1_163_x_1204.jpg

"Pogarda", Komuna//Warszawa, Warszawa 2016, reż. Wiktor Rubin, realizacja KANTOR DOWNTOWN COLLECTIVE, fot. Patrycja Mic

Jak to się zaczęło? Ankieta

Magdalena Bartecka, Teresa Bogucka, Iwona Chmura-Rutkowska, Bożena Keff, Krzysztof Pacewicz, Małgorzata Sikorska-Miszczuk, Karolina Wigura
W numerach
Styczeń
2017
1 (722)

Pogarda jest mieszanką niechęci, braku szacunku, lekceważenia i poczucia wyższości. Jako zjawisko socjologiczne leży u podstaw podziałów społecznych. Jako narzędzie retoryczne jest zarzewiem konfliktów. Od okazywania pogardy innym nie jest chyba dziś wolna żadna formacja, żadne środowisko, żadna strona sceny politycznej. Zwróciliśmy się do osób uczestniczących i obserwujących życie publiczne z prośbą o odpowiedź na kilka pytań, które pomogą nam może lepiej uchwycić i opisać to zjawisko – jego źródła, ekspresję i skutki.

Kim i z jakiego powodu gardzimy?

Czy sami doświadczyli Państwo pogardy?

Kiedy zauważyli Państwo pogardę w polskiej debacie publicznej po 1989 roku?

 

Teresa Bogucka – dziennikarka i pisarka, działaczka opozycji demokratycznej w PRL

Jest zaskakujące, że w literaturze polskiej słowo „pogarda” na ogół nie oznacza postawy nagannej – często używane jest jako zalecenie: pogarda życia, pogarda śmierci, pogarda wroga. Ot, zapis emocji narodu przegranego i poniżonego. Jak pisał Zbigniew Herbert:

niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda

dla szpiclów katów i tchórzy

ale dziś – jak rozumiem, przychodzi nam skupić się na sensie, jaki nadał temu słowu Natan Tenenbaum:

ale zbaw mnie od nienawiści,

Ocal mnie od pogardy, Panie.

Podmiot liryczny polskiej literatury to jednostka. W wymiarze indywidualnym pogarda to stosunek do małych ludzi, podłych czynów, nikczemnych postaw oraz abstraktów właśnie takich jak śmierć i życie.
Inaczej gdy pogarda ma podmiot zbiorowy, jest czymś wspólnym. Wtedy łączy ludzi i organizuje złe emocje na osi lepszość – gorszość. Działa w obie strony – służy ujarzmianiu dołów społecznych, żeby znały swoje miejsce, w wersji rewolucyjnej uderza w elity. W nowoczesnych społeczeństwach używa się czegoś na kształt pogardy eliminacyjnej, wskazując grupę szkodliwą dla zdrowia zbiorowego organizmu. Sprawnie uprawiana może doprowadzić do rzeczy strasznych. Ale sprawdza się jak nic w budowaniu wspólnotowych więzi.
Dzieciństwo spędziłam w podhalańskim miasteczku – trzy ulice na krzyż i chłopskie gospodarstwa. Rodzice postanowili porzucić pracę w muzeach i przeczekać lata pięćdziesiąte zaszyci na uboczu. Podziały społeczne były wtedy uderzająco widoczne – w języku, w ubiorze, w sposobie życia. Odstawaliśmy we wszystkim od tamtejszej normy, może tylko w biedzie byliśmy równi. A lud miejscowy obłożony dostawami obowiązkowymi, zakazami uboju, nękany widmem kolektywizacji, w nędzy żyjący, niepiśmienny na ogół – jedno z nowej ery zaakceptował: język nowej władzy wskazujący, kto wszystkiemu winien. Dorośli używali go po alkoholu, ale dzieci były bezpośrednie i wymyślały nam, nielicznym dzieciom miastowym, od nierobów, pasożytów, literatów (!), panów, jaśnie panów. Rodzina, której się skarżyłam, była podzielona pokoleniowo. Dziadkowie: ot w głowie się chłopstwu poprzewracało, miejsca swego nie znają; nie przejmuj się, jesteś od nich lepsza. Rodzice: ludzie są równi, te dzieci nie bardzo rozumieją, co mówią; nie mają wiedzy, trzeba im pomagać zrozumieć.

– Nauczę cię tego – powiedziałam do koleżanki, która kulała z katechizmu.

– Wypchaj się, jasna panienko.

Mama powiedziała, że to moja wina, bo uznałam się za lepszą i ją upokorzyłam.

