające w czasie. Żeby poszukiwać prawdy, potrzeba spokoju i wytchnienia, potrzeba też swobody – autonomii, samorządności, wolności organizacyjnej. Marzec 1968 był szokiem również dlatego, że naruszona została – w sposób jak najbardziej fizyczny – przestrzeń Uniwersytetu. Tyle że owo „wolne miejsce” może stawać się dymną zasłoną izolacji, bierności, zadufania w sobie, bezwładu charakterystycznego dla instytucji zakorzenionych w tylusetletniej tradycji.

3.

Najważniejszym kluczem do przybytku mądrości jest ciągłe, to znaczy częste stawianie pytań. Przez wątpienie rozpoczynamy badanie, przez badanie – poznajemy prawdę. 5

Chociaż mamy pewność, powinnością naszą jest wszelako wątpić o prawdach wiary, poszukiwać, dyskutować. 6

Pomiędzy mistrzem a uczniami toczyło się zazwyczaj to, co dzisiaj nazywamy „dialogiem”. Poza tym nie było wyraźnej granicy pomiędzy nauczaniem a badaniami naukowymi; nauczanie określało aktualny stan poszukiwań i wywierało na nie wpływ. Każda nowa myśl stawała się natychmiast przedmiotem studiów, krytyki, dyskusji, które ją przetwarzały i wydobywały z niej nowe elementy, ówczesny dynamizm, w dziedzinie filozofii można porównać z rozmachem, jaki dzisiaj obserwujemy w różnych naukach technicznych. Podstawową metodą średniowiecznego nauczania była lektura tekstu, lectio. Czytał profesor. Zwyczaj ten zakorzeni się tak silnie, że do dzisiaj istnieje na uniwersytetach tytuł „lektora”. Tak więc czytać znaczyło uczyć. [...] Czytać tekst znaczyło więc studiować go i komentować. 7

Inny – choć nieprzeciwstawny, raczej uzupełniający – ideał Uniwersytetu, od którego chcę się odbić, to opowieść o Uniwersytecie jako o domenie Słowa. Słowa? To może nawet zbyt dostojnie, zbyt poważnie, zbyt statycznie. Raczej – słów. Słów publicznych, wspólnych, krążących. Wygłaszanych z katedr, ale też wymienianych między sobą, między studencką bracią (bracią – bo przecież przez większość swojego istnienia uniwersytet był wspólnotą męską). To przestrzeń debat, słownych potyczek, rozdyskutowania i dzielenia włosa na czworo, a wszystko w poszukiwaniu Sensu i Prawdy. O ile dla poprzedniego Ideału ważne jest miejsce rozumiane fizycznie – jako sfera instytucjonalnego i infrastrukturalnego miejsca i odosobnienia, o tyle w tym przypadku ważniejsze są rozmaite praktyki słowne. Czytać znaczy nauczać, to znaczy obcować i działać ze słowem wspólnie, w zbiorowości, nie tylko w zaciszu gabinetu, ale za pomocą medium, którym jest człowiek – oralność jest dla uniwersytetu ważniejsza niż piśmienność. Średniowieczne korporacje akademickie nie musiały mieć swoich własnych budynków, liczyło się raczej to, co się robiło – uczenie się i nauczanie, płynność pomiędzy mówieniem a słuchaniem, wymiana ról między nauczycielem a uczniem. To rozumienie uniwersyteckiej wspólnoty, a więc wspólnoty słów, czyli myśli, sensów i idei, powraca w różnych sytuacjach zagrożenia i stanów wyjątkowych – w przypadku uniwersytetów latających, tajnych, zaangażowanych, ludowych, gdzie czytanie, ale przede wszystkim – mówienie o czytaniu, rozmawianie o czytaniu – staje się tym, co konstytuuje uniwersytet.

