szczepk.jpg

Joanna Szczepkowska ogłasza koniec komunizmu, zrzut ekranu z YouTube.com

Przygoda ze spektaklem "1989"

Joanna Szczepkowska
W numerach
2023
4 (797)

Od czego zacząć? No oczywiście, że od początku, rzecz w tym, że początków jest kilka i nie wiem, z którym mam wystartować. Jest jeszcze jedno pytanie: jaką prawdę opisać? Bo jest prawda moich odczuć na spektaklu, jest prawda moich doświadczeń. Rok 1989 to w moim wypadku nie tylko decyzja o wypowiedzeniu zdania, które miało przekroczyć granicę naszej autocenzury, to także dalsze losy życia z tą decyzją, która czasem się wiąże z poczuciem wspólnoty, a czasem bolesnego odosobnienia. Stosunek do tego jednego zdania to też jakaś historia.

Może zacznę od tego, że zadzwoniła do mnie Agata Grenda, dyrektorka Teatru Szekspirowskiego w Gdańsku, mówiąc, że ma dla mnie pewną szaloną propozycję. Co w takim wypadku myśli aktorka, która ma też za sobą reżyserię i kilka napisanych sztuk? Agata Grenda jest osobą młodą i niewątpliwie bliski jest jej nurt teatru współczesnego, jaki więc może mieć szalony pomysł, dzwoniąc do aktorki z mojego pokolenia? Może miałabym zagrać Ryszarda III? Może wyreżyserować Romea i Julię w wersji sześćdziesiąt plus? Może napisać dla teatru sztukę o tym, jak strasznym szowinistą był Shakespeare i ile kobiet padło jego ofiarą? Wyobraźnia zaczęła buzować, ale szybko przekierowano ją na całkiem niespodziewane tory. Dyrektorka Teatru Szekspirowskiego zaczęła od tego, że projekt, o którym będzie mówić, jest właściwie na ukończeniu. Szekspirowski nie będzie w najmniejszym stopniu, odwrotnie, będzie z historii najnowszej a mianowicie z roku 1989. Powstaje, raczej powstał już spektakl a właściwie musical o tym właśnie roku, bardzo obszerny, trzygodzinny, w formie nowej, może zaskakującej, a mianowicie jako rap. Szalony pomysł polega na tym, żebym ja na końcu tego spektaklu… Prawdę mówiąc mniej już słuchałam, bo kontekst był dla mnie oczywisty a mój udział i tekst, o jaki chodzi, mogłam sobie wyobrazić. Wiele myśli przechodziło mi przez głowę. Rap? Trzy godziny? O czymkolwiek by to było, forma rapu jest dla mnie do wytrzymania najwyżej przez pięć minut. Owszem, bywają ciekawe a nawet wybitne w swojej dziedzinie, jak na przykład piosenki Łony, których słuchałam za namową córki i zwykle byłam pod wrażeniem inteligencji i poetyki tych tekstów. Sama zresztą mam na koncie napisanie i wykonanie rapu w czasie pandemii, kiedy wielu artystów podjęło się zadania Hot16 Challenge 2 – jako podziękowania służbie zdrowia za ich heroizm. Muszę powiedzieć, że pisanie tekstu rapującego jest tak wciągające, jak pisanie limeryków. Jak już się wpadnie w strumień słów, to trudno z tego wyjść, tworzy się sam, jak w transie. Tak czy inaczej forma nie jest mi obca, ale co innego pisanie a co innego słuchanie czegoś, co, umówmy się, w większości wypadków jest rodzajem logorei szaleńca. Zaczęłam więc wyobrażać sobie konsekwencje tej propozycji, której póki co nie wysłuchałam do końca. A więc oczywiście chodzi o to, żebym w finale spektaklu wyszła jako „Joanna Szczepkowska, która obwieściła koniec komunizmu”.