W latach dziewięćdziesiątych pojawiła się pogarda para-rewolucyjna, wymierzona w tych, co na górze. To było detronizowanie inteligencji, która siłą tradycji wyrosłej z historii zniewolenia, jak i siłą rozpędu (opozycja, Solidarność, podziemie, Okrągły Stół) uważała swą rolę nauczycielsko-przywódczą za oczywistą. Czyż trudny czas zmian nie wymagał wiedzy, kompetencji, śmiałej wizji, nowego języka? A to przez dziesięciolecia było jej powołaniem i jej powinnością.
Tymczasem wielkie grupy społeczne z nagła jakby przesiedlone do innego kraju, łatwo obróciły się przeciw „arystokracji ducha”. Proces ten przejął w rozmytej formie sztafaż oddolnego ludowego protestu przeciw „panom”, w dodatku ten trochę prawdziwy, a trochę kreowany „lud” już miał poczucie siły i racji, bo został podwójnie wywyższony: raz przez ideologię PRL, drugi raz przez Solidarność. I z tym poczuciem siły i racji głosił, że nie pozwoli, by po jego plecach się wspinano, nie pozwoli zamienić się w białych niewolników, niby dlaczego w demokracji jakiś profesor ma więcej do gadania niż robotnik? Symbolicznym skrótem tego czasu było publiczne poniżenie Jerzego Turowicza przez Lecha Wałęsę.
Na ten sprzeciw nałożyło się dodatkowo formowanie nowej klasy politycznej, która potrzebowała innej legitymacji do aspirowania ku górze, nie tej wysnutej z katedr uniwersyteckich, z zasług opozycyjnych, z podziemia, z więzienia. Krytyka ojców założycieli nie tyczyła jednak zdrady, zaprzaństwa, ale niedostatków działania: za wolno, niedokładnie, niewystarczająco. Za tolerancyjnie dla spiskującej nomenklatury – ciekawe, dlaczego?
Nowy, dość brutalny język sprzeciwu wobec transformacji zlał się z językiem podejrzeń i insynuacji. Pojawiły się słowa obelżywe, raniące, poniżające. Kto wierzył, że budowanie nowej, wolnej Rzeczypospolitej będzie się odbywało w klimacie pierwszej Solidarności – doznał zawodu. Ówczesne chamienie i brutalizacja debaty było i narzędziem, i skutkiem przemiany niezbędnej – inteligencja zaczęła zanikać, wycofując się do różnych nisz, jej normy i standardy ostatecznie zmiótł internet zrównujący opinie uczonego z bluzgiem kibola, miejsce na górze zajęła nowa klasa polityczna. Styl tej zmiany nie musiał doprowadzić do dzisiejszych nienawistnych podziałów, do stygmatyzowania różnych grup, do bujnego odrodzenia się ksenofobii i rasizmu, do półurzędowego zarządzania pogardą. Ale je ułatwił.
Można postawić tezę, że punktem zwrotnym było pojawienie się genetyki patriotycznej. W miejsce zarzutów czy nawet obelg, iż ktoś popełnia takie czy inne błędy lub niegodziwości, pojawia się wyjaśnienie: czyni to, bo ma takie cechy dziedziczne bądź nabyte środowiskowo i tym samym przynależy do pewnej kategorii, grupy, która z natury rzeczy szkodzi Polsce. Członkowie tych grup nie mają wolnej woli, cokolwiek deklarują – obiektywnie nam zagrażają, a intencje mają zawsze niskie i egoistyczne. Wzorcowo tę operację przeprowadzono na uchodźcach: są tak obcy, że ich bakterie nam grożą; pragną tylko poprawić swe warunki materialne; ich kultura sprawia, że są gwałcicielami; ktoś ich przemyca za pieniądze; za tymi kobietami i dziećmi kryje się antychrześcijańska krucjata
islamu.
Uchodźców wykluczyliśmy z naszego życia i jeśli ktoś się z tym źle czuje – to osobno.
Żydzi – opisuje się ich rolę zgodnie z tradycyjnym schematem i nie jest to, jak się okazuje, żadna mowa nienawiści, tylko diagnoza. Na razie wykluczamy ich przy aprobacie czynników państwowych i urzędowych z przestrzeni symbolicznej: nie zostają patronami przedszkoli i szkół, a Leśmian vel Lesman nie będzie nam patronował w 2017 roku.
Platformę Obywatelską, która zrujnowała Polskę, i KOD, który pragnie tylko koryta, wykluczamy z posad w całej przestrzeni publicznej: od mediów po byle urząd.
A wszystko to zaczyna być normalne, nie budzi już zdumienia: pogarda władzy jest wskazówką dla aparatu państwowego i dla gorliwców, jak traktować wskazane kategorie. Utarło się u obserwatorów naszego życia publicznego i naszej językowej wojny domowej podsumowywać analizy konkluzją, że wszystkie strony są jednako winne. Takie puenty mają dowodzić obiektywizmu autorów i wynosić ich ponad żenujący jazgot bitewny.
Może i wszyscy uczestnicy debaty polityczno-publicystycznej są jednakowo winni jej brutalności, ale nie tylko oni. Media jej chamstwo i agresję uwielbiają, a suweren je nagradza. Ale jest jedna zasadnicza różnica między stronami sporu, ważniejsza niż jego forma. Nie-prawica uważała, że wszyscy, choćby ich nie znosiła, uczestniczą w życiu publicznym na równych prawach, to fundament demokracji liberalnej. Prawica już przed wojną nawet sobie samej nie odpowiadała na pytanie, co z tymi, którzy nie pasują do wzorca Polaka-katolika, są innej wiary, innych poglądów, mają niewłaściwe postawy i naganne wzory życiowe. Dziś wreszcie rządzi i odpowiedź poznajemy. Definiuje niecność kolejnych grup, stygmatyzuje pogardą i coraz śmielej wyklucza. Nie napotyka oporu.

Magdalena Bartecka – absolwentka psychologii i stosunków międzynarodowych w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej. Członkini Stowarzyszenia „Folkowisko”, współorganizatorka kampanii społecznej „Jestem ze Wsi!”. Urodzona i wychowana na wsi. Autorka filmu dokumentalnego o pańszczyźnie Niepamięć
 

