tata_kadr.png

„Tata”, reż. Anna Maliszewska, 2022. Kadr z filmu

Metastrada

Wojciech Orliński
W numerach
Marzec
2023
796 (2014)

Lubię nowe słówko „dziaders”, bowiem odnosi się ono nie tyle do wieku, co do uporczywej niezdolności do zrozumienia nowych czasów, ich wyzwań i systemu wartości. Staram się maksymalnie opóźniać transformację z dziada w dziadersa, ale sam widzę, że w niektórych kwestiach jestem niereformowalny.

Jedną z nich jest moja nieuleczalna miłość do motoryzacji. Wiem, że klimat, że gospodarka, że zasoby nieodnawialne. Ale ta miłość zbyt głęboko wbiła się w moją jaźń, żeby ją wykurzyć racjonalną argumentacją. Nawet w Stanach Zjednoczonych podczas drugiej wojny światowej drukowano propagandowe plakaty „WHEN YOU RIDE ALONE, YOU RIDE WITH HITLER”, namawiające Amerykanów do pogodzenia się z tym, co dziś nazywamy carsharingiem, a nawet zbiorkomem. Jak pokazała historia, wyszło to średnio.

maxresdefault_1.jpg

„Thelma i Louise”, reż. Ridley Scott, 1991. Kadr z filmu.

Dziś sobie powtarzam „GDY JEDZIESZ SAM, JEDZIESZ Z PUTINEM”. Ale to nie pomaga. Proszę zapiąć pasy, Włodzimierzu Włodzimierzowiczu, jadę na spotkanie autorskie w Nowej Soli.

Gdybym miał się spowiadać terapeucie na kozetce ze swojego moto-fetyszu, zacząłbym zapewne od reklamy forda mustanga, wyciętej z jakiegoś amerykańskiego pisma ilustrowanego. Wisiała nad moim dziecięcym tapczanikiem jak jakiś święty obrazek. Święte obrazki też zresztą wisiały, ale forda mustanga wyciąłem i zawiesiłem sam.

Nic więc dziwnego, że modliłem się do niego najgoręcej. Płomień miłości do Jana Pawła II w moim sercu wygasł dość szybko, niczym odrzucony przeszczep, a płomień miłości do forda mustanga płonie do dzisiaj. Gdybym kiedyś napisał bestseller, kupiłbym właśnie takiego jak z najgłębszych pokładów wspomnień przedszkolaka – nie jakiegoś nowomodnego elektryka, będącego w gruncie rzeczy smartfonem na kółkach, tylko benzyniaka z silnikiem V8!

Zacząłem od tej auto-psychoanalizy gwoli usprawiedliwienia swojej roli autora tekstu, który ‒ zgodnie z zamówieniem redakcji – ma traktować o drogowej „metafizyce”. Moje traktowanie samochodu jako czegoś w rodzaju „bóstwa podróży”, zajmującego wyróżnioną pozycję w moim prywatnym panteonie, rzeczywiście sprawia, że słowo „metafizyka” jest jak najbardziej na miejscu, choć w gruncie rzeczy rozmawiamy o zbrojonym betonie, bitumicznej warstwie ścieralnej i metalowych barierkach.

Jaka szkoda, że nie poszliśmy za przykładem naszych południowych sąsiadów i nie wylansowaliśmy na określenie „autostrady” tak pięknego słowa, jak „dalnica”! Właściwie w każdej chwili możemy zacząć go używać, przecież źródłosłów jest dokładnie ten sam dla trzech języków zachodniosłowiańskich.

Gdy wjeżdżamy na dalnicę, w myśl piosenki zespołu Steppenwolf („Get your motor running, head out on the highway”), choć przez chwilę możemy się poczuć częścią wielkiego, dalekosiężnego ruchu. Tego przecież oczekuje po nas bóstwo podróży, żebyśmy pojechali hen, w dal! A przecież w praktyce na co dzień używamy samochodu do banalnych, niegodnych go zadań, typu odbieranie dzieci z przedszkola. Polskie autostrady są częścią europejskich szlaków E30 (z Cork w Irlandii do Omska na Syberii), E40 (z Calais we Francji do granicy Kazachstanu z Chinami) i E75 (z norweskiego portu Vardo nad  morzem Barentsa do greckiego portu Sitia na Krecie). Polskie drogowskazy niestety chyba nigdzie nie rozpieszczają nas napisami typu „Omsk ‒ 2500 km”, zazwyczaj podają odległość do przejścia granicznego, jak Terespol czy Zgorzelec, ale takie dalekosiężne drogowskazy widywałem w Azji, gdzie odpowiednikiem sieci E jest sieć AH (Asian Highway).