Różne rzeczy przeżyłam już w swoim zawodzie i kiedy dostaję jakąś propozycję, staram się od razu wyobrazić sobie przyszłość, jaka się z tego wyłania. No więc z tego szalonego pomysłu wyłonił mi się obraz dość ponury – trzy godziny czekania w garderobie, aż wszyscy aktorzy wyrapują swoje kwestie, czekania tylko po to, żeby powiedzieć jedno zdanie: „Proszę państwa 4 czerwca 1989 roku skończył się w Polsce komunizm”. Jeśli jest kilka rzeczy, których w zawodzie aktora nie znoszę, to na pierwszym miejscu stawiam właśnie mękę oczekiwania, która jest podobna do tej w kolejkach za komuny. Nie możesz się na niczym skupić, bo musisz być w gotowości. Hipnoza połączona z czuwaniem. Gotowość trzygodzinna byłaby dla mnie nie do wytrzymania. Zaczęłam błyskawiczne przewidywania. Spektakl rapujący o najnowszej historii udać się nie może, więc moja męka trwać będzie przez kilka miesięcy w szybko schodzącym przedstawieniu. Plusy? Obsada duża jak to w musicalu, a więc spotkania z kolegami, po prostu teatr i jego kulisy, za którymi, co tu mówić, naprawdę tęsknię. Moje samodzielne wybory oddaliły mnie od prawdziwych sal teatralnych, mój teatr włóczy się raczej po piwnicach i kawiarniach. Inaczej mówiąc ta szalona propozycja to teatralna przygoda, z góry skazana na klęskę, ale jednak przygoda.

Opisywane tu myśli zajęły mi oczywiście ułamki sekund, były to raczej błyskawiczne obrazy, więc od razu wróciłam do słuchania konkretów tej propozycji. Nie bardzo skupiona, z trudem rozumiałam dalszy ciąg, czyli na przykład : „…będzie pani miała miejsce w pierwszym rzędzie na widowni, żeby było bliżej… wejdzie pani zaraz po ukłonach…”. Musiałam szybko zebrać myśli, żeby zrozumieć to wszystko do końca. A więc nie jestem zaproszona do udziału we wszystkich spektaklach, a tylko na dwie gdańskie premiery, jako rodzaj niespodzianki dla premierowej widowni. Widownia zresztą wyjątkowa. Wszystkie osobistości z czasów gdańskich strajków: Wałęsowie, Bogdan Borusewicz, Henryka Krzywonos, i oczywiście obecne władze Gdańska. Co tu mówić, zatkało mnie. Różnie było, ale jako niespodzianka premierowa jeszcze nie występowałam. Po ukłonach? Czyli jak już wszyscy się będą podnosić z krzeseł? Poza tym… dwa razy po trzy godziny będę musiała wysłuchać rapowych logorei, siedząc przymusowo w pierwszym rzędzie!!! Jak się okazało nie dwa, ale trzy razy, bo dobrze by było, żebym przyjechała na próbę generalną oswoić się z klimatem spektaklu, zanim wejdę na scenę.

Poprosiłam o czas do namysłu. Był mi potrzebny z jednego jeszcze powodu, o którym nie wiem, czy pisać, ale to jeden z kolorów tej przygody. Myślałam po prostu o tym, czy Agata Grenda i twórcy gdańskiego spektaklu wiedzą, że moja przygoda ze zdaniem o komunizmie ma swoje cienie właśnie w tym mieście. Ostanie przemiłe zdarzenie związane z Gdańskiem to była nagroda Neptuna wręczona mi przez prezydenta Adamowicza. Już to samo w sobie było niespodzianką, bo nietrudno prześledzić opinie choćby Lecha Wałęsy, który to moje wyjście przed szereg nieszczególnie dobrze wspomina. W ogóle stałam się dla wielu i z szeregów politycznych, i z szeregów show biznesu łagodnie mówiąc niewygodna.

Ujmując wszystko najkrócej – zastanawiałam się, czy to, co ma być niespodzianką, nie okaże się zdarzeniem ponurym, połączonym z pomrukami widowni. Próbowałam więc zważyć wszystkie za i przeciw i wreszcie postawiłam na przygodę. Niech się dzieje co chce – jadę. Początek to bardzo miły obiad z Agatą Grendą i z Krzysztofem Głuchowskim, dyrektorem teatru im. Słowackiego w Krakowie. Chciałam się precyzyjnie dowiedzieć, jakie jest moje zadanie, a wtedy dyrektor Głuchowski powiedział po prostu, że mogę powiedzieć ze sceny co tylko chcę. Muszę przyznać, że akurat w wypadku mojej osoby pozwolenie na taką dowolność przy swojej własnej premierze jest dowodem dużego zaufania… Obiad przemiły, choć w pośpiechu, bo przecież zaraz próba generalna. Szłam na nią z ciężkim sercem – tak tu miło, jestem gościem bardzo serdecznie przyjętym, ale przecież zaraz odbędzie się trzygodzinna tortura, a potem będę musiała kłamać w żywe oczy, że spektakl świetny, że jestem pod nieopisanym wrażeniem i te wszystkie formułki, które wypowiada się za kulisami po spektaklach. Sztuka kłamstwa pospektaklowego jest zresztą tematem osobnym i powinna doczekać się prac naukowych. Im bliżej było początku próby, tym mocniej opanowywało mnie poczucie zwątpienia i chęć ucieczki. Czy ja na pewno chcę w tym brać udział? Znowu powstanie jakaś hybryda, bryk historyczny z okiem puszczonym do młodzieży, po scenie będą biegać super Kuroń i Michnik z mega Wałęsą i wyrapują swoje bohaterstwa, a potem musicalowy tłum będzie tańczył i śpiewał wpadające w ucho pieśni o Solidarności.