I jeszcze jeden element narracji idealnej, czy raczej – narracji o Ideale. To wspólnota. Średniowieczny uniwersytet powstał jako korporacja, jako cechowe zrzeszenie uczących i uczonych, profesorów i studentów. Było w tym coś praktycznego i merkantylnego, nie ma potrzeby idealizować średniowiecznej genezy uniwersytetu, który był przecież rodzajem ustrukturowania dróg społecznego awansu i ścieżek kariery. A jednak wydaje się ważne, by myśleć o uniwersytecie jako o wspólnocie – złączonej więzami solidarności i szacunku, jakakolwiek by była historyczna praktyka. Wspólnota, która zakłada możliwość wzajemności wpływów i przepływów, obustronną wymianę wiedzy i ciekawości, wzajemną troskę i solidarność wobec „świata” – solidarność zarówno w „obronie” przed zewnętrznymi wpływami, jak i w poczuciu odpowiedzialności i obowiązku wobec tego, co znajduje się poza uniwersyteckim murem, materialnym czy metaforycznym. Takie myślenie o akademii poprowadzi nas innymi ścieżkami niż wyobrażenie o zbiorowości zorganizowanej wokół kontraktu na nabycie umiejętności. Pozwala też inaczej spojrzeć na praktyki, ale i na przekształcenia wizji uniwersytetu.

4.

Nie ma potrzeby mówić, że Ideał nigdy nie istniał, nie chodzi też o to, by go dekonstruować i demaskować jego fałszywość, bo od tego Ideał jest Ideałem, żeby sobie majaczyć w oddali jako wieczny punkt dojścia, a mówiąc nieco poważniej, by tworzyć jakąś ramę dla myślenia o koncepcji uniwersytetu, pewne odniesienie, w którym można by sprawdzać, co się z uniwersytetem dzieje.

Pewne kwestie są oczywiste: uniwersytet nigdy nie był wspólnotą równych, choć był niewątpliwie drogą do społecznego awansu. Sam jednak dostęp do niego był utrudniony, podlegający reglamentacjom, mówiąc nieco anachronicznie, klasowym, majątkowym, płciowym. Cytat z Pipera zakończyłam tam, gdzie było mi wygodnie, ale zaraz po kropce stwierdza on bez ogródek: „Ujmując rzecz z punktu widzenia ­socjologicznego, taką «nietykalność» można konkretnie uzyskać pod wieloma postaciami. W przypadku Akademii Platońskiej będzie to bogactwo leisure class – zwierzchniej warstwy społeczeństwa opartego na niewolnictwie; bogactwo to gwarantuje swobodną przestrzeń filozofowania” 8. Uniwersytet jest też instytucją wzrosłą na i zrośniętą z hierarchiami widocznymi gołym okiem – jak każda instytucja, która, przynajmniej deklaratywnie, osadza się w tradycji, lubuje się też w hierarchiach: w tytulaturach, stopniach, procedurach, gronostajach, marmurach i laudacjach, w rytuałach i obrzędach. Piszę to bez ironii i bez przygany – bo to hierarchiczność transparentna i tradycyjna, pełniąca, lub mogąca pełnić ważne funkcje rytualne i wspólnototwórcze.

Oczywiste jest też to, że uniwersytet jako instytucja osadzona w konkretnej rzeczywistości kulturowej, społecznej i obyczajowej będzie, przynajmniej do pewnego stopnia, społeczne hierarchie i nierówności odtwarzał. Że studiują, pracują i wykładają na nim osoby, które zanim na uniwersytet trafiły, poddane zostały procesom obyczajowej socjalizacji, właściwej (co nie znaczy tu – odpowiedniej) dla ich płci, wieku i pochodzenia, i cały ten socjalizacyjny bagaż ze sobą przynoszą. Mówiąc zupełnie prosto: jeśli najbardziej uprzywilejowany symbolicznie jest (a jest) w naszej kulturze biały mężczyzna od czterdziestki w górę, to tak będzie również na uniwersytecie. Jeśli do „swobodnego filozofowania” potrzeba bezpieczeństwa materialnego, ale i kapitału kulturowego, to najwięcej dzieci z rodzin inteligenckich znajdzie się na kierunkach „gdybologicznych”, czyli „niepraktycznie” humanistycznych, abstrahując już od okoliczności, że w ogóle studiowanie w trybie dziennym jest ekonomicznym przywilejem. Jeśli społeczeństwo przyzwala na lekceważenie słabszych przez silnych, młodych przez starszych, jeśli dyskryminujące żarty ze stereotypów płciowych uważa za zabawne i toleruje zachowania przemocowe – to będą one miały miejsce również na uniwersytecie. Jeśli młode dziewczęta różnymi kanałami piętnuje się za rozgadanie, uczy powściągliwości i trenuje do cierpliwości, ustępliwości i nieprzesadzania z pewnością siebie, to młode kobiety w uniwersyteckich ławkach będą odzywać się rzadziej i mniej chętnie niż młodzi mężczyźni.