Nie szkodzi. Motoryzacyjne bóstwo siedzi w mojej psychice na tyle głęboko, że i tak mi ciągle szepcze, że gdzieś dalej na tej drodze jest tak dużo tak ciekawych, tak mocno zapisanych w historii miejsc. Wzdłuż tych dróg nacierały najrozmaitsze armie w te i we w te – Batu Chan, Napoleon, Sobieski, Hitler, Chrobry, Karol Gustaw... Wschodni koniec E30 to przecież szlak, którym naszych praojców wieźli na Sybir, a wojna w Ukrainie w dużym stopniu dzieje się wzdłuż E40, przebiegającej wszak przez Buczę, Izium, Bachmut i Debalcewe.

Zabrzmi to, jakbym żartował, ale jestem śmiertelnie poważny. Gdy oddaję hołd swemu bóstwu i pędzę tymi drogami, ja po prostu widzę tych rycerzy i tych nomadów, tego Cyryla z Metodym, jadących E80 i E65 ze Stambułu do Brna, to jest przepraszam, z Bizancjum do Moraw, albo tego Vojtecha Adalbertusa, jadącego nawracać pruskich pogan ekspresówką S5 z Gniezna do Ostródy.

Jeśli się zastanowić, w podróży towarzyszy mi nie tylko Władimir Władimirowicz, ale cały tłum postaci historycznych i fikcyjnych. Nie będę więc już kontynuować tej wyliczanki i przejdę do kolejnego aspektu drogowej metafizyki.

tiry.png

„Konwój ”, reż. Sam Peckinpah, 1978. Kadr z filmu.

W takich podróżach zmorą kierowcy samochodu osobowego są ciężarówki, zwłaszcza wielkie TIRy, które czasem blokują całą trasę, gdy jeden drugiego wyprzedza. Zawsze wtedy staram się sobie powtarzać, że to oni są tu gospodarzami, a ja jestem gościem. Bo tak naprawdę ekonomicznym sensem budowania tego wszystkiego nie jest moje bóstwo benzyny i wyobraźni ‒ tylko właśnie te ciężarówki, oddające z kolei hołd bóstwu zwanemu Pekabem.

W Polsce popularne było kiedyś niemądre hasło „tiry na tory”. Odwołuje się do naiwnej wizji, że taki TIR jedzie przez nasz kraj wyłącznie tranzytem. Z Lizbony do Władywostoku (lub odwrotnie).

Większość ruchu w węźle warszawskim generuje sama Warszawa. Podobnie jest w węzłach krakowskim, poznańskim czy wrocławskim. Te ciężarówki wiozą towary szybko zbywalne do naszych Żabek i Biedronek. Meble ze Swarzędza dla mieszkańców Wrocławia, samochody z Gliwic dla mieszkańców Warszawy, toruńskie pierniki dla mieszkańców Bydgoszczy.

Nawet jeśli wymusimy przymusową przesiadkę „tirów na tory”, efekt będzie tylko taki, że w Warszawie, Poznaniu, Krakowie (i tak dalej) dostaniemy potężne korki między hurtowniami, fabrykami i supermarketami a przesiadkowymi stacjami kolejowymi. Ruch na drogach nieznacznie spadnie tam, gdzie i tak jest niewielki, czyli powiedzmy między Łodzią a Kutnem. Czy to się komuś podoba czy nie, bóstwo Pekabu wymaga składania mu hołdu właśnie w ten sposób: przez rytualne tańce osiemnastokołowych pojazdów w betonowych świątyniach. A z tym bóstwem nie ma dyskusji, zajmuje czołową pozycję już nie w moim prywatnym panteonie, tylko w krajowym, a nawet globalnym panteonie ustroju dalece nieprzypadkowo nazywanego kapitalizmem.

To ważny element autostradowej metafizyki. Ja wprawdzie w drodze najchętniej jestem myślami przy poezji i muzyce wagabundów, opiewających podróż dla samej podróży, jak nie Kerouac to Szczerek, jak nie Steppenwolf to Judas Priest („I’m heading off to the highway, I got nothing to lose at all”). Ale najbardziej na miejscu byłaby muzyka country, i to taka, jakiej w ogóle nie ma, czyli opiewająca nie tyle życie osobiste kierowcy tego osiemnastokołowca, ile te fabryki i centra logistyczne, między którymi kursuje.

W poemacie Brutovskiego bóstwo Pekabu odgrywa rolę widoczną, choć milczącą. Czy jest jakieś fachowe teatrologiczne określenie na Monstrum obecne na scenie, do którego bohaterowie odnoszą się z widocznym respektem, ale w dialogach udają, że go nie dostrzegają? Jeśli jest, to umówmy się, że teraz go użyłem (a jeśli nie ma, to je wymyślmy).

Ilekroć w tekście Brutovskiego nadejście autostrady traktowane jest jak coś nieuchronnego, jak Fatum, przed którym nie ma ucieczki, a wszelka próba uniknięcia musi prowadzić do Katastrofy – chodzi właśnie o bóstwo Pekabu. Gdy mowa, że dzięki autostradowej obwodnicy „Powaska Bystrzyca odpocznie”, to chodzi konkretnie o to, że odpocznie od wiozących Pekab tirów. Które kiedyś stały w doskonale znanym mi (oraz wielu polskim kierowcom) wielokilometrowym megasuperturbokorku na skrzyżowaniu ze światłami w centrum tej miejscowości. Której już chyba nigdy nie zobaczę z bliska, podobnie jak kierowcy owych tirów (a ta miejscowość nas ‒ ku ogólnemu wzajemnemu zadowoleniu).

Hołd dalnicowemu bóstwu zacząłem składać pod koniec zeszłego stulecia. Przedtem jeździłem samochodami, którymi strach było wyjechać poza miasto, a i podróże przez Polskę były tak męczące, że człowiek nie marzył o przemierzaniu kontynentu, bo wystarczająco dawało mu w kość dopełznięcie do tego słynnego ronda we Władysławowie.

Ze słowacką autostradą D1 zetknąłem się w swojej pierwszej poważnej paneuropejskiej wyprawie. Nie było wtedy Google Maps, trasę trzeba było sobie wyznaczyć samemu, patrząc na mapę, a gdy się na nią patrzy – jazda wzdłuż doliny Wagu (tej rzece swoją nazwę zawdzięcza na przykład „Powaska Bystrzyca”) wydaje się naturalnym wyborem.

cadillac_ranch_2.jpg

Chip Lord, Hudson Marquez, Doug Michels „Cadillac Ranch”, instalacja artystyczna, Amarillo, Stany Zjednoczone, 1974. Fot. CC BY-SA 2.0.

Gdy nią jedziemy, co chwila mijamy ruiny średniowiecznych zamków, spoglądające na tę drogę ze skalistych orlich gniazd. Okazuje się, że od dobrego tysiąca lat wszystkim z mapy wynika, żeby jechać właśnie tędy (ku zadowoleniu lokalnych baronów-rabusiów). Zazdrościłem wtedy Słowakom, że mają już taki solidny kawałek autostrady. Wydawało się wtedy, że zaraz dociągną ją do polskiej granicy, gdzie stały kikuty niedokończonych estakad.

Teraz wiem, że to było mylne wrażenie ‒ kikuty były błędem, wynikającym z przegrzania inwestycji przez ekipę Mecziara, która odeszła w niesławie, zostawiając kraj na progu bankructwa. Zabrakło środków na zabezpieczenie budowy, kikuty trzeba było w końcu zburzyć, kiedy budowę wznowił kolejny rząd.

My tymczasem w pierwszej kadencji Platformy Obywatelskiej niepostrzeżenie z narzekania, że autostrad u nas w ogóle nie ma i się ich nie buduje – płynnie przeszliśmy do traktowania ich jako oczywistej oczywistości. Tylko najstarsi górale pamiętają, że jeszcze koło roku 2010 trasa Warszawa-Wrocław była horrorem, teraz to przecież jak teleportacja (dziękuję, panie Grabarczyk!).

transamtotemmediumnorth.jpg

Marcus Bowcott, „Trans Am Totem”, instalacja artystyczna, Vancouver Biennale 2015. Fot. CC BY-SA 4.0.

Słowacy są ciągle na naszym dawnym etapie. Jak wiadomo, ten kraj jest bardziej wzdłuż niż wszerz. I o ile jazda wszerz bywa już całkiem znośna ‒ przejechanie wzdłuż od zachodniego do wschodniego krańca nadal jest koszmarem.

To piękny kraj, więc ten koszmar bywa malowniczy. Stoimy w korku, patrząc na Tatry, a nie na mazowieckie równiny pszenno-buraczane – ale ile się można gapić na te wszystkie turnie, piargi, regle, żleby i inne góralskie dynksy na wihajstrach.

Może teraz akurat jednak warto, bo Słowacy chyba wreszcie kończą swoją wielką inwestycję. Co w najbardziej malowniczych fragmentach oznacza przełożenie ruchu do wnętrza tuneli przewierconych przez góry ‒ gdzie ruch będzie płynny, ale widoki takie same jak w każdym innym tunelu. Czy to dobrze? Czy nie mamy czego żałować? Czy to nie jest tak, że trwale psujemy górskie krajobrazy, szpecąc je tunelami, estakadami i pomocniczą infrastrukturą, oraz zatruwamy chemikaliami – a zyskujemy w gruncie tylko skrócenie czasu przejazdu z pięciu godzin do czterech?

Można sobie pytać na zdrowie, ale to niczego nie zmieni. Pekabus locutus, causa finita.

 

Udostępnij

Wojciech Orliński

jest nauczycielem chemii i byłym dziennikarzem. Wydał między innymi książki Route 66 nie istnieje (2012), Lem: Życie nie z tej ziemi (2017), Człowiek, który wynalazł internet. Biografia Paula Barana (2019), a ostatnio Kopernik. Rewolucje (2022).