1989 to ważny rok w dziejach polskiej pogardy. Transformacja ustrojowa miała zasadniczy wpływ na osłabienie wielkich grup społecznych. Jak dowodzi profesor Tadeusz Kowalik, jednym ze świadomie formułowanych celów planu Balcerowicza było obniżenie pozycji i siły dwóch wielkich grup społecznych – rolników i robotników. I ten plan się powiódł. Dochody rolników spadły o ponad sześćdziesiąt procent w ciągu jednego roku. W efekcie udział płac w PKB spadł dramatycznie. Ofensywie ekonomicznej przeciw rolnikom i pracownikom fizycznym towarzyszyła ofensywa ideologiczna. Chodziło o obniżenie społecznego prestiżu tych grup, złamanie ich godności i osłabienie poczucia własnej wartości. Rozplenienie się określeń typu: wieśniak, burak, cham, cebulak, „słoma z butów”, to także pokłosie tych decyzji i polityki wymierzonej w polską wieś. Granie stereotypem „ciemnego chłopa”, przedstawianie mieszkańców wsi jako roszczeniowych „hamulcowych modernizacji” legitymizowało tę politykę. Wytwarzało wizerunek mieszkańców wsi jako tych „pozostających w tyle”, niezaradnych, niemających nic do zaoferowania.
Wychowywałam się na wsi w latach dziewięćdziesiątych, więc doskonale pamiętam, jak ludzie zaczęli wyjeżdżać do pracy w przemyśle, rolnictwie i usługach do Niemiec, Austrii, Holandii, Norwegii czy Islandii, by zapewnić byt swoim rodzinom. Taki wyjazd do obcego kraju, często bez znajomości lokalnego języka, połączony z długotrwałą rozłąką z najbliższymi był ogromnym wysiłkiem i wyczynem. Wymagał mobilności i zaradności. A jednak nie zapamiętano określenia „zaradni transformacji” w odniesieniu do ludzi, którzy, często mając już dobrze ponad czterdzieści lat, zmieniali środowisko i jechali w nieznane.
Figurą, która wyrażała pragnienia polskiej wsi lat transformacji, a jednocześnie koncentrowała na sobie lęki i pogardę elit, był Andrzej Lepper. W stosunku do Leppera wyrażał się stosunek elit do wiejskich liderów i do podmiotowości politycznej wsi. Lepper był niewygodny zarówno dla prawicy, jak i dla liberalnej lewicy. Liberałom kojarzył się z obciachem, z brakiem ogłady, z językiem, który nie odpowiadał normom salonowej poprawności. Z kolei dla obozu prawicowego Lepper był postkomunistą, pezetpeerowcem. Uważam, że na Leppera trzeba patrzeć trzeźwo. Nie wydaje mi się, by najlepszym sposobem oddania mu sprawiedliwości było idealizowanie i malowanie mu laurek. Wiele jego wypowiedzi i zachowań było nie do zaakceptowania. Ale trzeba też przyznać, że wiele jego rozsądnych i ciekawych propozycji i diagnoz (przejętych później przez inne obozy i środowiska) wyśmiewano i traktowano niepoważnie właśnie z powodu wiejskiego pochodzenia Leppera. Z kolei moi sąsiedzi pokładali w nim nadzieję, że wreszcie ktoś reprezentuje ich interesy, że daje im szansę na jakąś godność.
Opisałam przykłady pogardy środowisk, z którymi się nie identyfikuję. Ale warto też zapytać i uczciwie zastanowić się, czy mnie samej, nam samym nie zdarza się gardzić. Trzeba samemu się badać, sprawdzać, czy nie pozwalamy sobie na pogardę wobec środowisk nam odległych, wobec naszych ideowych i politycznych przeciwników. Może jesteśmy bardzo czujni i pilnujemy się, by nie stosować pogardliwych określeń na przykład w odniesieniu do mniejszości romskiej albo do uchodźców. Może zdarza nam się protestować, gdy obraża się na przykład posłankę Annę Grodzką. Ale jednocześnie możemy odnosić się pogardliwie do posłanki Pawłowicz (która, podobnie jak Grodzka, jest często nazywana „babochłopem” – krytykuje się nie tylko jej poglądy, ale także jej wygląd). Zachowywanie właściwej postawy wobec osób, z którymi się nie zgadzamy, polemizujemy, a nawet walczymy wymaga pozytywnej samokontroli: skoro dbamy o to, żeby kobiety nie były obrażane, to nie możemy też obrażać przeciwniczek politycznych. Zwłaszcza że język pogardy ma swoją moc i wpływa na standardy debaty publicznej.
Podobnie jest z określeniem „Janusz”. Łatwo śmiać się na przykład z „Januszów biznesu”. Janusz to z definicji ktoś, komu ewidentnie brak ogłady, kto pochodzi z małej miejscowości i na pewno nie jest „jednym z nas”. Ale jeśli przez wiele lat pielęgnuje się taką mowę pogardy, to potem łatwo jest całe wielkie grupy wyrwać, czy wykluczyć z życia społecznego, bo za wykluczeniem w słowie często idą czyny: konkretne decyzje finansowe czy inwestycyjne. To ma wpływ na jakość dróg, szkolnictwa, na zamykanie ośrodków zdrowia czy likwidowanie połączeń autobusowych poza metropoliami. Choć nie wydaje się to oczywiste, używanie słów: „Janusz”, „Grażyna”, „cebulak” czy „wieśniak” ma wiele wspólnego z zamykaniem połączeń kolejowych w małych miejscowościach.
Pytanie, co możemy z tym zrobić? Na początku warto zastanowić się, gdzie kończy się pogarda. Niewysłuchanie kogoś to także forma pogardy. Kiedy czyjś głos traktuje się tak, jakby go nie było. Kiedy czyjeś doświadczenia traktuje się tak, jakby nie miały miejsca. Podział między tymi, którzy dysponują głosem, a tymi, którzy muszą się do głosu dobijać, jest bardzo mocno widoczny w sferze publicznej. Przykładowo na temat rolnictwa w mediach wypowiadają się najczęściej politycy albo eksperci, socjologowie wsi – z miast, a bardzo rzadko sami rolnicy. Skutek jest taki, że wiedza o tych grupach i opinie na ich temat panujące w sferze publicznej są bardzo powierzchowne albo jednostronne.
Jednym ze sposobów na poradzenie sobie z pogardą wobec mieszkańców i mieszkanek wsi jest tworzenie takich przestrzeni, gdzie ich głosy mogłyby wybrzmiewać i być słyszalne. Warto zapraszać do wypowiadania się na temat wsi samych jej mieszkańców. Wydaje się to banalnie proste, ale naprawdę działa. Warto bardziej doceniać media lokalne i regionalne, które często dostarczają bardzo rzetelnej wiedzy na temat polskiej prowincji. I wreszcie, warto samemu odwiedzić znajomych lub rodzinę na wsi, wpaść do miejscowej biblioteki lub na wydarzenie organizowane przez Klub Seniora lub Koło Gospodyń Wiejskich. To wcale nie jest wielki wyczyn.