To, rzecz jasna, model nieco toporny, który podlega wariacjom w zależności od wielu czynników, w tym także osobowościowych, a także negocjacjom w ramach poszczególnych przypadków akademickich, w obrębie konkretnych instytutów, jednostek, a nawet pojedynczych relacji. Trzeba by może jeszcze podkreślić, że uniwersytet jest jednym z niewielu już miejsc, które pozytywnie waloryzuje wiek i to w przypadku obu płci – im więcej doświadczenia, im więcej lat, tym lepiej, choć projekt nowej ustawy o szkolnictwie wyższym dokonuje skandalicznego zamachu na tę wiekowo-płciową równość, ustanawiając wiek emerytalny kobiet na sześćdziesiątym roku życia, czyli, bez najmniejszej przesady, w rozkwicie twórczych sił i instytucjonalnych możliwości. I choć możliwości uczenia się zależą od możliwości finansowych, to wciąż jeszcze polskie uczelnie dają możliwości awansów – społecznych, kulturalnych, czasem finansowych, rzadko występujących jednocześnie, często nieoczywistych i domagających się wnikliwej socjologicznej analizy. Chciałabym w tym miejscu podziękować państwu polskiemu za Zakład Ubezpieczeń Społecznych i system świadczeń socjalnych, które umożliwiły mi zdobycie tytułu magistra.

Doświadczenie studiów czy pracy na uniwersytecie może prowadzić do emancypacji albo do stłamszenia. Merytokracja jest ułudą, ale i skrajny determinizm społeczny, mówiący o tym, że tylko wyposażeni w kapitał finansowy i kulturowy mogą odnieść sukces na uniwersytecie, jest zbyt daleko idącym uproszczeniem. Rzecz w tym, żeby widzieć wzajemne uwarunkowania: płci, rasy, klasy, temperamentu i warunków instytucjonalnych i dążyć do takiego ich przepracowania, by stworzyć możliwie najlepsze okoliczności dla rozwoju członkiń i członków wspólnoty akademickiej. A zarazem – chodzi o to, aby być tych warunków świadomą i nie abstrahować od nich w stosunku do sytuacji uniwersyteckich i rozmaitych sposobów performowania wiedzy i inteligencji. Brzmi to może nieco mgliście, ale zaraz spróbuję wyjaśnić, odwołując się do przywołanych wyżej Ideałów Uniwersytetu.

5.

Zacznijmy od kwestii mówienia. Na uniwersytecie się mówi, to ciągle przestrzeń praktyk oralnych, chociaż w obrazie idealnym miejsce mowy zajmuje roz-mowa, dialog, wymiana. W praktyce jednak ta rozmowa podlega procesom reglamentacji, restrykcji, cenzusom i cenzurom. To nie tylko kwestia ograniczeń systemowych i owych społecznych uwarunkowań, to również kwestia wypływającego z nich stylu. Tonu głosu, poetyki wypowiedzi. „Zabierać głos” znaczy nie tylko „wypowiadać się”, ale też „zabierać głos” komuś innemu. Tak więc uniwersyteckie hierarchie odbijają się nie tylko w tym, kto mówi, ale też – jak mówi. Utytułowani profesorowie moszczą się w domenie języka polskiego jak na dobrze znanym sobie terytorium, to bowiem jest ich terytorium. Zabierają głos swobodnie, mówią długo, robią pauzy i biorą oddechy, spokojni o parasol autorytetu rozpościerający wokół ich wypowiedzi strefę ochronną. Mogą mówić banały, wygłaszać prawdy spod magla, bo autorytet działa trochę na zasadzie koła hermeneutycznego – legitymizuje tego, kto mówi, a kto zarazem, mocą autorytetu, legitymizuje to, co mówi. Nie troszczą się tak bardzo o zasadność i oryginalność tego, co mówią, bo powtarzanie tego, co już wiadomo, jest pielęgnowaniem ogrodu tradycji, w którym kwitnie ich przywilej. Jednocześnie – wbrew obiegowym opiniom o kobiecym rozgadaniu, o babskim plotkarstwie – to właśnie starzy profesorowie przyznają sobie prawo do anegdoty, autoanegdoty, wybiórczej autoetnografii na prawie dowodu i kombatanckich opowieści, podczas gdy kobiety starają się mówić raczej o przedmiocie dyskusji, nawet krótkim, autorskim wypowiedziom wynajdując merytoryczne uzasadnienia.

