www10_115_x_85.jpg

Jarosław Marek Rymkiewicz „Ułani”, Teatr Narodowy, Warszawa 2018, reż. Piotr Cieplak. fot. Krzysztof Bieliński / Teatr Narodowy

Bić się czy co robić?

Kornelia Sobczak
W numerach
Lipiec
Sierpień
2021
7-8 (776-777)

1.

W podwarszawskim Truskawiu, na skraju Puszczy Kampinoskiej, stoi słup pamiątkowy z takim oto napisem wyrytym w nagrobnej płycie:

W tym miejscu pochowany został dowódca wojsk walczących w powstaniu w 1863 r.
W lesie zaborowskim 4 km od tego krzyża wojska carskie zabiły 77 powstańców polskich.
Ciężko ranny dowódca wykradziony został przez miejscowego dziedzica i ukryty we dworze.
Pomimo przeprowadzonej rewizji przez wojsko carskie nie znaleziono dowódcy polskiego, który ukryty był w bryczce pod kocem.
Po odjeździe wojsk carskich okazało się, że dowódca jednak już nie żyje i pochowano go w tym miejscu pod krzyżem.
Dowódca wojsk polskich walczących na tym terenie – pseudonim: Kurza Łapka zginął w powstaniu styczniowym za swą ojczyznę – Polskę.

Truskaw dn. 1.09.1981 r. 1

To oczywiście nie jest śmieszne, ale trochę jest. No bo wyobraźcie sobie: rozjuszone żołdactwo rosyjskie grasujące we dworku, przetrząsające izby i strych, może piwnice, nieugięte dziedziczki w żałobnej czerni (nie mówi się o nich, ale na pewno musiały być), dowódca dogorywający pod kocem w bryczce, ściągnięcie tego koca, by odsłonić stygnące ciało, narodowa godność przyobleczona, no nie oszukujmy się, zabawnym nieco pseudonimem „Kurza Łapka”, ogólna daremność przedsięwzięcia, wzruszająca kruchość dzielnego dowódcy i rozbrajająca uroczystość tego upamiętnienia nieudanej zabawy w chowanego. „Tu na pewno zaszło nieporozumienie” – powiedziałby może Miron Białoszewski, komentując „rozepchany opisik”, „trofea patriotyczne” i „całe garnitury wypchanych orłów, skał, symboli, które przestały znaczyć na dobre. Mimo całej umowy (samochcąc) na przekazywanie wzruszenia” 2.

Mój kolega od lat postuluje sitcom o powstaniu styczniowym, i zaprawdę, jest to piękny scenariusz niezaistniały, możliwość czegoś pomiędzy M.A.S.H-em, Czarną ŻmijąAllo Allo. Szczególnie widowiskowy potencjał tragi-gagów mają słynne „kosowozy Mierosławskiego”, arcydzieło sztuki batalistycznej, o którym weteran i historyk powstania styczniowego Walery Przyborowski pisał:

Składał się przedewszystkiem z wozu na dwóch kołach, zaopatrzonego w kratę, z ośmiu po bokach przedziałami dla szesnastu strzelców i uzbrojonego w sterczące zewnątrz kosy i fajerwerki. Szesnastu umieszczonych wewnątrz ludzi miało pchać ten sprzęt ciężki, na polskich drogach piaszczystych lub błotnych wcale nieprzydatny. Mimo to Mierosławski wielką wagę przywiązywał do tego swego wynalazku.

Wikipedia też nie ma zbyt wiele litości dla tego wykwitu polskiej myśli wojskowo-technicznej, już sama wizja przemytu kosowozów z Belgii pobudza wyobraźnię niedoszłego scenarzysty:

Na początku powstania zbudowano kilka kosowozów w Belgii i transportowano je do Kongresówki. Zostały one jednak zarekwirowane podczas transportu przez Prusaków w Bydgoszczy. Mierosławski jednak się tym nie zraził i po przybyciu na miejsce nakazał ponowną budowę kosowozów. Przed bitwą pod Krzywosądzem zbudowano jeden, który nie odegrał w tej bitwie żadnej roli i przejęli go potem Rosjanie. Niektórzy nawet twierdzą, że budowa tej machiny doprowadziła do przegrania bitwy. Oddział zamiast maszerować na dogodną pozycję, był przez dwa dni uwiązany do jednego miejsca, gdzie budowano ten pojazd bojowy. Potem przed bitwą pod Nową Wsią znowu Mierosławski kazał budować swój wynalazek. Brak jest informacji o tym, jak się sprawdził w bitwie. Bitwa była w każdym razie przegrana. Kolejnym miejscem, gdzie kosowozy pojawiły się na polu bitwy, była bitwa pod Igołomią. Tutaj jednak wyprawa rozpoczęła się tak nagle i niespodziewanie, że nie zdążono przyszykować i złożyć kosowozów. Ostatecznie więc w bitwie zupełnie nie były wykorzystane. Mierosławski jednak dalej nie rezygnował z budowy swoich machin. Miały być one następnie użyte w wyprawie morskiej na Litwę, która miała się odbyć wiosną 1864. Zbudowano więc w Liège kolejnych dwanaście kosowozów. Wyprawa jednak nie doszła do skutku. 3

A przecież Mierosławski wymyślił jeszcze tornister-tarczę „Mierosławkę”, oraz karabin-łopatkę saperską wkładaną do kaszkietu.

Historycy i literaci, co najmniej od czasów Maurycego Mochnackiego, umieją opiewać tragizm dziejów Polski, ironię „polskiego, arcypolskiego” losu, fatum warunkujące „konieczność ciągłego uciemiężania” i „ciągłego oporu”, zaklęty krąg „tych samych zawsze nieszczęść i ułomności” 4, wstrząsającą heterotelię szczytnych zamiarów i ponurych spełnień na ruinach. Wciąż jednak niewykorzystany wydaje się tragifarsowy potencjał polskich postępowań. Rozdźwięk nie tylko pomiędzy „chcieliśmy dobrze” a „wyszło jak wyszło”, ale pomiędzy uroczystością słów, efektownością gestów, pompą i powagą nadawaną rangom, szarżom, rozkazom i przemowom, a porażkową śmiesznością efektów, nieudolnościami realizacji, splapstickowością ułańskich fantazji.

Nieprzezwyciężona wsobność polskich performansów patriotycznych przejawiająca się w wyczerpujących treningach konspiracyjnej biurokracji, fumach przywódców i generałów, zażartych sporach wewnętrznych, energii wkładanej w dyscyplinowanie i wychowywanie swoich: łajanie lojalistów, pogardzanie „biernymi”, likwidowanie kolaborantów, chłostanie chłopów, rekwirowanie furażu od nie dość oddanych ojczyźnie mieszkańców polskiej ziemi. Trudno powiedzieć, czy Tomasz Łubieński ma tego typu poczucie humoru (to pytanie o to, kiedy ironia przestaje, a kiedy zaczyna być zabawna), trafnie jednak oddaje, o co chodzi, gdy w eseju o powstaniu styczniowym pisze:

Domagał się powstaniec uśmiechu, pocałunku, podania wody koniowi. Za tymi romantycznymi świadczeniami, o których pisano piosenki, kryły się inne bytowe konkrety. Kwatera, kuchnia, informacje o wrogu. Za zwłokę czy odmowę tych świadczeń rzeczywiście niezbędnych powstańcy się obrażali, w miarę pogarszania swojej sytuacji coraz gęściej i częściej grozili, bili. […] Bronisz się, panienko, bo chyba Ojczyzny nie kochasz. Konia nie pożyczysz rodakowi, znaczy Rząd Najwyższy ci się nie podoba. My: zbłąkani po lasach, ukryci na strychach, zaczajeni w pułapkach, z których oby Bóg dał wyjść cało. I wy: wasz dom, rodziny, ciepła strawa. My narażamy się za was, umieramy. Nie prosiliśmy o to, mogli replikować tamci, nie widząc sensu w uporze bez szans. […] Powstańcom coraz częściej zdarzało się bić i wieszać, potem już przyzwyczaili się do tego. […] Jeśli podejrzewano się wówczas między rodakami o bandytyzm albo zdradę, dla wroga pozostawało mniej emocji. Stawał się jakby fatum, siłą natury, do której trudno mieć jakieś pretensje. […] Bracia-konkurenci polityczni czy po prostu sąsiedzi-rywale o sławę czy władzę powstańczą, często, bywa nawet w obliczu wroga, nie okażą sobie solidarności. 5

I jeszcze, pół strony dalej: „Rodacy-powstańcy i rodacy-cywile upokarzali się wzajemnie”. Umie też Łubieński brawurowo stosować wyliczenie jako figurę stylistyczną melancholii tak gorzkiej i dotkliwej, że aż, no właśnie, śmiesznej, co też czyni w otwarciu eseju Bez barwy i broni, pisząc, że bez barwy owszem, ale co do broni to wręcz przeciwnie:

W styczniową noc 1863 roku wystąpili ludzie zbrojni we wszystko, co morduje i rani palnym, kolnym, siecznym sposobem. Od gwintowanych, odprzodkowanych sztucerów belgijskich, które zabijały precyzyjnie na czterysta metrów, a wydawało się to wówczas dernier cri i trybem równie eleganckim jak dzisiaj naciskanie guzika odpalającego rakietę. […] Nie mówiąc już o myśliwskich nożach, gospodarskich siekierach oraz przydrożnych drągach i kołach, i tych wszystkich innych, okrutnych narzędziach, których cywilne powołanie zostało jawnie pogwałcone dla powstańczych celów. Tak, ale szła wówczas moda na rewolucyjne oddziały wojenne, które też w końcu przydały się armiom cesarskim i królewskim, prowadzącym swoje działania zbyt ceremonialnie. […] Albo kiedy dla wyjścia z okrążenia przychodziło rozproszyć oddział, ta broń ukryta ileś tam kroków w kierunku wyznaczonym przez najniższą gałąź siódmej sosny licząc w prawo i lewo, potem prosto w stosunku do leśnego traktu przecinającego zakole rzeczki… ta broń przechodziła nie przewidziane fabrycznie próby glebowe. O wynikach tych prób ani producent, ani użytkownik nie mieli się niczego nigdy dowiedzieć. (s. 90-92)

Zresztą, powstanie listopadowe też ma komediodramatyczny potencjał, i nie chodzi tylko o mniemany drag księcia Konstantego, bo wiele tam było drama queens, operowych ambarasów, w których nie chciano na raz, spektakularnych fochów i śmiertelnych obrażeń (nie zamierzałam tej gry słów, ale niech zostanie), no bo zacznijmy od tego, że pierwszy obraził się właśnie Wielki Książę Konstanty za to, że się przeciwko niemu zbuntowano, obraził i wyjechał, najpierw z Warszawy, a potem z Królestwa, co może w ogóle jest jakąś prześlepioną trzecią drogą dyplomacji, tak się wziąć i obrazić. Tymczasem w Teatrze Rozmaitości grają Bankructwo partacza Dratewki („krotochwilę ze śpiewkami”), „komedię z francuskiego” Król migdałowy, oraz, tak, tak „komediooperę” Scribe’a i Melesville’a Drugi rok, czyli i któż winny, ale kiedy Teatr Historii wkracza do Teatru Rozmaitości, a młodzi spiskowcy proszą generała Chłopickiego o objęcie nad nimi komendy, ten odpowiada z flegmą: „Dajcie mi spokój. Idę spać” 6, i może znowu przegapiliśmy szansę, by historia Polski wyglądała inaczej, gdyby generałowie więcej spali?

Nie wyczerpuje to, oczywista, repertuaru możliwych gagów i punch-lineów, sama Noc Listopadowa to niekończący się korowód zabawnych qui pro quo gdy nie wiadomo, kto po czyjej jest stronie, kto kogo bierze w niewolę i robi w konia, owszem, zdarza się także szlachetnego polskiego generała zastrzelić polską ręką przez pomyłkę, i o ileż więcej ma szczęścia okryty kołdrą udrapowaną na burkę księcia Pepi akademik Nowakowski, któremu lud warszawski zabiera konia, bo na nim jeździć nie umie, koń natomiast okazuje się wierzchowcem skradzionym ze stajni Wielkiego Księcia. 7 Kilka tygodni później, w lutym pod Olszynką Grochowską, akademicy umieją już jeździć na koniach, ale pochylają głowy na świst kul, co wydaje się wzruszającą prostolinijnością, dowódcy ich zaś, dając przykłady lapidarnej ciętości wojskowego dowcipu, zapytują, czyliż spodziewali się, że wróg będzie strzelał pierogami. 8 Trzecia przegapiona możliwość alternatywnej historii lepszej: o, gdybyż do wrogów strzelano pierogami! (A nie na przykład diamentami).

2.

Jeśli jesteśmy już przy smakołykach: Marianowi Brandysowi zawdzięczamy nie tylko koniec świata szwoleżerów i malownicze opisanie polskich perypetii pod Napoleonem, ale także przepyszną (przepraszam) anegdotę z dziejów polskich gestów rewolucyjnych. Generał Zajączek, herbu Świnka, był zapalonym po pierwsze, łasuchem, po drugie, jakobinem. Wzorem francuskich braci w rewolucji postanowił porzucić szlacheckie nazwisko i przybrać jakieś bardziej demokratyczne.

W ówczesnym Paryżu roiło się od rozmaitych Hektorów, Brutusów, Aystydesów i Mariuszów – pisze Brandys. – Ale, wyprany całkowicie z poczucia humor jakobin warszawski wpadł na pomysł zgoła odmienny. Oświadczył, że „aby dał przykład z siebie, przestaje zwać się Zajączkiem i bierze odtąd nazwisko Ananasa” 9.

Lista starszyzny wojskowej insurekcji kościuszkowskiej (wtedy się to bowiem działo) nie wzbogaciła się jednak o postać generał-lejtnanta Ananasa, bowiem Zajączkowi wyperswadowano ten zabieg, ale niewiele stracono, gdyż po upadku powstania Zajączek udał się z Napoleonem do Egiptu, gdzie zyskał przydomek „Generała Arbuza”, dla swojego uwielbienia i nieopanowanego pałaszowania tych właśnie soczystych owoców. Znowu szkoda, generał Ananas mógłby być, nawet na tle tych sankiulockich Hektorów i Mariuszów, cudownie bezpretensjonalny, chociaż, jak sugeruje Brandys, miał być właśnie niezamierzenie, idiotycznie pretensjonalny. Wspominam o tym jednak nie tylko dla urody (chciałoby się rzec: soczystości) anegdoty, ale chyba także po to, by mieć pretekst do przywołania nazwiska Brandysa, a wraz z nim owego barwnego świata szwoleżerów, szarż, szwadronów, kit u czaka, lampasów i akselbantów, pięknych młodzieńców na koniach i smutnych wykolejonych weteranów, a właściwie po to, żeby przypomnieć, że w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i na początku osiemdziesiątych wiek dziewiętnasty przerabiano w polskiej literaturze historycznej, publicystycznej, naukowej, a także na wielkim i małym ekranie, intensywnie i na wszystkie sposoby, a przerabiano przede wszystkim pod hasłem: romantyzm, i co z niego wynika, przerabiano jako kostium i sztafaż dla dylematów niedawnych (powstanie warszawskie) i całkiem aktualnych (może nie tyle: „bić się czy nie bić”, ile lojalizm a konspiracja, narzucony porządek i możliwość – także etyczna – urządzenia się w nim), wykonano też ogromną pracę historiograficzną i popularyzatorską.

W 1965 roku Andrzej Wajda pokazał Popioły, co wywołało kolejną falę dyskusji o tym samym 10, a potem, jakby na odtrutkę i dla uroku sukni i mundurów, ale i spuszczenia powietrza z heroicznego balonu oglądano Marysię i Napoleona Leonarda Buczkowskiego. W 1970 Stanisław Szenic wydał pasjonującą, opartą na pamiętnikach i dokumentach epoki opowieść o powstaniu listopadowym Ani triumf ani zgon, w 1972 Stefan Kieniewicz Powstanie styczniowe, w latach 1972-1979 ukazuje się cykl Brandysa Koniec świata szwoleżerów, obecny chyba w każdej inteligenckiej biblioteczce, o czym zaświadczał ostatnio choćby Marcin Wicha, 1976 rok to fundamentalny esej Marii Janion Wojna i forma, a 1980 – Początki mitycznej przemocy tejże o Chłopickim w Teatrze Rozmaitości i teatralizacji historycznego gestu. Intensywnie rozpracowują też romantyzm młodsze koleżanki Marii Janion z Instytutu Badań Literackich, Alina Witkowska (Rówieśnicy Mickiewicza to rok 1962, Mickiewicz. Słowo i czyn – 1975), Marta Piwińska (Legenda romantyczna i szydercy 1973), Alina Kowalczykowa (Romantyczni szaleńcy 1977), czy wreszcie Jarosław Marek Rymkiewicz (Aleksander Fredro jest w złym humorze 1977, Juliusz Słowacki pyta o godzinę 1982, a przede wszystkim – Wielki Książę z dodaniem rozważań o istocie i przymiotach ducha polskiego, 1983) i Ryszard Przybylski, którego wydany w 1983 roku Klasycyzm, czyli prawdziwy koniec Królestwa Polskiego powszechnie odczytywano jako opowieść o stanie wojennym. Ten przegląd jest oczywiście daleki od kompletności, a uzupełnić kontekst książki Łubieńskiego wypadałoby też zapewne o Pamiętnik z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego (1970) i o wyzwanie, jakie rzucał sposobom opowiadania o wojnie i narodowowyzwoleńczych zrywach, i o furię, jaką wzbudziło to chociażby w Wojciechu Żukrowskim. Tomasz Łubieński zareagował może nie furią, ale jednak rodzajem lekceważenia: nazywał narratora Pamiętnika… „zagubionym”, „zaszczutym”, „podpatrującym”, „niewiele rozumiejącym” i konkludował: „Człowiek podejmujący walkę, czy choćby myślący o niej jest bowiem niezależnie od wszystkich najokrutniejszych nawet komplikacji – wyzwolony” 11. A zatem, Białoszewski-narrator Pamiętnika… pozostaje, w optyce Łubieńskiego, jakoś moralnie ułomny. Ale to kwestia marginesowa – chodziło mi tu raczej o przypomnienie, że kolejne dekady Polski Ludowej żyły wiekiem dziewiętnastym – który był, co tu dużo mówić, o kilkadziesiąt lat bliższy – jako sprawą do przepracowania, jako kostiumem, i jako źródłem analogii do aktualności. I może właśnie dzięki pracy historyczno-literacko-popularyzatorskiej poprzedników i rówieśniczek Tomasz Łubieński mógł sobie pozwolić, w roku 1978, na taką nic-nie-tłumaczącą hermetyczność i wsobność swojego, skądinąd niezmiernie porywającego i bardzo pięknie napisanego, wywodu.

3.

Tomasz Łubieński jest trudnym przeciwnikiem. Jego historyczne eseje są przepiękne, ale jest to piękno onieśmielające i wzbudzające respekt, niezachęcające do entuzjastycznego współmyślenia, jak dzieje się w przypadku niektórych innych genialnych eseistek, ale i niepobudzające do uskrzydlającego protestu, do ożywczego sprzeciwu, jaki budzi lektura, powiedzmy, Jarosława Marka Rymkiewicza, który również jest wytrawnym praktykiem tego gatunku, jakim jest esej historyczny, ale z którym można się radykalnie, ostro nie zgodzić, bo przynajmniej wiadomo, o co mu chodzi (o to, że nie dość wywieszano, wybito, zabito, a jak w końcu wybito i zabito, to teraz jest Polska, w psychoteście „którą postacią z Muminków jesteś?” Rymkiewiczowi na pewno wychodzi zawsze Mała Mi, z jej ubóstwieniem draki).

Nie jest to może szczególnie oryginalna metafora, ale zdania z Bić się czy nie bić wręcz proszą się, by napisać „gąszcz”, przez który przebijanie się wymaga nieustannej koncentracji. Często budzą zachwyt (na przykład „Tak niepowodzenie stało się ich zwyczajem, a zwycięstwo traktowane było jako niebezpieczny cud, rodzaj zniewalającego memento mori”), ale czasem też zniecierpliwienie, irytację, jest do diaska za, czy przeciw? Chwali czy gani? Czy ironizuje, kiedy pisze, że wojna „przecież bywa piękna”, kiedy pyta, czy „śmierć bohaterska wśród trąb i kotłów za Ojczyznę to naprawdę pomysł tak głupi, jak się upierają pacyfistyczne piosenki”?

Jeśli z taką wycyzelowaną goryczą i przenikliwą ironią ukazuje bezsens, daremność, ślepy zaułek tej czy innej decyzji powstańczej, to czemu nie przyłączy się do gniewnego wezwania o „nigdy więcej wojny”, do obnażenia tej męskiej, przemocowej kultury dziewiętnastowiecznej, która biciem się każe rozwiązywać sprawy honoru, który wcześniej wymyśliła w sposób raczej wykluczający? No cóż, być może nie chce, być może nie chodzi o odpowiedź na pytanie „bić się czy nie bić?”, ale o niemożliwość pomyślenia innego pytania. I zapewne też o to, że Łubieński jest genialnym historykiem kultury, mentalności, obyczaju, który tak bardzo przeniknął w psychologiczne (no, może my byśmy powiedzieli dziś: „kulturowe”) realia swojej epoki, tak głęboko i rozumiejąco zanurzył się w jej ramach, że nie potrafi, nie może, nie chce wyjrzeć spoza nich. Nie każdy musi być Tadeuszem Borowskim dostrzegającym w dzielnym Scypionie zbrodniarza, a w marmurowych świątyniach ludzką krew i znój.

No ale właśnie w tej emicznej przenikliwości, w tym rozumieniu, po równo, to jednych, to drugich, bez rozdzielania racji, w stawianiu znaków zapytania we właściwych miejscach, leży największa, i wciąż aktualna wartość, esejów Łubieńskiego. I nie chodzi tylko o translację ówczesnych sposobów myślenia na sobie współczesne, ale o wydobycie całego cielesno-materialnego konkretu powstańczych utrudzeń. Łubieński pisze tak, jakby sam grzązł po kolana w tych przeraźliwie zimnych wiosennych mokradłach, w baraniej czapie spadającej na przemarznięte uszy, jakby wąchał przeciążone wilgocią płaszcze swych towarzyszy i szukał tego sztucera zakopanego pod siódmą sosną na lewo od przecinki, jakby sam wisiał u klamki księcia Czartoryskiego w Hotelu Lambert, prosząc o zapomogę „celem umożliwienia operacji katarakty”, jakby osobiście był i zawiedzionym podchorążym ze złamanym sercem, i szarpiącym się o trzeciej nad ranem „między patriotycznym szantażem a własnym zmęczeniem” generałem.

No więc, jeśli pytanie brzmi: czym była wtedy i czym może być teraz książka Tomasza Łubieńskiego, to odpowiedź – świetnym esejem historycznym – nie przynosi ujmy ani jemu, ani jego czytelnikom.

4.

A jednak, potrzeba aktualizacji, odsłonięcia, odkrycia drugiego dna jest przemożna, tak jakby historia nigdy nie mogła być tylko historią. W 1978 i 1979 roku o Bić się czy nie bić pisały świetne i poczytne pióra polskiej publicystyki kulturalnej, spierano się i dyskutowano, i z Łubieńskim, i z sobą nawzajem. Pisali, między innymi: Małgorzata Szpakowska i Michał Boni, Adam Krzemiński i Kazimierz Koźniewski, Ernest Skalski i Jerzy Łojek 12.

Swoją drogą, znajduję niejakie pocieszenie w tym, że nie mnie jednej styl Łubieńskiego sprawił trudność: zwracają na to uwagę w zasadnie wszyscy recenzenci, tylko jedni z uznaniem, nazywając go eseistą i literatem, inni z przyganą czy protekcjonalizmem („Mądrzy Anglicy powiedzieli kiedyś: niech jedno zdanie dźwiga jedną myśl. Styl Tomasza Łubieńskiego jest zaprzeczeniem tej maksymy”, pouczał czterdziestoletniego autora Marek Hryniewicz na łamach „Nowych Książek” 13), określając nieco pobłażliwie „publicystą”, który w odróżnieniu od „naukowca” może sobie działać „na prawach harcownika” 14. Ktoś kiedyś powinien zbadać przebieg granicy między publicystyką a esejem w polskim (może nie tylko) dyskursie recenzenckim, i co sprawia, że styl jest albo zawiły i niejasny, albo kunsztowny i literacki, i kiedy mamy do czynienia z „esejem o kulturze polskiej” (to Boni o Bić się czy nie bić), a kiedy z „przekroczeniem granicy między publicystyką historyczną a literaturą” (to Jan Kardaszewicz, też o książce Łubieńskiego).

Biorąc rzecz z grubsza, ówcześni recenzenci podzielili się na tych, którzy zrozumieli zmyłkę tytułowej alternatywy (Szpakowska, Boni, Krzemiński), i na tych, którzy dali się na nią nabrać i poczuli się urażeni odpowiedzią, odczytując ją jako negatywną. Oburzeni i skonfundowani byli przede wszystkim publicyści prasy katolickiej: Jan Demboróg na łamach „Tygodnika Powszechnego” zarzuca Łubieńskiemu brak „oczarowania walką” i zbyt łaskawe odmalowanie zaborców, zwłaszcza oficerów rosyjskich 15, podobnie Jan Kardaszewicz z „Wrocławskiego Tygodnika Katolickiego”, który zżymał się na to, że – w jego odczytaniu eseju – Polaków do walki popycha „wrodzona głupota, nieopanowane emocje, tchórzliwy wstyd”, nie ma natomiast mowy o polityce zaborcy 16. Najbardziej gromił Łubieńskiego Jerzy Łojek, sam przecież historyk powstania listopadowego, i właściwie za wszystko: za styl, za literackość, za jakieś nieścisłości historyczne, za ironizowanie, a najbardziej za usprawiedliwianie lojalistów i oportunistów.

Ciekawsze jest jednak to, w czym wszyscy niemal recenzenci zgadzali się, a może nawet nie tyle zgadzali, tylko co pisali, co im się pisało, a mianowicie – wskazywanie na aktualność sporów historycznych: że „pytania o przeszłość znaczą pytania o teraźniejszość” (Boni), że „decyzja za lub przeciw wobec przeszłych wydarzeń na ogół nie jest politycznie obojętna”, i że „bohaterowie historii mniej się od nas różnią niż moglibyśmy i chcielibyśmy sądzić” (Szpakowska), że „każda generacja”, że „historia jest tylko przykrywką dla teraźniejszości” (Koźniewski) i, że autor opisuje polskie życie polityczne, „które jak się wydaje w swych metodach nie tak bardzo zmienia się na przestrzeni dziejów” (Stefan Bielański, „Student” 17). Do kogo się tu mruga okiem, i o czym? I kto mruga? I z jakiej pozycji? Tak, ja zasadniczo wiem, o co chodzi, to znaczy, wiem, jaka analogia musiała się narzucać i narzucała: oktrojowana konstytucja, nie do końca dobrowolnie przyjęty ustrój polityczny, wschodni sąsiad już to w roli starszego brata, już policjanta, zawsze gotowy do „wejścia”.

Wiem, strajki i demonstracje, i rozruchy, broszury i druki ulotne nielegalnego obiegu, opozycyjne gromadzenia się i organizacje, a przecież w tym wszystkim także jakieś (i jakoś!) życie, robienie czegoś, często dobrego, „gospodarka cywilna, bankowość, handel wyglądały w skali imperium imponująco, według norm europejskich całkiem przyzwoicie”. To w cudzysłowie to już Łubieński o Królestwie Kongresowym, które, nie tylko w tym, ale i w wielu innych przypadkach miało służyć za analogię do, czy też kostium historyczny Polski Ludowej. No i zapewne tak było, tak można było eseje Łubieńskiego czytać i wyciągać z nich odpowiednie wnioski, w zależności od tego, czy do kogoś bardziej przemawiały zadania życia cywilnego, czy duchowa niezłomność opłacana, jeśli nie żołnierską śmiercią, to podziemną kapitulacją. Tylko że… jak by to powiedzieć? Nie chodzi o to, że jest to fałszywa analogia (choć jest wadliwa, jak wiele analogii historycznych obciążonych nieuchronnym brakiem niuansu), bo jeśli tak to czytano, tak odczuwano, to jest to prawda recepcji, prawda mentalności. Tylko raczej o to, że z dzisiejszego punktu widzenia, analogia taka wydaje mi się nieznośnie anachroniczna. Uwięziona w kategoriach suwerenności ojczyzny, usuwa z pola widzenia emancypację rozmaitych wspólnot, grup i jednostek. Mówiąc prościej: historia, która będzie patrzeć na PRL jak na, li tylko, lenno Związku Radzieckiego rządzone przez zwasalałych aparatczyków i zaludnione przez melancholijnych Ketmanów, nie będzie zbyt płodna, za to wiele prześlepi.

5.

Cztery eseje składające się na Bić się czy nie bić wznowiono w roku 1980, owym roku, w którym się nie bito, choć mogły istnieć takie pokusy. Uzasadnione są przecież interpretacje, że to właśnie doświadczenie aktywnych w kręgach opozycji weteranów powstania warszawskiego i Polskiego Państwa Podziemnego powściągało możliwe zapały bojowe i nakazywało jednak dogadać się z władzą, a nie z nią bić. Sytuację skomplikował stan wojenny, wywołując kolejną falę historycznych analogii i porównań, ale zostawmy tę historię na boku. Po raz kolejny Bić się… ukazało się w 1997 roku, wzbogacone o Trzy eseje o Powstaniu Warszawskim, czyli wielkie nieobecne pierwszego zbiorku, a w roku 2004, na hucznie obchodzoną sześćdziesiątą rocznicę warszawskiego zrywu wydano owe trzy, rozszerzone o jeszcze jeden, szkice w osobnym tomie zatytułowanym Ani tryumf, ani zgon. Czytałam je w tamtym 2004 roku, jako nastolatka, wychowana na „Polityce”, ale i, nie oszukujmy się, również na Kamieniach na szaniec, i wówczas wydały mi się, odpowiednimi w tonie rozważaniami żałobnymi, przenikliwie diagnozującymi możliwość osunięcia się narodowej tragedii w narodową histerię i przestrzegającymi przed hurrapatriotycznymi frazesami usuwającymi w cień niepytane o zdanie cywilne ofiary powstania. Przeczytałam je też dziesięć lat później, w siedemdziesiątą rocznicę powstania i wtedy wydały mi się żałośnie, to znaczy zasmucająco nieadekwatne do sytuacji rozbuchanej polityki historycznej czyniącej z zagłady ludzi i miasta atrakcyjną przygodę, a zarazem fundament zbiorowej tożsamości Polaków. Wnikliwy historyk Łubieński nie przewidział, zdawało mi się, skali infantylizacji i upolitycznienia pamięci o powstaniu, przy czym ta pierwsza wydaje mi się o wiele groźniejsza niż to drugie. Nie docenił też chyba, nie przejrzał, sensu zmian medialności tej pamięci. W roku 2004, opowiadając o sukcesie uroczystości rocznicowych, pisał:

Okazało się raz jeszcze, że środki komunikacji masowej nie są złem same przez się. Mogą doskonale służyć dobrej sprawie. […] Świetnym pomysłem było umieszczenie na szybach przystanków fotograficznych dwukolorowych sylwetek powstańców. […] Sam byłem świadkiem (więc anegdota prawdziwa), jak na ten widok zareagowali agresywnie wygoleni chłopcy z puszkami „Lecha” w garści. – Ty – powiedział jeden tak zwany łysy do drugiego łysego. – Zobacz, oni byli w naszym wieku. […] Sam fakt, że zwrócili uwagę, mało tego, że odnieśli się do swoich rówieśników sprzed kilkudziesięciu lat, wydał mi się obiecujący. Że (to już dodam od siebie, na kredyt) odczuli jakąś łączność z tamtymi wyobrażonymi na szybie. Co ewentualnie, ich żywych, choćby przez sekundę skłoni do zastanowienia się nad sobą, niekoniecznie krytycznie, może przeciwnie, z uczuciem ulgi. 18

O wzruszająca naiwności! Czy mógł przewidzieć, że dziesięć czy piętnaście lat później ci „tak zwani łysi” będą 1 sierpnia terroryzować miasto dymem z rac, skandowaniem „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę” i „Śmierć wrogom ojczyzny”, a wśród biało-czerwonych flag pojawi się falanga, mieczyk Chrobrego oraz baner z przekreśloną tęczową flagą (i hasłem „stop totalitaryzmom”). Ale pal licho upolitycznienie tragedii, w końcu można by powiedzieć – trochę w stylu Łubieńskiego – że takie prawo każdej władzy, wziąć sobie jakieś historyczne wydarzenie i zrobić z niego mit założycielski. Bardziej fundamentalna i niepokojąca zmiana wynika moim zdaniem z przemian samych mediów pamięci, owych „środków komunikacji masowej”, o których z takim optymizmem pisał Łubieński w 2004 roku. O powstaniu warszawskim dzisiaj nie tyle pisze się czy czyta, a nawet rozmawia, ale się je przeżywa i reaktualizuje, tatuuje na łydkach, nakleja na zderzakach samochodów, podaje dzieciom do kolorowania, bezwstydnie uatrakcyjnia, nie kryjąc merkantylnych intencji takiego uatrakcyjnienia, przy czym niekoniecznie chodzi tu o zyski finansowe, a o emocjonalne. To upiorny sojusz neonacjonalizmu z neoliberalizmem: traktowanie historii jako materiału na odpowiednio sprofilowaną opowieść, którą potem należy sprzedać: sobie (zwłaszcza młodzieży) i innym, tym na zewnątrz, żeby wreszcie nas a) docenili, b) przestali oczerniać. 

6.

Pytanie nie tylko, co książka Bić się czy nie bić mogła znaczyć wtedy (czyli w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych), ale też co mogłaby znaczyć dzisiaj? Pójdę, przekornie, tropem odrzuconej analogii: bo przecież dzisiaj znów mamy władzę, jakkolwiek by było legalną, a jednak nieuczciwą, naginającą prawo, naruszającą swobody ludzkie i obywatelskie, przy tym butną i wykorzystującą aparat policyjny. Mamy opozycję skłóconą i zasadniczo niezgodną co do tego, jak ma wyglądać Polska i/lub wspólnota, z energią godną lepszej sprawy wywołującą burze w szklankach wody. Jest możliwe, że będzie gorzej, emigracja staje się coraz realniejszym dylematem, a przecież, czy wypada opuszczać, nawet nie to, że kraj, ale ludzi i miejsca. Absurdem byłoby twierdzić, że majaczy jakaś możliwość „bicia się” na większą skalę, ale przecież już pytanie o to, czy chodzić na coraz mniej liczne demonstracje, aby skonfrontować się z coraz bardziej brutalnymi funkcjonariuszami jest, co najmniej od kilku miesięcy, zasadne i aktualne. Wie się, mniej więcej, że trzeba „coś robić” i „jakoś powstrzymać”, ale co, jak: politykować, anarchizować, zakładać poziome kolektywy, czy może, tym dziewiętnastowiecznym wzorem, najpierw odsunąć „ich” od władzy, a potem się zobaczy. Repertuar dylematów jest szeroki: chodzić do państwowej telewizji czy nie chodzić, układać się z nią, mając na uwadze dobrostan dużej części społeczeństwa (jak niedawno Lewica), czy tyleż hardo, co widowiskowo, odżegnywać się od takich możliwości, bo „z terrorystami się nie dyskutuje” (gdybyż to chociaż była prawda), i tak dalej, i tym podobne.

Łubieński pokazywał w swoich esejach trudności i przykrości bicia się, ale i moralną cenę się niebicia, i chociaż wcale nie udzielał jednoznacznej odpowiedzi na tytułowe pytanie, to jednak samo sformułowanie takiej właśnie alternatywy czyni ją, dzisiaj już, niezbyt adekwatną. Bo nie chodzi nawet o to, że oprócz bicia i niebicia musi być trzecia droga, raczej o to, żeby dostrzec całe bogactwo sposobów „niebicia się”. Łubieński jest wrażliwy, gdy upomina się o tych, za i dla których bito się, bez pytania ich o zdanie (oraz gotowość do cierpienia i umierania) rzec by można, że upomina się o przysłowiowe kobiety, dzieci i starców, nie potrafi chyba jednak przekroczyć postrzegania ich jako biernych ofiar, tych, co to albo mają prawo do strachu, albo do zwykłego życia, lecz tak naprawdę tylko powstańcy wiedzą, co to czyn, i żyją, czasem heroicznie krótko, tego życia pełnią. Tak nie jest, ale dopóki nie zaczniemy oglądać i doceniać całej pełni życia cywilnego, i w ogóle myśleć o ludzkich aktywnościach w innych kategoriach, jeśli nie zaczniemy dostrzegać innych rodzajów bohaterstwa: bohaterstwa troski, czułości, pracy opiekuńczej, współpracy, no to będziemy się tak kręcić w tym błędnym kole. W efektownie sformułowanych pytaniach – choć niekoniecznie w receptach – wygrywa więc chyba wciąż Włodzimierz Lenin i tytuł jego broszurki z 1902 roku, której oczywiście ciągle nie przeczytałam.

  • 1. Starałam się, na ile to możliwe, oddać oryginalne rozmieszczenie akapitów tekstu.  
  • 2. Miron Białoszewski O tym Mickiewiczu jak go mówię, w: Debiuty poetyckie. 1944-1960. Wiersze, autointerpretacje, opinie krytyczne, wybór i opracowanie Jacek Kajtoch, Jerzy Skórnicki, Iskry, Warszawa 1972, s. 295-296.
  • 3. Hasło: „Kosowóz Mierosławskiego” w Wikipedii, za Wikipedią cytuję też Przyborowskiego.
  • 4. Cytaty z Mochnackiego za: Maria Janion Płacz generała, w: tejże Płacz generała. Eseje o wojnie, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2007, s. 276. Polskie, arcypolskie, to oczywiście tytuł książki Andrzeja Wernera, pierwsze wydanie w Niezależnej Oficynie Wydawniczej 1987.  
  • 5. Tomasz Łubieński Bić się czy nie bić, Świat Książki, Warszawa 1997, s. 111-113, wszystkie dalsze cytaty według tego wydania.
  • 6. Za: Stanisław Szenic Ani triumf ani zgon, Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1970, s. 49-50.
  • 7. Tamże, s. 127-128.
  • 8. Tamże, s. 243.  
  • 9. Marian Brandys Generał Arbuz, Iskry, Warszawa 1988, s. 37.
  • 10. Dyskusje o Popiołach i ich społeczno-polityczne konteksty rekonstruuje Stanisław T. Bębenek w książce Myślenie o przeszłości, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1981, s. 176-183.  
  • 11. Tomasz Łubieński Anty-Borowski, „Kultura” nr 32/1972.  
  • 12. Małgorzata Szpakowska Świadomość ponad stan, „Twórczość” nr 2/1978; Michał Boni Tożsamość narodu, „Miesięcznik Literacki” nr 9/1979; Adam Krzemiński Błąd przy rozdawaniu, „Polityka” nr 49/1978; Kazimierz Koźniewski Ręka w ogień, „Literatura” nr 4/1979; Jerzy Łojek Może jednak się bić, „Życie literackie” nr 43/1978. Najciekawsza musiała być jednak recenzja Marka Tarczyńskiego w kwartalniku „Wojskowy Przegląd Historyczny” (nr 4/1980), co wnoszę po tym, że została skwapliwie, no i dość ordynarnie, wyrwana, od strony 205 do 220 z jedynego egzemplarza dostępnego w Bibliotece Uniwersyteckiej.
  • 13. Marek Hryniewicz Historia po polsku, „Nowe Książki” nr 21/1978.
  • 14. Jan Kardaszewicz Błędne koło, „WTK” nr 7/1979.  
  • 15. Jan Demboróg Dalszy ciąg debaty, „Tygodnik Powszechny” nr 36/1978.
  • 16. Kardaszewicz Błędne koło, op.cit.
  • 17. Co ciekawe, na potwierdzenie tej obserwacji autor recenzji przytacza takie passusy z Łubieńskiego: „Byli oczywiście policjanci i spiskowi, jak w każdym normalnym kraju. Istniała również dla amatorów wymowy parlamentarna opozycja. [..] Radykałowie anarchizowali, demokraci frazesowali, konserwatyści kostnieli, liberałowie miękli”. Stefan Bielański I bić się i nie bić, „Student” nr 23/1978.
  • 18. Tomasz Łubieński Ani tryumf, ani zgon… Szkice o Powstaniu Warszawskim, Warszawa 2009, s. 5-6.

Udostępnij

Kornelia Sobczak

Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W Instytucie Kultury Polskiej UW obroniła  pracę doktorską na temat recepcji Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego.