wwwaleksander_szymielewicz.jpg
Więc czego ci jeszcze trzeba, kotku?
Powinowactwo sztuk przybierało w dwudziestym wieku rozmaite formy i na różne sposoby wiązało się z usposobieniami twórców. Młody poeta Jarosław Iwaszkiewicz poważnie myślał o zajęciu się komponowaniem nie tylko słów, ale i muzyki. Kiedy jednak poprosił o ocenę swoich prób starszego kuzyna, Karola Szymanowskiego, ten zdecydowanie odradził mu kompozytorstwo. Niewykluczone, że niedostrzeżoną zasługą Szymanowskiego dla kultury polskiej ubiegłego wieku jest wzbogacenie jej o twórczość Iwaszkiewicza, który bez tej konsultacji zostałby może przeciętnym komponistą parającym się ubocznie pisaniem tekstów literackich. Między kuzynami trwała zresztą intensywna wymiana poglądów na temat sztuki zarówno muzycznej, jak i literackiej. W jednym z pism autobiograficznych Iwaszkiewicz wspomina, że kiedy podzielił się z Karolem nieprzychylnymi uwagami odnośnie Wariacji na temat walca Diabellego Beethovena, ten skwitował: „Wiesz, kotku, to nie jest ładne, ale w tym jest tyle muzyki…”. O ile wiadomo, Szymanowski zwracał się do młodych mężczyzn per „kotku”, a Iwaszkiewicz był wówczas młodziakiem z rozwichrzoną grzywką.
Jednak autor Króla Rogera – poza pisaniem muzyki, która miała mu zapewnić trwałe miejsce w kulturze nie tylko polskiej – także zajmował się amatorsko pisaniem tekstów literackich i raczej nikt mu tego nie odradzał, ale też mało kto o tym wiedział. Szymanowski pisał w ogóle dużo, lecz przeważną część korpusu jego tekstów słownych stanowią listy, których wysyłał oraz otrzymywał tysiące, spędzając wiele czasu w podróżach i nie mając innej możliwości komunikowania się w czasach, kiedy telefon był wciąż jeszcze nowinką i miał postać czarnej skrzyneczki z tarczą do wykręcania numerów. O skali jego działalności epistolarnej można się przekonać, obcując z edycją jego listów sporządzoną przez Teresę Chylińską.
Dziwne jest, że profesor Chylińska nie otrzymała wielu dowodów uznania za wykonaną przez siebie pracę, praca ta nie ma bowiem wielu odpowiedników w Polsce i gdzie indziej. Badaczka poświęciła kilkadziesiąt lat na przebadanie życia, dzieła i spuścizny Karola Szymanowskiego. Pracując w pojedynkę, zgromadziła wszystkie albo prawie wszystkie listy napisane i otrzymane przez niego, jakie się zachowały. Edycja będąca wynikiem tej roboty ma nominalnie cztery tomy, ale niech nikogo nie zwiedzie ta cyfra. Tylko pierwszy tom zawiera się w jednym woluminie. Drugi ma ich trzy, trzeci – cztery, czwarty zaś – siedem. Zatem faktycznie mamy piętnaście tomów dużego formatu o objętości od trzystu do ośmiuset stron. Doprawdy, warto osiągnąć wysoką rangę w systemie kultury choćby po to, aby zyskać taką followerkę.
Edycja Chylińskiej nie jest prostym zestawieniem listów w kolejności ich powstawania (dodajmy, jedynej rozsądnej, o czym świadczy edycja listów Sienkiewicza, której twórcy zdecydowali się zorganizować materiał według nazwisk adresatów, rozbijając w ten sposób biograficzny porządek korespondencji autora Trylogii). Listy te wzbogacone są nie tylko komentarzem informacyjnym sporządzonym przez edytorkę (zachowującym umiar w serwowaniu faktografii, co również nie jest powszechne), ale też wyimkami z ówczesnej prasy oraz dokumentów prywatnych pochodzących od osób trzecich, które pozostawały w kręgu znajomych lub kolegów po fachu Szymanowskiego. Tak więc, kiedy on sam relacjonuje komuś w liście któryś ze swoich koncertów albo prawykonanie nowego utworu, możemy na kolejnych stronach przeczytać kilka miarodajnych recenzji tego wydarzenia oraz wzmianki na jego temat w cudzych listach, pamiętnikach czy dziennikach.
Dzięki tym zabiegom edytorskim ogromny korpus korespondencji Szymanowskiego można czytać jak powieść z epoki. Oderwane drobiazgi, o jakich mówi się w listach (a dziś w mailach czy smsach), te wszystkie „Stefcia kaszlała”, „Rychu to swołocz”, „pożycz dwie stówy”, stają się składnikami panoramicznie zarysowanej całości życia kompozytora, życia w śladach tekstowych pozostawionych przez niego i jego otoczenie. Śledzimy dzień po dniu jego podróże, wrażenia, zmagania z przeciwnościami losu, nieporozumienia z wydawcą partytur i z impresariami, a wreszcie walkę o dochody, z których oprócz siebie musiał utrzymywać kilka osób z rodziny: zniedołężniałą matkę, brata, któremu artretyzm uniemożliwił karierę pianistyczną, oraz niezbyt czynną życiowo najstarszą siostrę. Możemy zobaczyć z bliska zarówno dandysowski styl jego bycia, wielkopański rozrzutny gest potomka starej rodziny szlacheckiej, jak i rozpaczliwą niezaradność w sprawach praktycznych oraz przykrą konieczność stawiania czoła temu, co obecnie określa się jako „hejt” – a co jest zjawiskiem bardzo starym. Edycja Chylińskiej mimo swoich rozmiarów nie ma nic wspólnego z filologicznymi kolubrynami straszącymi na półkach bibliotek uczelnianych. To fascynująca lektura, dużo ciekawsza od wielu wysilonych i upozowanych memuarów, nie mówiąc już o tandetnych biografijkach, których mamy obecnie zatrzęsienie. Gdyby tak Iwaszkiewicz doczekał się kiedyś takiego wydania swoich listów. (Ale to już raczej na płycie, bo w papierze miałoby nie mniej niż pięćdziesiąt tomów…)
Profesor Chylińska, wierna zasadom sztuki edytorskiej, nie pominęła żadnego, choćby najdrobniejszego elementu w zachowanej spuściźnie epistolarnej autora Harnasi. Oto więc pod numerem 493 w drugim woluminie drugiego tomu Korespondencji 1 czytamy list wysłany do Szymanowskiego 4 maja 1924 roku przez nieznanego skądinąd Henryka Sobczaka:
Kochany Katotku [„Katotem” nazywali Szymanowskiego bliscy],
zwracam się do Ciebie z prośbą, gdyż jestem w krytycznym położeniu, jak dobże wiadomo, że zostałem bez posady od 1 maja, a Józio jest chory, gdyż bardzo ciebie proszę zebyś mi muk coś gotówki przysłać i Kochany Katotku przepraszam cie, że mam maleńkom prośbe do ciebie czy morze byś mi muk wybrać z bielizny lub inny rzeczy. Prosiłbym cie żebyś przysłaj mi pocztą pod adreś, który ci zostawiłem? jestem na wsi do 1 Czerwca proszę cie nie zapomnij biednego Henryka – ukłony dla Gucia.
z poważaniem
zawsze kochający cię
Henryk S.
PS przepraszam cie, że się ośmielam w ten sposób prosić ciebie
List ten, jak łatwo spostrzec, napisany został przez osobę półpiśmienną, mającą za sobą tylko kilka klas szkoły elementarnej. Jego autor był zapewne jednym z przelotnych kochanków Szymanowskiego, chłopakiem z tak zwanych nizin społecznych (dziś powiedzielibyśmy „z grupy wykluczonych”), być może robotnikiem, rzemieślnikiem lub wyrobnikiem czy posługaczem, który, znalazłszy się w trudnej lub raczej trudniejszej niż zwykle sytuacji materialnej, prosił swojego elitarnego przyjaciela („przyjaciela”?) o wsparcie w gotówce i ubraniach. Czy i jakie otrzymał, nie wiadomo, lecz wiadomo, że sam Szymanowski przez większość dorosłego życia zmagał się z deficytami finansowymi. Lecz mimo to – na co dowody mamy w korespondencji – jeśli uzyskiwał zastrzyk gotówki, natychmiast rozdzielał ją niemal w całości między potrzebujących.