Karolina Wigura – socjolożka i historyczka idei, szefowa działu politycznego w „Kulturze Liberalnej”, pracuje w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego

Po 1989 roku w Polsce nie było takiego momentu, gdy pogarda w sposób szczególny się objawiła albo była zupełnie nieobecna. To dlatego, że demokracja jest systemem politycznym, polegającym między innymi na zarządzaniu pogardą. Jeśli istnieje jakaś zasadnicza demokratyczna cnota, to oprócz umiłowania wolności i równości, jest to umiejętność zarządzania pogardą, tak, aby ludzie nie wyrządzali sobie wzajemnie zbyt wielu krzywd.
Ludzie zawsze odczuwają wobec siebie nawzajem pogardę. To uczucie, które jest nam potrzebne i nie jest wyłącznie złe. Potrzebne, bo razem ze strachem umożliwia moralność. Nie ma moralności bez pogardy wobec tego co niegodne i obrzydliwe, i nie ma moralności bez strachu przed tym, czym jest zło. Ale wiemy też, że oba te uczucia – pogarda i strach – towarzyszyły największym okrucieństwom w ludzkiej historii, także tym relatywnie niedawnym, jak masowe mordy dwudziestego wieku. A zatem to nie sama pogarda jest z gruntu zła. Raczej istotne jest, w jakim kontekście się ona ujawnia i czy potrafimy zarządzać nią w taki sposób, żeby szkodziła mniej niż bardziej.
Istnieją przynajmniej dwa rodzaje pogardy. Pierwszy, gdy patrzymy na kogoś z góry, bo czujemy się lepsi, lepiej wykształceni, bardziej wysportowani, starsi, bardziej doświadczeni. Tak nauczyciele patrzą na uczniów, rodzice na dzieci, mężczyźni na kobiety itd. Ale jest też drugi rodzaj pogardy, który polega na patrzeniu z dołu, czyli wtedy, gdy nastolatkowie patrzą z pogardą na swoich rodziców, studenci na profesorów, kobiety na mężczyzn… Czyli pogarda jest z nami cały czas, jest jednym ze spoiw społecznych. Byłoby dobrze, gdybyśmy umieli się przyznać przed sobą, że codziennie i w wielu sytuacjach społecznych gardzimy innymi. Trudno wyobrazić sobie bez pogardy naszą codzienność. Thomas Hobbes pisze, że pogarda jest wtedy, kiedy już nic nie czujemy, jest wytraceniem namiętności. Pogardą jest u niego zarówno męstwo, kiedy już nie czuje się strachu, jak i okrucieństwo. Patrzymy z niechętną pogardą na niektórych kolegów z pracy, z obojętną na ludzi w porannym autobusie, z mieszaniną miłości i pogardy na własne dzieci…
Wróćmy do pogardy jako demokratycznej cnoty. Co miałoby to oznaczać? Nie ma co oszukiwać się, że jest to ładne uczucie, ale być może jej zaleta polega na tym, że prowadzi ona raczej do dystansu niż okrucieństwa. Jednak dopóki ludzie tylko sobą gardzą, podnoszą w znanym nam wszystkim doskonale geście podbródek, spoglądając na siebie z góry, to jeszcze cały czas mogą traktować się wzajemnie jak ludzie. Ludzie nie są aniołami, więc pogarda jest do zaakceptowania jako demokratyczna przywara. Gorzej, gdy zaczynają odczuwać do siebie wzajemny wstręt. Wtedy już nie podnoszą podbródka do góry, tylko opuszczają z odrazą kąciki ust, odczuwając mdłości i odczłowieczając Drugiego.
Polityka zapewne zawsze składa się z bardzo niestabilnej triady, czyli po pierwsze – z namiętności, po drugie – poczucia odpowiedzialności, po trzecie – z pytania o właściwą miarę. Dopóki zadajemy pytanie, gdzie ta właściwa miara leży, czyli pozostajemy sceptyczni wobec własnego postępowania – to nie jest jeszcze źle. Ale w momencie, kiedy zaczynamy być podejrzanie przekonani, że moralna racja leży tylko po naszej stronie, i że mamy prawo pogardzać innymi, bo inaczej myślą, i nie dopuszczać ich do głosu, robi się nieciekawie.
Przyjmijmy hipotetycznie, że w pewnym państwie mamy do czynienia z jakimś „establishmentem”, czyli rządzącą elitą. Elita ta, jak każda, częściowo spełnia oczekiwania społeczne, a częściowo wywołuje gniew. Stopniowo pojawiają się zatem różne grupy społeczne, które pragną wejść do centrum polityki, czyli zająć miejsce establishmentu. Jednak aby to zrobić, aby przedstawić swoją agendę, muszą najpierw pokazać swoją pogardę wobec rządzącej elity
i to robią. Dopóki rządząca elita jest w stanie integrować te grupy, legitymizować ich pogardę, mówić: mieliście rację, czegoś nie widzieliśmy, zatem dopóki elita przyzwala na to, aby ktoś nią gardził, ale sama nie pozwala sobie gardzić, demokracja się rozwija. Ale gdy to sprawująca rządy elita, czyli silniejsi, zaczyna gardzić słabszymi, demokracja się chwieje.
Amerykański filozof polityki William Miller napisał książkę Anatomy of Disgust, w której pisze o różnicy między wstrętem a pogardą. Przypomina, że w społeczeństwach zachodnich były takie czasy, kiedy gejami i lesbijkami gardzono, w przekonaniu, że są to ludzie gorsi, chorzy, godni wstrętu dewianci. Następnie, kiedy ruchy LGBT osiągnęły wystarczającą siłę, żeby powiedzieć: nie, to my gardzimy tymi, którzy są nietolerancyjni, jesteście godni pogardy, bo brakuje wam wrażliwości, stopniowo elity na tak rozumianą pogardę przyzwoliły. W konsekwencji społeczeństwo poprawiło się, a nie pogorszyło, liberalna demokracja się wzmocniła.
Można oczywiście powiedzieć, że nie brakuje tu liberalnych paradoksów. Na przykład nie tylko w Polsce, ale i w innych współczesnych demokracjach wzmacnianie tolerancji wobec wspomnianych grup mniejszościowych odbywało się często w ramach dialogu na linii rządzące elity – mniejszości. Olbrzymie grupy społeczne pozostały zupełnie poza tym dialogiem, i choć pozornie wydawałoby się, że byliby to wzorcowi wyborcy lewicy i liberałów, poczęli wybierać prawicę i konserwatystów. Dalej, w ostatnich latach nie tylko w naszym kraju zdarzało się, że liberalne elity były tak przekonane co do tego, że ich światopogląd jest właściwy, oświecony, tolerancyjny, że same poczęły dopuszczać się pogardy i nietolerancji wobec osób, które miały inne zdanie. Mówiono im: „Jesteście po prostu niewykształceni. Kiedy się dokształcicie, na pewno zaczniecie myśleć tak jak my”.
W następstwie tych zjawisk współcześnie w Polsce, ale także w Stanach Zjednoczonych, we Francji czy w Wielkiej Brytanii, dokonuje się proces degeneracji ustroju demokratyczno-liberalnego. Elity liberalnych demokracji, zamiast myśleć o ludziach, którzy są słabsi, są na marginesie dyskusji publicznej, mają mniejszy kapitał społeczny, skoncentrowały się na dbaniu o samych siebie i swoje przywileje, a także na utwierdzaniu się w swoim „oświeconym światopoglądzie”. Ta degeneracja liberalnej demokracji pozwoliła następnie na wygrywanie wyborów przez ludzi, którzy opowiadają się po stronie tego tak zwanego ludu, ale w istocie są demagogami. Po tej degeneracji niewykluczone, że przyjdzie kolejna, zamiast oczekiwanej przez wielu poprawy.

Iwona Chmura-Rutkowska – pedagożka, socjolożka, badaczka, wykładowczyni, edukatorka równościowa i antydyskryminacyjna. Pracuje w Zakładzie Socjologii Edukacji na Wydziale Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu

Kim i z jakiego powodu gardzimy? Gardzimy tymi, których uznajemy za gorszych.
Paliwem pogardy są nabywane negatywne myśli, przekonania, teorie i stereotypy na temat ludzi należących do różnych grup lub kategorii społecznych. Zarówno tych, do których sami przynależymy, jak i tych „innych”, „obcych” – traktowanych jako „gorsze”.
Pogarda to „dojrzała” społeczna emocja – skumulowany efekt wielu lat intensywnej socjalizacji i wychowania w grupie, klanie, środowisku, państwie, kulturze. U źródeł pogardy leży akceptacja nierówności, poczucie wyższości i przekonanie o mniejszej wartości drugiego człowieka. Pogarda znieczula emocjonalnie, redukuje empatię oraz poczucie winy wobec cierpienia i krzywdy, bazuje na uwewnętrznionych usprawiedliwieniach dla złego traktowania. Pogarda otwiera szeroko drzwi do każdej formy dyskryminacji i przemocy.
Najwięcej pogardy doświadczyłam jako dziewczynka i doświadczam jako kobieta.
Dojrzewając, moje ciało stało się przedmiotem nieustającej krytycznej oceny, komentarzy, zdziwień, nachalnych pytań, drwin, wulgarnych przytyków, naruszeń granic. Ale wtedy wszyscy dookoła mówili, że to jest normalne, oczywiste i jako kobieta do swojego ciała nie mam prawa.
Gdy zauważyłam, że istnieje podział na prace „babskie” i „męskie” i że te,
w których jako dziewczyna przechodziłam intensywny trening – są pracami żmudnymi, niezauważanymi, niedocenionymi i nieodpłatnymi – pogardzanymi przez chłopaków, mężczyzn i same kobiety.
I potem, gdy zauważyłam, że cały świat podzielony jest na to, co kobiece, i to, co męskie. I to, co kobiece, znaczy mniej.
Gdy odmówiono mi znieczulenia przy porodzie i potem, gdy na pierwszy macierzyński posiłek przyniesiono mi chleb z czarnym salcesonem. I wtedy, gdy mój syn trafił do szpitala i błagałam o znieczulenie dla niego, i wtedy, gdy zrywałam się na baczność ze szpitalnej podłogi, gdy wchodził ordynator i konsylium lekarskie, które traktowało mnie – matkę – jak powietrze.
Doświadczam pogardy, gdy w podręcznikach, które recenzuję, odkrywam brak kobiet lub odnajduję je jedynie na marginesach narracji w stereotypowych rolach. Żyję w kraju, w którym w programy nauczania wpisana jest zasada, że kobiety nie mają żadnego wpływu na losy świata, ich głos się nie liczy, ich życie nie jest godne odnotowania.
Doświadczam pogardy, gdy słyszę kilkuletnich i nastoletnich chłopaków, że brzydzą się wszystkim, co dziewczyńskie. Wychowuję dwóch synów. Kultura bardzo wcześnie upomina się o męskie cechy u chłopców, którzy muszą nauczyć się walczyć o swoje, bić się na pięści, śmiać się i gardzić wszystkim, co niemęskie, dziewczyńskie i stereotypowo związane z kobiecością, czyli „babskie” i „pedalskie”. Równocześnie wysoką pozycję w grupie zajmują ci, którzy trzymają wszystkich słabszych i gorszych pod butem.
Dostrzegam pogardę w relacjach młodych mężczyzn i kobiet, chłopaków i dziewcząt, czego wyrazem jest fala codziennych mikroataków: wyrażanie się pogardliwie (i/lub wulgarnie) o kobiecości („biegasz jak baba”, „rzucasz jak pizda”), używanie wulgarnych określeń i aluzji („laska”, „dziwka”, „dupa”, „szmata”), gestów i dźwięków (gwizdy, cmoknięcia, zwierzęce odgłosy o podtekście seksualnym), ośmieszanie, wyśmiewanie, poniżanie, wygłaszanie publiczne komentarzy na temat ciała, wyglądu, sposobu poruszania się, jego intymnych części („rusz grubą dupę”, „cycki ci sterczą”), homofobiczne uwagi i wyzwiska („ciota”, „pedał”, „lesba”), dystrybuowanie lub pokazywanie innym materiałów o seksualnym lub pornograficznym charakterze (rysunki w zeszytach określane jako „szczucie chujem”), wulgarne napisy i rysunki (w toaletach, na zeszytach, podręcznikach, tablicach), odtwarzanie filmów pornograficznych podczas rozmów, przesyłanie ich koleżankom, rozpowszechnianie kłamstw na temat zachowania w sferze intymnej, naruszanie przestrzeni osobistej lub groźby naruszenia granic fizycznych, użycia przemocy fizycznej i seksualnej (niepożądane dotknięcia, uściski, łaskotanie, klepanie, szczypanie, napieranie, ocieranie), seksting, cyberprzemoc.
Doświadczam pogardy, gdy oglądam reklamy, na których kobieta a właściwie fragmenty jej ciała – seksualne gadżety – promują olej silnikowy lub piwo. Gdy oglądam kobiety w roli pozbawionych mózgu służących lub kompulsywnych zakupoholiczek.
Doświadczam pogardy, gdy oglądam filmy, teledyski, w których postacie kobiece są seksualizowane, uprzedmiotowiane, gnębione, gwałcone i zabijane.
Doświadczam pogardy, gdy czytam nienawistne, pełne poczucia wyższości komentarze mężczyzn pod artykułami, w których mówi się o prawach kobiet, o przemocy wobec dziewcząt i kobiet w ich własnych domach, w pracy, na ulicy, w klubach.
Doświadczam pogardy, gdy politycy- -mężczyźni autorytarnie i z poczuciem wyższości projektują życie kobiet, odbierając im prawo do decyzji.

Małgorzata Sikorska-Miszczuk – dramatopisarka

W 2003 roku opublikowano Zamiast procesu. Raport o mowie nienawiści Sergiusza Kowalskiego i Magdaleny Tulli. W „Wyjaśnieniach wstępnych” można tam przeczytać kilka proroctw, które się spełniły. Szkoda, że Autorzy są zupełnie nieznani jako Wróże i Wróżki, Jasnowidzący, czy – jeszcze oczko wyżej – następcy proroka Eliasza.
Wszystkich wątpiących w to, że mowa nienawiści jest w stanie się ucieleśnić w postaci obywateli z pałkami, a nie pozostawać na wieki w formie literowej, gazetowej, a w konsekwencji wiatropylnej – odsyłam do tej książki.
Prorocy usiłowali na ten temat prorokować. Nie zgadzali się z poglądem, że mowa nienawiści jest nieuchronnym kosztem wolności słowa. Że zajmowanie się analizą mowy nienawiści prowadzi do jej reklamy. Za iluzję uznali też pogląd, że milczeniem można ją uleczyć. Jakby milczenie było szlachetnym pudrem, który opada w ciszy na poskręcane nienawiścią słowa, niosąc im ukojenie i wyprostowanie.
Niestety.
Milczenie prowadzi do legitymizacji mowy nienawiści jako równoprawnej historycznej i ideowej perspektywy, do uznania jej etycznej i moralnej jakości.
I tyle.
Obecnie, trzynaście lat po Księdze Proroków, możemy świętować dożynki mowy nienawiści przez okrągły rok. I nie chodzi mi o miniony rok nowego rządu, tylko o obfitość i płodność niezależnie od pór roku. Mowa się pięknie zakorzeniła i owocuje.
Z pięknie przystrojonego dożynkowego kosza wyciągnę dorodną Mowę wobec kobiet.
Kobiety.
Istnieje pogląd, że mają prawo do człowieczeństwa, do rozwoju własnego potencjału. Do szukania tożsamości, dojrzałości. Stoi za tym wizja istoty ludzkiej spełnionej i wolnej.
Moim zdaniem rozwój nie jest przyjemny. Jest trudny i bolesny, odziera z iluzji, dając jednak w zamian własne, prawdziwe, unikalne widzenie. Takie widzenie może zmieniać świat.
Pytania, kim jestem? Po co jestem? – to pytania o początek podróży w życie.
Mowa nienawiści, jeśli znów ją ucieleśnić w człowieku, jest miłym konduktorem z pięknym wąsem, który odbiera kobietom łagodnie bilety i prowadzi przez labirynt różowych pokoi: w pierwszym usuwa im płaty czołowe, w drugim wyświetla zdjęcia uśmiechniętych bobasów, w trzecim robi wykład o sztyftach, a w czwartym wszystkie biorą ślub kościelny.
Przesada, co?
Gdzie tu mowa o mowie nienawiści? Jednak ja tak to widzę i nie widzę inaczej, jak mówi niewidomy bohater filmu Carte blanche.
Wprawdzie staram się teraz wprowadzać do narracji tak zwane elementy humoru, ale nie jest mi do śmiechu. Myślałam, że będzie inaczej. Że będziemy iść do przodu, dojrzewać do samodzielności, a nie znów składać ofiary przed ołtarzami Robotów. I na tym skończę. Pisarze do piór, dramatopisarze do sztuk.

Krzysztof Pacewicz – filozof, publicysta „Res Publiki Nowej”, doktorant na Wydziale Artes Liberales Uniwersytetu Warszawskiego

P o g a r d a czy w k u r w? ­Polacy gardzą sobą nawzajem, bo politycy przełożyli ogólny wkurw i poczucie zagrożenia na konkretną polityczną pogardę.
W życiu osobiście nie doświadczyłem wiele pogardy. Wręcz przeciwnie, zaznałem raczej wiele szacunku – od znajomych, przedstawicieli instytucji i współpracowników. Moje prywatne doświadczenie stoi więc w rażącej sprzeczności z doświadczeniem życia publicznego w Polsce. Przypuszczam, że wynika to z tego, że wychowałem się i funkcjonuję w warszawskiej inteligenckiej bańce – wśród osób wykształconych i zwykle relatywnie zamożnych, intelektualistów, ludzi pracujących na uniwersytetach, w kulturze czy sztuce. Inteligencka pogarda jest skierowana do innych klas społecznych – do mniej zamożnych (biedaków-cebulaków z prowincji), do nowego mieszczaństwa (nuworyszy) i wobec pracowników dużych firm (korposzczurów). Jako wzorowemu inteligentowi nie było więc mi dane tej pogardy doświadczyć.
Nie należy jednak przeceniać wagi tej pogardy inteligenckiej w kształtowaniu życia publicznego w Polsce. Oczywiście, ogólna pogarda nowych klas wyższych („zwycięzców transformacji”) wobec nowych klas niższych („przegranych transformacji”) odegrała swoją rolę w legitymizowaniu nowego pseudo-merytokratycznego systemu nierówności. Pogarda zresztą zawsze pojawia się, gdy trzeba uzasadnić społeczną niesprawiedliwość (biedni mają gorzej, bo są gorsi, brudni, chamscy etc.).
Dość jednak socjologicznych banałów: w ostatnich latach znacznie ważniejszą rolę w polskiej polityce od pogardy odegrał masowy wkurw. Wkurw ten wziął się również z nowych nierówności społecznych i może być częściowo odpowiedzią na pogardę klas wyższych wobec niższych. Przede wszystkim jest to jednak polskie odbicie globalnego wkurwu mas, który od kilku lat jest dominującą siłą polityczną w całym tak zwanym świecie rozwiniętym.
S k ą d  w z i ą ł  się  m a s o w y  w k u r w  g l o b a l n y? Powodów jest oczywiście wiele, z których większość można określić parasolowym terminem „neoliberalizm”: postępująca deregulacja rynków wraz z demontażem instytucji opiekuńczych i prawa pracy oraz spadająca rola rządów narodowych na rzecz globalnych korporacji i instytucji finansowych spowodowały zwiększenie poczucia zagrożenia i zmniejszenie poczucia wpływu. Do tego trzeba dodać dekonstrukcję tradycyjnych tożsamości narodowych, religijnych i etnicznych. Owszem, z punktu widzenia wielu osób (kobiet, niewierzących, niehetero, imigrantów) była ona pożądana i przyczyniła się do zmniejszenia opresji społecznych, wywołała jednak również – szczególnie wśród dominujących wcześniej białych konserwatywnych hetero mężczyzn – dezorientację i lęk.
Wspomnijmy jeszcze rosnącą automatyzację produkcji przemysłowej i przeniesienie jej do tak zwanych krajów rozwijających się oraz kryzys finansowy z 2008 roku, którego koszty przerzucono na obywateli, i mamy przepis na globalny masowy wkurw. Nic dziwnego, że główną rolę odegrali w nim biali mężczyźni: po pierwsze – to oni stracili relatywnie najwięcej. Po drugie – to mężczyzn na całym świecie od dziecka uczy się, jak transformować poczucie krzywdy we wkurw.
Wkurw, jak to wkurw, ma dużą siłę i jasno wyznaczony wektor, ale słabo określony obiekt. Od lokalnej polityki zależy więc, jakie znajdzie ujście; kto zostanie uznany za winnego naszej niedoli i stanie się przedmiotem naszej wściekłości.
P o g a r d a  l o k a l n a. Nie ma wątpliwości, że masowym wkurwem w Polsce pokierował Jarosław Kaczyński. Po pierwsze, miał szczęście znajdować się na czele największej partii opozycyjnej podczas kryzysu i globalnej eskalacji wkurwu. Po drugie, od co najmniej dekady pieczołowicie konstruował język politycznej pogardy – sprytne polityczne urządzenie do translacji wkurwu na pogardę wobec zdrajców, komuchów, Polaków gorszego sortu i temu podobnych, a także wobec różnego rodzaju mniejszości: homoseksualistów, uchodźców, feministek.
Bardzo szybko polityczni adwersarze PiSu stworzyli zresztą przeciw-urządzenie pogardy, opierające się głównie na kalkach klasowych (PiS to chamy, wieśniaki, prostaki). Nic dziwnego – partyjna polityka żyje z translacji nieokreślonego wkurwu na pogardę wobec konkretnych osób/środowisk/ugrupowań. Tak się zdobywa kapitał wyborczy, szczególnie w warunkach polityki podzielonej na dwa obozy, gdzie elektorat negatywny staje się ważniejszy niż pozytywny.
Można spędzać długie godziny na próbie retorycznego rozplątywania pogardliwego splotu polskiej polityki – pytanie tylko, czy warto, skoro napędzająca go energia bierze się skądinąd i niekoniecznie ma swoje źródło wyłącznie w polskiej rzeczywistości.
U ż y t e k  z  w k u r w u? Odpowiedź na pytanie „dlaczego Polacy gardzą sobą nawzajem” jest banalna: gardzą sobą, bo politycy i ich publicystyczni akolici przełożyli ogólny wkurw i poczucie zagrożenia na konkretną polityczną pogardę.
Znacznie bardziej problematyczne są jednak dwa pytania ogólne. Po pierwsze – czy jesteśmy w stanie wyobrazić sobie takie polityczne urządzenie, które będzie w stanie zagospodarować masowy wkurw w sposób pozytywny, przełożyć go na przykład na walkę o solidarność społeczną, o dobrobyt lokalny, o praworządność w miejscu pracy, o prawo do usług publicznych? W jakimś stopniu udało się to w połowie dwudziestego wieku, gdy wściekłość mas pracujących przełożyła się na aktywność w związkach zawodowych i rozwój europejskich państw socjalnych. Czy da się powtórzyć taki zabieg?
Po drugie – i pewnie najważniejsze: czy jesteśmy w stanie na poziomie polskiej polityki zrobić cokolwiek, by zmniejszyć rzeczywiste przyczyny wkurwu – to znaczy przeciwstawić się neoliberalnej polityce naszych czasów i działać na rzecz społeczeństwa powszechnego bezpieczeństwa? Ostatecznie bowiem na wkurwie jedzie się szybko, ale nie da się dojechać zbyt daleko.

Bożena Keff – pisarka, eseistka, publicystka

Pogarda jest złożonym uczuciem – jest w niej coś związanego z przekonaniami na temat własny i innych, i coś sensualnego; odraza, obrzydzenie. To jakieś moralne obrzydzenie. Czy ja kimś gardzę? Raczej miewam odruchy pogardy, to znaczy pogardzam na przykład służalczością czy brakiem szacunku dla siebie, ale niekoniecznie pogardzam stale osobą, której się to zdarza. (Choć tak, jest taki polski polityk, którym pogardzam, bo jego główną postawą jest pogarda wobec innych. Korwin-Mikke jego imię.) Takie odruchy pogardy przechodzą mi raczej w inne uczucia, mniej skrajne, jak olewanie i brak szacunku. Pogarda jest bardzo związana z poczuciem własnej wyższości, tego, że tylko moja wizja świata jest dla świata korzystna i dobra, a inne są szkodliwe, ich nosicieli zaś trzeba wziąć za pysk lub wytępić. Ja oczywiście też uważam, że moja wizja świata jest korzystna i dobra, ale nie mam potrzeby tępić, raczej bym stawiała na edukację. Nie pogardzam ludźmi za cechy, które nie zależą od ich wyboru. Jeśli już, to za wybrane postawy, uczucia, przekonania i wierzenia. A właśnie pogarda bardzo często dotyczy tych cech, których ludzie (ani nikt inny) nie wybierają – rasy, płci, wieku etc. I w tym punkcie jest najgroźniejsza. Taka pogarda pozwala wykluczać z własnego gatunku i mordować. Jest chyba warunkiem podstawowym ludobójstwa.
Polska kultura jest skłonna do pogardy. Polska ma wielkie t r a d y c j e  n i e r ó w n o ś c i o w e  i w związku z tym łatwość pogardy. Podstawowy problem z szacunkiem dla siebie i dla innych. Wielusetletni podział na pana i chama zakładał pogardę społeczną, klasową, jakby się powiedziało dawniej, i nienawiść idącą od dołu, a to nie było/ i nie jest spoiwo społeczne. Sarmacka opowieść o genealogii szlachty jest z gruntu rasistowska. I dziś przeżywamy renesans pogardy dla chamów, tym razem na bazie kapitalizmu i majątku, czyli w sumie podobnie. To nie znaczy, że uważam, że jest tak samo jak było. Nie. Niemniej tę tradycję wspiera Kościół katolicki, w którym nie ma miejsca na równość między ludźmi, jaką wypracowały z czasem na przykład kościoły protestanckie. W Kościele katolickim jest hierarchia, prawda płynie z góry, i nie ma możliwości dyskusji. Jakby kompensatą za tę nierówność indywidualną jest poczucie wspólnoty religijno-narodowej, najlepszej i najsłuszniejszej. Kobiety są często jej strażniczkami, bo funkcja strażnika jest tanim i prostym sposobem poprawienia sobie poczucia własnej ważności.
Czy sama doświadczyłam pogardy? Nikt mnie nie łapie za guzik, żeby powiedzieć mi, że mną gardzi, ale jako Żydówka w Polsce jestem świadoma, że krok w lewo, krok w prawo i wejdę na jakąś minę, która wybuchnie i będzie to mina pogardy, agresji, nienawiści. Zdarzało mi się wylecieć na tej minie w powietrze, i każdy upadek i powstanie wiąże się z zimną pogardą, moją własną. Żeby w tym nie tkwić, bo mi to szkodzi, napisałam książkę o antysemityzmie. Druga grupa, do której przynależność naraża mnie na pogardę, to grupa większościowo-mniejszościowa, czyli kobiety. Jeśli zdarza ci się raz czy dwa natknąć na pogardę i odpowiedzieć tym samym, to trudno. Ale jeśli to jest sytuacja permanentna – stały antysemityzm, rasizm czy pogarda wyrażona na przykład w prawie wobec kobiet – to pogardzanych uszkadza psychicznie nie mniej niż pogardzających. Pogarda z góry, nienawiść z dołu. Niedobrze.
Uszkadzające jest na przykład oglądanie wszędzie „żydków z pieniążkiem”, bo w ten wizerunek jest wpisana pogarda antysemicka. Uszkadzające jest molestowanie, obleśne zachowania wobec kobiet i homofobia. Bo gwałt się gwałtem odciska i rośnie gotowość odpowiadania agresją, złością i poczuciem obcości na pogardliwe treści, które płyną z kultury i dotyczą mnie bezpośrednio lub pośrednio.
Ale tak jest, to trwa, bo mamy do czynienia z backlashem antyoświeceniowym, antyemancypacyjnym, z jakimś rewanżem, kontruderzeniem. Za dużo było tych (nie)przyjemności – wysłuchiwania, że te kobiety, ci Żydzi, ci czarni, te lesbijki i geje to są ludzie tacy sami jak my. Za dużo było gadania, że pogarda wobec nich jest nieuprawomocniona. Ona teraz chce się znów uprawomocnić. Bardzo trudno na ten kontratak nie reagować nienawiścią i pogardą. I nie mówić: chamy wy głupie! Jedyne, co można by zrobić, to wymyślić wszystko na nowo. Na nowo stosunki między ludźmi, między płciami, w rodzinie, edukacja na nowo.
Zapewne dziś w Polsce dzieci są traktowane z dużo większym szacunkiem niż kiedyś, ale też ile jest nadal w stosunku do nich pogardy! Polskie wyzwiska wiążą dzieci ze sferą wydzielin cielesnych: gówniarz, smarkacz, szczyl. Przypisują dzieci do sfery obrzydliwej. Gówniarz i szczyl, kiedy dorastają, chcą – nie wszyscy oczywiście – należeć do wielkiej rodziny narodu, która by ich szanowała. Mogą pójść na wojnę pozabijać innych gówniarzy i szczyli, ruskich, żydków albo szwabów. Wtedy zostaną bohaterami i zaznają miłości i szacunku swojego narodu. A ten jest w ich wyobraźni większą, silniejszą, doskonalszą, spójną rodziną, której oni zostaną obrani ojcami lub ukochanymi synami. Stawką bez wartości jest tu ich życie. I to jest dopiero pogarda w błędnym kole.

Opracowała Joanna Krakowska

Udostępnij