To efekt socjalizacji w takiej rzeczywistości kulturowej, w której mężczyźni bywają zasadniczo spokojni o swoje prawo do mówienia. Kobiety mówią inaczej. Przyczajone, polujące na krótkie okresy ciszy wstrzelają się w nie nerwowo, szarżują szybko na jednym oddechu, lękając się, by im nie przerwano, by nie zostały sprawdzone, bo każde kobiece, młodsze, mniej doświadczone zabranie głosu musi się jakoś uzasadnić – a przynajmniej taki lęk jest cały czas obecny w głowie mówiącej. Mansplaining, zdobywające ostatnio popularność określenie oznaczające w wąskim rozumieniu, że mężczyźni objaśniają kobietom świat (stąd termin: man + explaining), wydaje mi się bardzo dobrze oddawać istotę relacji opartych na hierarchii płci i wieku. Bo mansplainingowi nie muszą towarzyszyć złe intencje, intencje rywalizacji, zyskania przewagi, pognębienia przeciwnika. Istotą mansplainingu jest przekonanie, że posiadam kompetencję i swobodę mówienia, i założenie, że druga osoba ich nie posiada, więc nie tyle nawet trzeba, ile można jej coś wytłumaczyć. Mansplaining jest wynikiem bezrefleksyjnej – to znaczy: znaturalizowanej, przezroczystej, niekwestionowanej – swobody bycia w świecie myśli, idei i słów. Swobody – więc nie tylko prawa i nie tylko wolności, ale też łatwości i nieskrępowania – wypowiedzi, właściwej starszym mężczyznom. Jasne, nie tylko im. I jasne, nie prezentują oni tej cechy w równym stopniu i bez wyjątku. I oczywiście, wszyscy, zwłaszcza na kierunkach humanistycznych, cierpimy trochę na zbiorowy efekt Krugera-Dunninga, czyli zjawisko polegające na przecenianiu swoich kompetencji przez osoby z niższymi kwalifikacjami i niedocenianie siebie przez osoby, które kwalifikacje mają wyższe. Ale u starszych profesorów symptomy tego pierwszego są jakby częstsze i łatwiej zauważalne.

W tych słownych szrankach można jednak przecież nabrać doświadczenia, choć i w samym nabieraniu doświadczenia, pokonywaniu nieśmiałości, zdobywaniu przekonania o prawie do wypowiedzi, wydatnie pomaga przeduniwersytecki kapitał społeczny, kulturowy i symboliczny, ale także trening wyniesiony ze szkoły, z grup towarzyskich, z wcześniejszych zajęć na innych kierunkach. Można opanować strategie: niedomówień, sugestii, umiejętnego wrzucania odnazwiskowych przymiotników, sprytnego szkicowania modnych teorii, a tym samym – onieśmielania innych członkiń i członków grupy. Dobra wiadomość jest taka, że sytuacja nie jest beznadziejna, ani dana raz na zawsze. Można nad nią zapanować przez pracę nad wrażliwością, empatią, bezinteresownością, poprzez pracę nad stwarzaniem bezpiecznych warunków do rozmowy w takim zakresie, jaki jest nam dany.

6.

Neoliberalny system wartości bardzo głęboko przeorał nasz język, a więc i świadomość, we wszystkich dziedzinach życia społecznego. Wspólnota akademicka to bardzo ładny związek frazeologiczny, ale dziś uniwersytet chętniej mówi o sobie w kategoriach zarządzania, rywalizacji, konkurencji, innowacyjności, gospodarki opartej na wiedzy i efektywności. Każde „kształcenie” – a więc każdy przedmiot kursowy, warsztat, konwersatorium – musi przynosić konkretne, sprecyzowane „efekty”, określone jeszcze przed rozpoczęciem zajęć w ich sylabusie. Nie chciałabym tu wylewać łez nad umasowieniem edukacji wyższej, bo absolutnie nie w tym rzecz, raczej zwrócić uwagę, że zorganizowanie dydaktyki na zasadzie kontraktu, w logice usług edukacyjnych, doprowadza do erozji wspólnoty. Można by z doświadczeń, świadectw, anegdot i opowieści nakreślić obraz zbiorowości antagonistycznej, wojny wszystkich ze wszystkimi: studentów z wykładowcami i ćwiczeniowcami, administracji, czyli słynnych „pań z dziekanatu” z jednymi i drugimi. Obraz niedostatków infrastruktury okołoakademickiej i kłopotów materialnych dotykających zarówno studentów, jak i pracowników. Obraz wzajemnego lekceważenia się, wykręcania, załatwiania zobowiązań najniższym kosztem. Obraz niezliczonej ilości zajęć trwających semestr i niepozostawiających po sobie śladu relacji, wykładów prowadzonych od niechcenia i inkrustowanych seksistowskimi uwagami, ćwiczeń polegających na obustronnym unikaniu rozmów o zadanych tekstach, piętrzących się nieobecności na „lekcjach”, odwoływanych dyżurów, nieodpisywanych maili, pobieżnych konsultacji, prac pisanych na kolanie i sprawdzanych pobieżnie. To wizja cichej umowy, w której jedni są upupiani, a drudzy w rolę upupianych wchodzą, bo przyjmują takie reguły gry, obie strony zaś czekają końca tego, w dużej mierze pozorowanego, procesu edukacji.

Hierarchie przejawiają się w szeregu mikro- i makro- upokorzeń, protekcjonalnych, infantylizujących gestów, których katalog mógłby być aneksem do tego tekstu obszerniejszym niż sam tekst. Załączam dwie, robiące ostatnio minikarierę w internecie, „zabawne” instrukcje właściwego zachowania studenta w obliczu wykładowcy, jasno sytuujące studentów w pozycji nierozgarniętych petentów. Można by też stworzyć objętościowo podobny katalog arogancji studentów, napisać poemat o ich ignorancji i niezmierzonym bezkresie niewiedzy równej tylko ich bezczelności, w czym zresztą lubują się niektórzy pracownicy uczelni, ale, jak dobrze wiemy, symetria jest estetyką głupców.

Bardzo łatwo byłoby znaleźć argumenty przeciw studentom (nie chce im się, olewają, nie mają szacunku, ach ta młodzież, nie wiedzą, po co tu są) i przeciwko wykładowcom (nie chce im się, tacy obciążeni dydaktycznie, muszą łapać fuchy po wyższych szkołach marketingu i rzeczy zbytecznych, olewają, nie mają szacunku), ale znacznie sensowniej byłoby szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się dzieje, czyli obwiniać system. Rynkowe nastawienie na cel nie zostawia miejsca na bezinteresowność, błądzenie, próbowanie. Dostosowywanie oferty (no właśnie: „oferty”! napisałam to zupełnie bezmyślnie) do zakładanych wymagań rynku pracy prowadzi do tworzenia kierunków studiów o nieprzemyślanym, przeładowanym programie. Przeładowany program to dużo zajęć, duże grupy studentów, brak możliwości wzajemnego poznania się, bezmyślne zakuwanie. System boloński, czyli studia w systemie 2 + 3 z możliwością zmiany kierunku po licencjacie to z jednej strony elastyczność i morze możliwości, ale z drugiej tymczasowość, chwilowość  więzi (już miałam pod palcami jakieś wyrażenie o „niecelowości inwestowania w więzi”, widzicie, jak ten język nas zjada?). Wreszcie wymóg konkurencyjności, rankingi i parametryzacja, przymus „umiędzynarodowienia” nie poddany refleksji na temat celowości i sposobu, w jaki miałoby się to umiędzynarodowienie odbywać, staje się liczmanem pustym jak „modernizacja” i „autostrady”, a zarazem groźnym, wpisując bowiem badania naukowe w logikę rywalizacji i środowiskowego prestiżu, odcina uniwersytet od społeczeństwa, zamyka go w sobie jeszcze bardziej i jeszcze bardziej izoluje od studentów, którzy może i rzadziej, niż byśmy chcieli, sięgają po „Teksty Drugie” czy, pardon, „Dialog”, ale po żadne „Revue of Specific Science” nie sięgną w ogóle, bo, po pierwsze, nie będą mieli dostępu do bazy, a po drugie, będzie to strasznie nudne.

Tym, co koroduje relacje uczonych i uczących się, jest nie hierarchia transparentna i widoczna na pierwszy rzut oka – że oto jedni mają tytuły uprawniające ich do nauczania, a drudzy są młodzi i powinni się nasłuchać, zanim się wypowiedzą – ale wzajemny brak zainteresowania. Wzajemny, ale obciążający zawsze bardziej tych, którzy w hierarchii stoją wyżej. Być może odpowiedzialny za to jest brak tożsamości uniwersytetu jako takiego. Brak tożsamości, ucieczka od odpowiedzialności za tożsamość i za historię ukazała mi się wyraźnie podczas obchodów dwusetlecia UW przed dwoma laty. Odbywały się one pod hasłem „200 lat. Dobry początek” i ta ucieczka w przyszłość wydaje mi się charakterystyczna. Obchody były majstersztykiem obchodzenia właśnie, czyli omijania kwestii istotnych. Poważnie wyglądający jubileusz streszczający się w emblematycznych dwustu latach był zarazem okazją do kompletnego zignorowania historii, popisem braku namysłu nad miejscem uczelni w przeszłości i w teraźniejszości. Być może dlatego, że dwieście lat UW wymagałoby opowiedzenia o rzeczach nieprostych i niewygodnych? O uwikłaniach politycznych, o zależności od władzy rosyjskiej, o tym, że uniwersytet był narzędziem rusyfikacji, co nie nadaje się na opowieść prostą i heroiczną; o kłopotach finansowych, o tym, że w II RP za studia wyższe trzeba było płacić czesne; o antysemityzmie i getcie ławkowym; o niechlubnych kartach zapisanych przez społeczność akademicką w grudniu 1922 podczas krótkiego okresu prezydentury Gabriela Narutowicza. 9 Być może dlatego, że potrzebowano „strategii marketingowej” maksymalnie pojemnej i doskonale pustej zarazem, a jednocześnie nie spróbowano pomyśleć, że coś więcej poza wielkimi kartonowymi literami „U” i „W” w holu Biblioteki Uniwersyteckiej mogłoby zainteresować studentów? Może wprojektowano w nich bierność i obojętność, darowując sobie trud zapraszania do rozmowy?

Jasne, tożsamość pewnie trudno jest budować i pielęgnować, gdy studentek jest na uczelni kilkadziesiąt tysięcy, ale warto się zastanowić nad podejmowanymi próbami (bądź ich brakiem), nad propozycjami, które współczesne uczelnie adresują do młodzieży studenckiej rozumianej jako grupa w specyficznym momencie i specyficznej sytuacji życiowej, nad sposobem myślenia o studentach. Odnoszę wrażenie, że świat badań naukowych i świat dydaktyki mają bardzo niewiele miejsc wspólnych – dydaktyka traktowana bywa jako przykry obowiązek, studenci pozostają niezindywidualizowaną masą – aż chciałoby się rzec – „bierną”, co zresztą powiedziała niedawno Aneta Pieniądz, odnosząc się do postulatów grupy protestującej na balkonie rektora UW przeciwko Ustawie 2.0 10. Łatwo jest zarzucać bierność grupie, której się nie aktywizuje, której nie zaprasza się do uczestnictwa w życiu akademickim i której nie traktuje się poważnie. Hierarchia na uniwersytecie przejawia się więc raczej nie w stosunkach, lecz w ich braku, obchodzeniu, ignorowaniu.

7.