Zbyt bliskie mi były te czasy, żeby nie bać się spłycania, jednoznaczności jak w kukiełkowym teatrze. Ja wpadłam w całe środowisko podziemnej opozycji już przy swoim debiucie w teatrze, kiedy tworzył się KOR i Halina Mikołajska zapraszała mnie do siebie po każdym spektaklu. Wieczorami w długich sukniach z falbankami wchodziłam w świat iluzji, a potem, już nocą, jak inni młodzi, miałam swoje miejsce na podłodze w mieszkaniu Haliny czarnym od dymu papierosów, gdzie drzwi się nie zamykały, gdzie ludzie podziemnej opozycji dyskutowali, rozdawali zadania, formułowali listy protestacyjne. Tak poznałam Jacka Kuronia, Adama Michnika i tych wszystkich, którzy co jakiś czas wracali z więzienia i dalej robili swoje z pełną świadomością, że znowu będą aresztowani, jak zwykle na kilka lat. To dzięki a raczej przez te spotkania właściwie od debiutu na scenie byłam rozdarta przez wątpliwości, co do sensu mojego zawodu, który generuje iluzję, kiedy w tej rzeczywistości tyle trzeba zmieniać, być obecnym w walce o zmianę systemu.

Podejmowałam się wszystkiego, co tylko było możliwe, a potem, kiedy już przyszedł stan wojenny, poznałam dobrze te wszystkie rozterki, jakie przeżywa kobieta i matka, która w mieszkaniu ma punkt zbiorczy prasy podziemnej, użycza mieszkania na tajne zebrania opozycji, a w pokoju obok śpi dwójka małych i ufnych dzieci. Nie wiedzą, że w każdej chwili może tu wejść milicja i wtedy zobaczą mamę w kajdankach, a funkcjonariusze MO zawiozą je do domu dziecka. Znam dobrze te wybory w „stanie wyższej konieczności”, kiedy stawką jest bezpieczeństwo dzieci, znam te strugi potu po plecach, kiedy w plecaku bibuła, a na ulicy milicyjna suka. Nigdy wtedy nie myślałam o sobie, tylko o moich córkach całkowicie nieświadomych tego, że każdego dnia narażam je na takie doświadczenie, na jakie nie są przygotowane. Wiem dobrze, czym jest to rozdarcie między poczuciem obowiązku obywatelskiego a poczuciem oszustwa wobec własnych dzieci. Czy to wszystko zobaczę na scenie musicalu? Bohaterów opozycji, jakimi byli naprawdę? Nie zobaczę – to będzie kicz, wyrapowane oszustwo. Do ostatnich chwil myślałam, czy może udać jakieś omdlenie albo nagłą gorączkę i znaleźć najbliższy pociąg? Za późno.

Na scenę weszło kilku aktorów, nieśpiesznie, niemusicalowo, spektakl zaczął się jakby od niechcenia. I już po chwili scenę opanował klimat komuny, wcale nie ponury, mini radości stabilizacji, cud zdobytego kawałka mięsa, światła w małych mieszkaniach z meblościankami – wszystko wyrapowane, wytańczone z zawrotną szybkością, a jednocześnie z tą lekkością, jakiej na ogół brakuje wszystkiemu, co robimy w teatrze. I w tym uroczo skromnym świecie zaczynają pojawiać się ludzie buntu: Jacek Kuroń, Wałęsa, Anna Walentynowicz, Frasyniuk… Naprawdę oni. Trudno opisać ten rodzaj wcielenia, jaki tu się dokonał, ale można to nazwać kondensacją zachowań, temperamentu, mentalności. Niektórzy, jak Danuta Wałęsa, przeniesiona jeden do jednego, z całą jej godnością, naturalnie wyprostowaną sylwetką. Inni przerysowani, niejednoznaczni, a nawet groteskowi. To samo w wypadku postaci establishmentu komuny, jak Jaruzelski czy Miodowicz. Różne konwencje, a jednak wszystko jak z jednego kawałka. Próba generalna zaczęła mnie wciągać tak bardzo, że kiedy doszło do przerwy, jeszcze czułam ten rodzaj gorączki, jaki towarzyszy wielkim przeżyciom.

Moje myśli? Co za robota! Jaka praca i jakie talenty na każdym poziomie – kostiumy, choreografia, dobór aktorów, ich gra, sprawność w tańcu, wokalu i przede wszystkim – ten tekst. Pozornie lekka zabawa słowem a pod nią głęboka wiedza o tamtym czasie, tamtych dylematach, różnicach ideologicznych i pojmowaniu nowej wolnej Polski w obrębie opozycji… Przecież twórcy to ludzie, którzy co najwyżej raczkowali za komuny… A aktorzy? Jak oni się ruszają, jak grają, jaka jest w tym lekkość i poczucie humoru! „Czy możemy mieć wreszcie pozytywny mit” – taka jest piosenka przewodnia, taki ton tego spektaklu. Nie ma tu modlitewnego uniesienia tłumów, jest zbliżenie na trzy pary z opozycji, na kobiety zwłaszcza. Wszystko z nutą swobody, pogody ducha, jaką ma każda z postaci, niezależnie od dramatu jej losów.

Nagle przypomniał mi się Nowy Jork i moja podróż w związku z nagrodą ITI, jaką dostałam w 1986 roku. Oglądałam wtedy kultowe musicale i zawsze wychodziłam z poczuciem wstydu. Dlaczego u nas wszystko jest takie toporne, takie na pół gwizdka… Dlaczego ruch sceniczny jest tak leniwy, ciężki… Czy my nigdy nie będziemy grać, śpiewać i tańczyć z taką dynamiką i radością prawdziwej pasji? I teraz tu w teatrze na próbie generalnej widzę to wszystko! Poziom światowy, energia ludzi wolnych, a jednocześnie praca zespołu od scenariusza po aktorów, jakby w poczuciu wspólnej misji – wykreowania mitu pozytywnego. To ich niesie.

clipboard03.jpg

Marcin Napiórkowski, Katarzyna Szyngiera, Mirosław Wlekły, "1989", Teatr im. Słowackiego, Kraków, Teatr Szekspirowski, Gdańsk 2022, reż. Katarzyna Szyngiera, fot. Bartek Barczyk.

Takie wstępne myśli towarzyszyły mi na przerwie tej próby generalnej, ale potem wciągnął mnie drugi akt, choć już z innymi pytaniami i emocjami. Bo skoro jest tak dobrze, tak znakomicie, to naprawdę żal, że z całego tekstu dochodzi tylko siedemdziesiąt procent, reszta umyka w pogłosie i to jest zbyt poważna strata, żeby się nie przejmować. Pytanie kolejne: czy zawrotne tempo tego tekstu jest do strawienia dla premierowych gości z pokolenia, o którym ten spektakl jest? To tylko niektóre z pytań. Przyszłam na tę próbę niechętna i zdystansowana, oglądałam ją z bijącym sercem, przejęta i wykonaniem, i samą historią. I właśnie z powodu tego przejęcia zaczęłam myśleć o tym, czego, a raczej kogo mi brakuje. Bo przecież byłam bardzo blisko wydarzeń zwłaszcza tych, które poprzedzały strajki, siedziałam w jednej garderobie z Haliną Mikołajską, jedną z założycielek KORu, bez którego pewnie historia potoczyłaby się inaczej. I właśnie między innymi jej, Haliny mi zabrakło. Właściwie chciałam wskoczyć na scenę i wyrapować, jak ta wybitna aktorka, dama polskiej sceny, w pierwszą noc stanu wojennego została skuta w kajdanki i jadąc w milicyjnej suce, nie miała pewności, czy jedzie do więzienia czy pod mur, gdzie skończy życie. Zabrakło mi Zbyszka Bujaka, którego zdjęcia wieszaliśmy sobie w domach, jego determinacji i obecności mimo permanentnego życia w ukryciu. Zabrakło mi… tak, zabrakło mi Adama Michnika, zwłaszcza po wstrząsającej projekcji dokumentu z Magdalenki, który ogląda się z przerażeniem jak kawałek surrealistycznego kina. Szczególnie źle tu wygląda Adam z entuzjazmem wznoszący toasty za nowe rozdanie towarzyszy i byłych więźniów z opozycji. Tylko taki Michnik będzie pokazany widzom spektaklu – a ten, który przesiedział osiem lat za wspólne działania z Jackiem Kuroniem, nie będzie przez młodzież na widowni poznany i zapamiętany. Patrzyłam z zachwytem na aktorkę, która gra Gaję Kuroń, ale prawdę mówiąc na jej sceniczną osobowość, bo mam wciąż Gajkę w pamięci, oczywiście Gaja nie była taka – nie przebojowa, nie z bicepsami. Siłą Gajki była tajemnica.

I… no oczywiście… kiedy już w całej historii doszło do wyborów czwartego czerwca… no oczywiście, że poczułam ukłucie w sercu. Zabrakło mi tego nagrania z „Dziennika”, które miało w tym czasie naprawdę znaczącą dynamikę. Nie chodzi o mnie, o moją osobę – chodzi o zdanie, które w pewien sposób wpłynęło na świadomość Polaków. Kiedy próba się kończyła, myślałam o tym, że skoro jestem zaproszona jako autorka tego zdania, a więc ma ono jakieś znaczenie, to czy nie lepiej go użyć w spektaklu niż mnie jako doraźnej niespodzianki? Wszystkie te myśli zagłuszyła ostania piosenka w wykonaniu Marcina Czarnika, czyli Jacka Kuronia: „A co jeśli się uda…”. Tekst porażający, na miarę naszego czasu.

Nie miałam wątpliwości co do tego, że tym spektaklem stworzono nową jakość o dużej wartości. Wątpliwości natomiast miałam dwie – czy premiera takiego rapu z widownią pokolenia tamtych strajków może się udać, czy nie skończy się stukaniem krzeseł zamiast braw. Druga wątpliwość – czy jeśli premiera będzie miała sukces, odzew godny tego spektaklu, to jakikolwiek sens ma moje wystąpienie, jak wisienka na torcie zwłaszcza po tak wstrząsającym finale jak ta piosenka – „A co jeśli się uda…”?

Na premierze tłum postaci historycznych, jakby to było święto z okazji strajków w Gdańsku. Nagle podchodzi do mnie jedna z nich i mówi:

– Joasiu, nie wiem, czy mnie pamiętasz, nazywam się Danuta Wałęsowa…

Chyba nikt nigdy mnie tak nie zaskoczył i nie rozbawił. Czy ona wie, że za chwilę zobaczy samą siebie, jak podnosi nogi, szepcząc „Leszek…”? Jak się poczuje? Czy starczy jej dystansu i poczucia humoru? Ledwo wyszłam z objęć Danuty Wałęsy, podchodzi Henryka Krzywonos i pyta, czy mi nie jest za zimno i ofiarowuje swoją marynarkę. Nie zważając na moje protesty, okrywa mnie i mówi, że ona sobie poradzi, a ja zmarznę. I tak okryta marynarką Henryki Krzywonos siadam do obejrzenia premiery 1989. Już w pierwszych minutach wszystko było wiadomo – spektakl rośnie w siłę, wszystko się składa, tekst słychać dużo lepiej, publiczność jest przejęta, wzruszona, rozbawiona. Właściwie dzieje się coś na miarę teatru Shakespeare’a – spektakl jest ryzykiem, publiczność to wolni ludzie, którzy mogą go pokochać albo odtrącić. Im większy był zachwyt, im więcej braw po kolejnych scenach, tym większa moja wątpliwość – po co ten dodatek, to moje wejście, komu to potrzebne, po owacjach i ukłonach?

 I te owacje oczywiście są, ukłony wszystkich twórców, a jest ich tylu, że trudno na scenie pomieścić. Więc może (i oby!), zapomną o mnie? Jednak Agata Grenda ucisza widownię i zapowiada moje wejście. Mam do przejścia spory kawałek drogi. Muszę coś wymyślić, coś, co nada sens tej niespodziance. Jesteśmy tu razem wszyscy z różnych pokoleń, ale przecież związani doświadczeniem teraźniejszości. Niewesołej i co do tego z pewnością wszyscy się zgadzamy. Biorę mikrofon i mówię w formie rapowanej : „Proszę państwa czwartego czerwca skończył się w Polsce komunizm… i ja to jeszcze kiedyś powtórzę”.

Schodzę w kulisy, stoję w ciemnościach trochę wycięta z tej całej rzeczywistości. Tam w światłach dwie historie – jedna na widowni, druga na scenie. Widownia ogląda swoje życie, widziane oczami nowego pokolenia. To spojrzenie rzetelne historycznie, ale z perspektywy ludzi wolnych od mitów, mających prawo do spojrzenia na legendę ze swojej perspektywy. Widzą na przykład w Lechu Wałęsie nie tylko bohatera strajków, ale też postać z memów. Bo przecież nie oszuka się młodego pokolenia – oni sobie puszczą taką czy inną wypowiedź, docenią albo wyśmieją bez żadnych oporów. Jest w tym jeszcze jakaś nowa siła. To jest siła zespołowości, wspólnoty nie tylko na poziomie prób, ale też na poziomie pomysłu, a potem na poziomie tekstu, którego autorstwo nie należy do jednego twórcy. Tekst zespołowy. Tutaj każda piosenka ma swojego autora, a o autorstwie mówi się my.

A Danuta Wałęsa na bankiecie po spektaklu zachwycona, rozbawiona. I ona, i Henryka Krzywonos to te pozytywne mity.

Na drugą premierę przychodzę dopiero w przerwie, żeby nie zajmować miejsca na obleganej widowni. Po pustym holu biega mała dziewczynka i z nieposkromioną energią ucieka młodej kobiecie w skromnej, nie bardzo galowej sukience. Podchodzi do mnie i przedstawia się – Katarzyna Szyngiera, jestem reżyserką tego spektaklu. I ja się łapię na tym, że trudno mi uwierzyć, że ktoś tak drobny może postawić coś tak wielkiego. Ciągle jeszcze pokutuje we mnie przeświadczenie, że moje pokolenie wie i umie więcej od nowego. A przecież to jest naprawdę nowa jakość – Katarzyna Szyngiera nie ogranicza się do robienia teatru, nie buduje swojego pomnika – jest prawdziwie przejęta tym, co poza teatrem, pomocna w praktyce, nie w wywiadach o sobie. To wszystko też emanuje ze sceny.

Siłę spektaklu mierzy się pamięcią o nim. Ten spektakl wraca do mnie, a piosenka finałowa towarzyszy mi coraz częściej. I po prostu dziękuję za pozytywny mit. Bo ten spektakl jest częścią naszej historii, jest krokiem naprzód, świadectwem wolności wypowiedzi, ale też szacunku do faktów i historii. Wychodzimy z teatru poruszeni, bo nowi ludzie oddają hołd historii na swój sposób. Budują pozytywny mit bez lukrowania i sentymentalizmu. To nowa jakość. Wielu zarzuca mi, że mówiąc tamto zdanie, powiedziałam o końcu czegoś, co wcale się nie skończyło. Otóż skończyło się. Za komuny taki spektakl by nie powstał nie tylko z powodu cenzury. Za komuny byliśmy mentalną prowincją, demoludami i to się czuło w sposobie poruszania, w swoistym przygarbieniu. Kiedy na pierwszym roku studiów razem z grupą innych polskich studentów znaleźliśmy się we Francji, wszyscy Francuzi od wejścia zwracali się do nas po rosyjsku, choć nie wypowiedzieliśmy jednego słowa. W naszym skrępowaniu, w naszych sylwetkach wyczuwali ludzi Wschodu. Tutaj, w tym spektaklu o komunie, opowiadają ludzie, którzy nie mają jej nie tylko w pamięci, ale też w energii życia, w ciele, w twarzach. I to jest ten pozytywny mit. Oczywiście dla tych, którzy chcą pozytywnego mitu.

Udostępnij

Joanna Szczepkowska

Autorka jest aktorką, reżyserką, pisarką. Laureatką Nagrody im. Konstantego Puzyny "Kamyk" w 2021 roku.