Przytoczyłem ów list nie tylko dlatego, że jest on dość zaskakującym wtrętem wśród setek listów płynących od i do Szymanowskiego wewnątrz siatki towarzyskich powiązań na najwyższym szczeblu socjety kulturalnej (kilkanaście stron po prośbie od Sobczaka czytamy w edycji list od księżny Edmondowej de Polignac, sławnej w międzywojniu mecenaski sztuki, zapraszający adresata na obiad w jej paryskim pałacu). Jest on bowiem również śladem wskazującym na ten mniej romantyczny i mniej ekscytujący wymiar życia intymnego kompozytora. Całkiem możliwe, że takich listów otrzymał on sporo, chociaż zachował się tylko jeden. Osoby zainteresowane homoerotycznymi wątkami w życiu znanych postaci często widzą te wątki albo zbyt romantycznie, albo zbyt pikarejsko, albo wreszcie zbyt hedonistycznie. Jednak zarówno wyrafinowane flirty z pięknymi chłopcami, jak i niebezpieczne przygody w półświatku oraz mityczny dziki seks – mają, jak się zdaje, całkiem trywialne podglebie. Cytowany list jest głosem Realnego łamiącym komfort Mitu.
Wielość twarzy tego Mitu można zobaczyć, konfrontując jego odmianę platońską, opartą na sublimacji popędu, z jej przeciwieństwem, które także znalazło wyraz w przedstawieniach. W ramach emancypacji ujrzeliśmy bowiem pod koniec dwudziestego wieku szereg przedstawień artystycznych, w których seks (również nieheteronormatywny) pojawiał się bez żadnych osłonek, manifestacyjnie i szczegółowo. Jednym z kamieni milowych na tej drodze były fotografie Roberta Mapplethorpe’a. Nie w tym tekście miejsce na przypominanie ich autora i skandali, jakie wywoływał swoją sztuką za życia i po śmierci. Wystarczy drobna uwaga na temat wyrazu twarzy.
Istnieje co najmniej kilkaset zdjęć przedstawiających Mapplethorpe’a, zarówno autoportretów, jak i fotografii robionych mu przez innych ludzi. Bardzo trudno jest wśród nich znaleźć ujęcie, na którym by się uśmiechał. Nawet na młodzieńczych zdjęciach z Patti Smith miewa co najwyżej lekki półuśmieszek, o którym trudno powiedzieć, czy wyraża radość i dobry nastrój, czy złośliwą ironię. Na wykonanych przez niego fotografiach ludzie, którzy uprawiają ze sobą różne ekstremalne gry erotyczne, także nigdy się nie uśmiechają, przeciwnie – na większości z nich są śmiertelnie poważni. Jak gdyby totalny seks, któremu Mapplethorpe rozmyślnie poświęcił swoje życie (i to w każdym sensie słowa „poświęcenie”), nie miał nic wspólnego z potocznie rozumianą przyjemnością, jak gdyby był raczej przytłaczającym, ponurym i solennym obowiązkiem, który wykonuje się wbrew wszystkiemu w imię jakiejś nieznanej, niepojętej wyższej zasady. Ludzie uwiecznieni przez Mapplethorpe’a nie są ani trochę radosnymi świntuszkami – są raczej kapłanami straszliwych misteriów, tak doniosłych, że przygniatają swoją wagą nawet celebransów. Jakoś tak się więc dzieje, że zachowania seksualne ulegają mitologizacji niezależnie od tego, czy poddaje się je skrajnemu wyparciu, jak to zrobił Platon, czy też się je skrajnie praktykuje, jak to robili bywalcy nowojorskich klubów S/M z lat przed pandemią AIDS, obfotografowani przez Mapplethorpe’a. Wygląda na to, że „złoty środek” w tej dziedzinie jest punktem wymykającym się lokalizacji.
Eskamotowanie tematu preferencji seksualnych Szymanowskiego przez Chylińską jest bodaj jedynym zarzutem, jaki można postawić jej dziełu. Zwłaszcza dziś łatwo znaleźć odważnych, którzy oskarżają jej prace o zaściankową pruderię, nie myśląc o tym, że może jednak czasem lepiej jest nie ściągać swojemu bohaterowi majtek, zwłaszcza kiedy nie można go zapytać, czy nie ma nic przeciwko temu. Zresztą gdyby badaczka naprawdę miała zamiar wysterylizować Szymanowskiego, pominęłaby list Sobczaka i mało prawdopodobne, że ktokolwiek kiedykolwiek by to zauważył. Dyskrecja Chylińskiej wynikała pierwotnie z powodów normatywnych – jej pierwsze prace powstały w latach pięćdziesiątych, kiedy o nienormatywnej seksualności tak zwanych wielkich ludzi można było co najwyżej napomykać aluzyjnie we wspomnieniach i półprywatnych publikacjach o niszowym obiegu. Faktem jest jednak, że owa dyskrecja weszła badaczce w nawyk. Nawet w ogromnej, trzytomowej biografii Szymanowskiego, będącej ukoronowaniem jej pracy i wydanej już w dwudziestym pierwszym wieku, kwestia jego seksualności jest potraktowana oszczędnie (mówiąc oględnie).
Ale, powtórzmy raz jeszcze, nie znaczy to, że Chylińska uprawiała kastracjo-cenzurę na swoim bohaterze. Kto czyta uważnie edycję listów, ten się jednak doczyta, jak Katot rwał listownie Tadeusza Żakieja po tym, jak ten początkujący dziennikarz zrobił z nim wywiad, oraz (po francusku) Serge’a Lifara po tym, jak stracił dla niego głowę w Paryżu; albo jak półsłówkami referował bardziej zaufanym korespondentom swoje podboje wśród młodych żuli. Te wyraźne ślady, ekscytujące w pierwszym wrażeniu, są jednak dość przygnębiające w rozsądnym zdystansowanym oglądzie – ponieważ partnerzy Szymanowskiego nawet w intymnej korespondencji pozostają przeważnie anonimowi. Jedynym chłopakiem Szymanowskiego, o którym wiadomo cokolwiek konkretnego, był ostatni z jego względnie stałych partnerów, Aleksander Szymielewicz (1912-1944), model do pierwszego znanego światu fotograficznego aktu męskiego wykonanego w Polsce, lekarz poległy w powstaniu warszawskim. Zachowała się garść listów pisanych przez Szymielewicza do Szymanowskiego (w których zwraca się do niego per „Drogie Maestro”), ale żaden z nich nie pochodzi z ostatniego okresu, kiedy kompozytor, osamotniony i opuszczony przez wszystkich, konał powoli na gruźlicę w Grasse na południu Francji, a potem w szwajcarskiej Lozannie. Kiedy w nowszych czasach, prawem wahadła i odwetu, zaczęto namiętnie eksplorować temat życia erotycznego Szymanowskiego, piewcy Hedone nie omieszkali zapomnieć również i o tym, nieco przygnębiającym aspekcie Mitu.
Na pociechę zostaje jednak literatura. Albowiem Szymanowski oprócz tysięcy listów pisywał też eseje, artykuły i wiersze. Teresa Chylińska zebrała je w dwóch tomach Pism, stanowiących całość z piętnastoma tomami korespondencji. Ozdobą Pism jest zaś to, co pozostało z legendarnej powieści Karola z Atmy – z Efebosa.
Przymiotnik „legendarny” jest dziś tak zużyty, że przestał znaczyć cokolwiek, podobnie jak przymiotnik „kultowy”. W powodzi legendarnych knajp serwujących kultowe kluski na mące zapomnieliśmy, że „legenda” jest czymś, o czym tylko się słyszało albo czytało (zwłaszcza to drugie, zważywszy, że słowo to po łacinie oznacza „rzeczy, które trzeba przeczytać”). Ale wobec Efebosa przymiotnik ten jest w pełni uzasadniony. Prawdopodobnie jedynym człowiekiem poza samym Szymanowskim, który przeczytał ten utwór w całości, był Iwaszkiewicz. Kompozytor powierzył mu obszerny i trudno czytelny rękopis. Iwaszkiewicz umieścił manuskrypt razem z innymi papierami w mieszkaniu w centrum Warszawy, sądząc, że będą tam bezpieczniejsze niż na Stawisku. O publikacji mowy być nie mogło – kiedy Iwaszkiewicz odważył się napomknąć o zamiarze wydania tej powieści w wypowiedzi radiowej, siostra Szymanowskiego, Zofia, natychmiast zabroniła mu wszelkich działań w tym kierunku. Niestety, w trakcie bombardowań we wrześniu 1939 roku rękopis uległ zniszczeniu.
Z Efebosa przetrwały tylko odpisy fragmentów. Z nich i z relacji Iwaszkiewicza wiemy, że utwór dotyczył głównie losów młodego polskiego arystokraty nazwiskiem Alo Łowicki, który podróżuje po Włoszech, zdobywając doświadczenia estetyczne, artystyczne i erotyczne. Efebos był chyba przykładem dekadenckiej Bildungsroman, w której Szymanowski zarazem uciekał od rzeczywistości (pisał ją w latach rewolucji bolszewickiej, przebywając w Ukrainie) i dokonywał obrachunku z własnym życiem, przeszłym i przyszłym. Trudno jednak formułować konkretne sądy na temat utworu, który zaplanowany był na dwa duże tomy, a zachowane z niego fragmenty zajmują kilkadziesiąt stron druku. Na pewno powstawał on pod wpływem estetyki fin-de-siècle’owej łączonej z motywami orientalizującymi rodem z prozy Tadeusza Micińskiego, której Szymanowski był entuzjastą. O tym połączeniu świadczy zachowany fragment, którego tytuł warto przytoczyć: Opowieść o cudzie świętego młodzieniaszka Inoka Porfirego-Ikonografa. Nie wiadomo jednak, jak Szymanowski łączył te wschodnie ingrediencje z rozległymi opisami sztuki włoskiej, o których smaku i znawstwie Iwaszkiewicz wypowiadał się z uznaniem. Może Król Roger, ich wspólne dzieło, zawiera jakieś odblaski Efebosa.
Jedynym obszerniejszym z zachowanych urywków tej powieści jest scena rozmowy bohaterów przy stole na temat różnych odmian miłości, nawiązująca jawnie do Platońskiej Uczty (i tu, i tam kobiety przegrywają). Przetrwała ona w rosyjskim przekładzie, dokonanym przez autora dla tancerza z Baletów Rosyjskich, Borisa Kochno (1904-1990), który wzbudził w Szymanowskim krótką, acz gwałtowną namiętność, kiedy był jeszcze nastolatkiem. Teresa Chylińska wytropiła rękopis owego tłumaczenia i przejęła go od Kochno w Paryżu w 1981 roku (ostatecznie odkupiono go kilka lat później). Dowiedziała się przy tym, że adresat przez ponad sześćdziesiąt lat trwał w przekonaniu, że otrzymał od swojego adoratora rosyjski przekład tekstu Uczty Platona. Ten detal jest jeszcze jednym tragikomicznym elementem biografii intymnej Szymanowskiego.
Aby zaś nie kończyć tego szkicu zbyt żałośliwą nutą, informujemy, że słowo „efebos” w klasycznej grece z piątego wieku przed naszą erą znaczyło tyle, co po naszemu „poborowy”. No i co z tym Mitem, kotku?
- 1. Polskie Wydawnictwo Muzyczne, Warszawa 1994, s. 100.