Pomyślmy jeszcze chwilę o przestrzeni, tej symbolicznej i tej fizycznej. Przypomnę raz jeszcze słowa Josefa Pipera: „w społeczeństwie ludzkim musi być zachowane wolne miejsce, w którym milkną wymagania mające na celu zaspokajanie niedostatków i zabezpieczanie bytu; miejsce, które jest chronione przed wytyczaniem celów i usług praktycznych; miejsce, które by gwarantowało nauczanie i uczenie się oraz w ogóle beztroskie i spokojne zajmowanie się «wyłącznie prawdą»”. No dobrze, ustaliliśmy już, że uniwersytet wolny od nacisków politycznych i doraźnych nigdy nie istniał. Ale naciski, którym się go poddaje teraz, są może niebezpieczniejsze niż polityczne, bo bardziej przezroczyste i bardziej wszędobylskie, pozornie apolityczne i, pod szyldem pragmatyki, pozornie racjonalne. Z drugiej strony, „wolne miejsce” to wygodna wymówka do nieangażowania się i niezajmowania stanowiska, czyli do nienarażania na szwank swojego autorytetu. Czy uniwersytety polskie zajęły jakieś stanowisko w którejś z ważnych spraw społecznych czy obyczajowych w ostatnim trzydziestoleciu? Nie pamiętam. „Neutralność światopoglądowa”, którą lubią się zasłaniać, to konstrukt użyteczny i dość wygodne narzędzie nawigowania między różnymi grupami chcącymi wykorzystać dla siebie przestrzeń i autorytet uniwersytetu, ale przecież jest to konstrukt sformułowany z pozycji siły, w ramach określonej formacji kulturowej. Zamiast deklarować neutralność światopoglądową zasadniej byłoby pokazywać przesłanki stojące za różnymi światopoglądami, rekonstruować i dekonstruować aksjomaty i wizje stosunków społecznych, a może nawet – mówić jasno, co jest dobre, a co złe, oczywiście z uwrażliwieniem na poszczególne systemy etyczne. I tak na przykład – tolerowanie w bliskości uniwersytetu organizacji narodowo-radykalnych nawołujących do nienawiści rasowej i prezentujących swoiście rozumianą tradycję chrześcijańską jako przezroczystą i uniwersalną – jest złe. Zajmowanie stanowiska w sprawie kryzysu uchodźczego – dobre. Pozwalanie studentkom na sprzeciwianie się pomysłom torturowania kobiet – też dobre. Oddawanie przestrzeni zwolennikom torturowania kobiet – złe. Wymagałoby to jednak odwagi, przemyślenia swojego usytuowania w konkrecie społecznym i wyjścia na zewnątrz bezpiecznej skorupy. Odwagi, o którą dość łatwo jest mi nawoływać ze swoich niskich szczebli uniwersyteckiej hierarchii, z perspektywy których mam całkowitą świadomość tego, że w powyższych akapitach mocno szarżuję, i tego, że bycie nisko też ma pewne zalety.

Spacer po przestrzeni fizycznej uniwersytetu też może ujawnić co nieco z obowiązujących hierarchii – nie tylko tych międzyosobowych, ale z hierarchii wartości: kto ma własny gabinet, w jakich warunkach odbywają się konsultacje, kto musi czekać na korytarzu, jak zagospodarowuje się przestrzeń dla studentów. Konstatacja, że w pobliżu kampusu UW nie ma gdzie dobrze i tanio zjeść, może wydawać się konstatacją z zupełnie innego porządku, ale znikanie kolejnych miejsc z tanimi obiadami wypieranych przez sieciowe kawiarnie i drogie restauracje świadczy nie tylko o bezwzględnej logice rynkowej, ale też o tym, że żołądki studentek nie są przedmiotem niczyjej troski. W 2017 roku została zamknięta klubokawiarnia Eufemia, ostatnie miejsce w tej przyuniwersyteckiej części Warszawy, które jakoś kulturę studencką animowało: oddolnie, bezpretensjonalnie, zapewniając niedrogie posiłki i przestrzeń do spotkań, rozmów, imprez. Ostatnio spotkałam koleżankę, wspaniałą wieczną studentkę, która powiedziała mi, że stołuje się w Starym BUWie – wystarczy powiedzieć, że jest się z konferencji, i już można się załapać na zupę-krem z groszkiem ptysiowym i inne dobrodziejstwa cateringu. Wydało mi się to najwyższym wyrazem sprawiedliwości wobec dyktatu „bocznych drzwi”. Bo komunikat o konieczności wchodzenia na zajęcia bocznymi drzwiami, choć pewnie formułującym go nie przyszło to do głowy, jest właśnie bardzo jasnym wskazaniem studentom ich miejsca: nie przeszkadzajcie. Idźcie naokoło, tu dzieją się ważniejsze rzeczy. Hierarchia przejawia się tutaj nie w jasno wyrażonych stosunkach szacunku i podległości, ale w wygłoszonym mimochodem komunikacie „nie plątajcie się pod nogami, gdy dorośli rozmawiają”.

Niedawny protest studentów i pracowników UW przeciwko Ustawie 2.0 był doniosły właśnie dlatego, że stanowił ingerencję w przestrzeń. Protestujący udali się do Rektora – bo w zasadzie gdzież indziej mieliby się udać, jak nie do władz Uniwersytetu, ale jednocześnie wkroczyli do budynku, który całym swoim urządzeniem i wystrojem opowiada o własnej, by tak rzec, nieprzysiadalności, niedostępności, niegościnności: jest pusty, duży, zimny, strzeżony. Dlatego widok śpiworów rozrzuconych pod portretami Rektorów i Rektorki, szczoteczek do zębów zostawionych w marmurowej łazience czy pojemników na segregowane (zasługa studentek!) odpady na kamiennym balkonie miał w sobie nie tylko coś z obrazów karnawałowych, ale był symbolicznym przypomnieniem: uniwersytet jest także nasz, możemy coś z nim robić. Nie chodzi tutaj o przejęcie przestrzeni – jestem przeciwna antagonizującym kategoriom – raczej o, jak najbardziej dosłowne, udomowienie jej i zaznaczenie swojej obecności. Dwutygodniowy protest ożywił też przestrzeń przed samym Pałacem Kazimierzowskim – na co dzień raczej martwą i cichą, był próbą przełamania wsobności i stagnacji. Na ile udaną to temat na zupełnie inną opowieść. Opowieść z pogranicza performatyki, antropologii wizualnej, mikrosocjologii, praktyki życzliwości i historii idei. Na razie jednak kwestia protestu jest – dla mnie osobiście – zbyt świeża i bliska, by napisać coś więcej.

Post scriptum

Kiedy pisałam ten tekst, pewien profesor zajmujący dosyć ważne stanowisko uznał za zabawne opowiedzieć mi dowcip. Ja zaś uznałam, że ten tekst nie może się bez tego dowcipu obyć. Oto i on: „Studenci skarżą się dziekanowi, że od profesora czuć alkoholem. Co odpowiedział im dziekan? Profesora się nie wącha, profesora się słucha”.

 

  • 1. Brama, również projektu Stefana Szyllera, jest młodsza od biblioteki – stanęła na Krakowskim Przedmieściu w 1911 roku.  
  • 2. https://uw200.uw.edu.pl/pl/jestem-z-uw/stary-buw/.
  • 3. W latach dwudziestych dwudziestego wieku funkcję tę pełnił społecznie (a więc i nieodpłatnie) Zygmunt Batowski. Zob. np. Dzieje Uniwersytetu Warszawskiego 1915-1939, pod redakcją Andrzeja Garlickiego, PWN, Warszawa 1982, s. 92-97.
  • 4. Josef Piper Scholastyka. Postacie i zagadnienia filozofii średniowiecznej, przełożył Tadeusz Brzostowski, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 2000, s. 34.
  • 5. Piotr Abelard Sic et non, w tegoż Rozprawy, wybrał, przełożył, opracował, wstępem i przypisami opatrzył  Leon Joachimowicz, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1969, s. 287.
  • 6. Piotr z Poitiers, cyt. Za: Georges Duby Czasy katedr. Sztuka i społeczeństwo 980-1420, przełożyła Krystyna Dolatowska, PIW, Warszawa 1986, s. 144.
  • 7. Régine Pernoud Heloiza i Abelard, przełożyła Eligia Bąkowska, Wydawnictwo „Książnica”, Katowice 2007, s. 19.
  • 8. Piper, op.cit., s. 35.  
  • 9. Zob. Paweł Brykczyński Gotowi na przemoc. Mord, antysemityzm i demokracja w międzywojennej Polsce, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2017.
  • 10. „Sam fakt, że studenci zdobyli się na jakiekolwiek działanie, jest wart uwagi. Od dawna bierność studencka była rzeczą, która w mojej opinii czyniła rozmowę o przyszłości uniwersytetu jałową” – pisała Aneta Pieniądz (Autonomia i samorządność, czyli o pomieszaniu pojęć przy okazji protestu na UW, https://www.polityka.pl/tygodnikpolityka/nauka/1751626,1,czy-postulaty-p..., dostęp z 1 lipca 2018).

Udostępnij

Kornelia Sobczak

Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W Instytucie Kultury Polskiej UW obroniła  pracę doktorską na temat recepcji Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego.