1609543763_tco1ok_600.jpg

Źródło: demotywatory.pl

Jak przestaliśmy nie lubić pracy

Kornel Cymerman
W numerach
Wrzesień
9 (790)

Piąta rano

Na dworze śnieg i zawieja

Idzie żołnierz do pracy

Ale to już nie ja

(wiersz, który recytował z lubością  mój tata po zwolnieniu się z pracy w wojsku)

 

Na przełomie lat nastych i dwudziestych naszego wieku królował, nie tylko wśród młodzieży szkolnej, taki mem: NIEDZIELA WIECZÓR I HUMOR POPSUTY. Był to tylko podpis pod zdjęciem osiedla z wielkiej płyty, ale wszyscy wiedzieli, o co chodzi. O owo, nieznane już ludziom dzisiejszym, uczucie bolesnej melancholii, że oto dopala się niedzielny zmierzch, jeszcze tańczą ostatnie promienie okrutnego słońca, jeszcze może czeka nas jakiś wielki finał w postaci odcinka Tańca z gwiazdami czy lepszej kolacji, ale raczej gderliwe ponaglenia („spakowany? Lekcje zrobione?”), markotne westchnienia („znowu!?”); jutro poniedziałek, koniec laby, trzeba iść do pracy. Poniedziałek. Wieczne niedowierzanie, że to już, bezwzględny poranek, „jeszcze pięć minut”, ktoś wsypał owsiankę do kawiarki, ktoś nie zdążył zjeść śniadania, ktoś poplamił garnitur pastą do zębów, ktoś spóźnił się na autobus, ktoś nie zmieścił do tramwaju, a wszystkich bolały brzuchy i głowy na samą myśl o konieczności sprawdzenia elektronicznej poczty. Słowem: poniedziałek, przez wiele dziesięcioleci historii tzw. cywilizowanego świata zachodniego, najbardziej znienawidzony dzień tygodnia.

Były to czasy, drogie dzieci, kiedy tych, co bogacili się z pracy ludzkich rąk i głów nazywano pracodawcami. DAWCAMI!!! Wyobrażacie sobie?

Dlaczego tak bardzo nie lubiliśmy pracy? Bo jest gupia, odpowiadał, jakże rezolutnie, nasz wewnętrzy pięciolatek, ale dlaczego jest głupia? Dlaczego reagowaliśmy na nią buntem lub zaciętą rezygnacją, dlaczego z nieskrępowaną, choć głęboko tajoną radością dzieci i ekstazą heroinistów „kradliśmy” (komu? Przełożonemu? Nie, to spoko ziom, więc komu? Jego przełożonym? Systemowi? Kulturze orki i harówki?) minuty i godziny naszych dniówek; dlaczego odgrywaliśmy cwaniackie i misterne performanse profesjonalizmu i maskarady zajętości żeby rozdmuchać, rozpulchnić, uprawdopodobnić sensowność i sprawiedliwość stosunku czasu i efektu, a zarazem przekabacić czas na naszą stronę, tylko po to, żeby był już koniec, żeby było po. Nigdy nie było po.

Oczywiście nie wszyscy mieliśmy pracę bez sensu, tylko, że praca z sensem była zazwyczaj bez pieniędzy, tak jakby nieumieranie z frustracji nad bzdurnością zajęć było już wystarczającą zapłatą. Niektórzy z nas zaś w ogóle nie mieli pracy, przynajmniej nie w świetle prawa (prawa pracy), za to zaharowywali się w kolejnych zleceniach, dziełach, fuszkach, projektach, grantach itp. Zarazem, nie potrafiliśmy pozbyć się wszczepionego pod samo serce poczucia winy, że nie harujemy dostatecznie dużo i autoagresywnych odruchów konsumpcjonistycznej kompensacji, które już wtedy trafnie definiował jeden z najwybitniejszych antropologów początku wieku David Graeber:

Wymyśliliśmy sadomasochistyczną dialektykę, która sprawia, że wydaje nam się, jakby ból, którego doświadczamy w miejscu pracy, był jedynym możliwym usprawiedliwieniem naszych potajemnych konsumenckich przyjemności, a jednocześnie fakt, że nasza praca zżera nam coraz więcej dnia, oznacza, że nie stać nas na luksus „życia” […] a to z kolei oznacza, że potajemne konsumenckie przyjemności są jedynymi, na jakie możemy sobie pozwolić.1

Były to czasy, dodam od siebie, gdy napisanie dwustronicowego raportu kosztowało mnie zjedzenie pudełka lodów (400 ml) na raz i papierosa co półtora zdania, nie licząc kompulsywnych przerw na siku.

Były to czasy, kiedy lenistwo, a więc cenioną tak dziś przez nas sztukę umiejętnego poniechania i bezbolesnej rezygnacji, piętnowano jak najgorszą przywarę i uważano za coś gorszego niż chciwość i brutalna rywalizacja, te ostatnie nazywając przedsiębiorczością, konkurencyjnością czy zaradnością. Ba, nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że zaradność to nie oszukiwanie na podatkach, ale umiejętność przetrwania o litrze czystej wody dziennie, albo cerowania skarpetek. Warto więc krótko przypomnieć, jak doszło do zmiany tamtego, zdawałoby się nienaruszalnego, status quo.

Więc najpierw był Strajk Sów. Wiecznie niewyspani pracownicy biurowi i administracyjni, sklepowe i budowlańcy, ogrodniczki i portierzy stawiali się w miejscach pracy tylko po to, żeby przespać pierwsze trzy-cztery jej godziny i udowodnić, że świat się nie zawali, jeśli niektóre okienka będą obsługiwane od jedenastej do szóstej po południu. Strajk nie udałby się bez żelaznej konsekwencji i determinacji młodzieży szkolnej, która masowo pogrążała się w zbiorowym chrapaniu na pierwszych godzinach lekcyjnych, z czego chcąc nie chcąc zaczęli korzystać nauczyciele – próbowaliście kiedyś dobudzić trzydziestu rozespanych nastolatków? No właśnie, lepiej nakryć się kocem i samemu dospać. Na dużej pauzie wszyscy omawiali swoje sny, „drugie śniadanie” było teraz pierwszym. To były czasy.

Potem, jeśli rozpatrywać zagadnienie od strony historii idei, zespół młodych antropolożek i aktywistek wylansował termin opiekomunizm. W swoim zbiorowym dziele pod tymże tytułem przekonywały one, że komunizm i socjalizm nie udały się, gdyż, mimo, że dowartościowywały pracę fizyczną, to źle stawiały pytanie o jej sens, koncentrując się, podobnie jak kapitalizm, na robieniu dużo i intensywnie, nie doceniając pracy opiekuńczej ani znaczenia czasu wolnego dla ludzkiej, już chciałem powiedzieć, produktywności, ale nie, trzeba było nauczyć się zapomnieć tego słowa, dla ludzkiego dobrostanu. Wydanie książki nieco tylko wyprzedziło wybuch Strajku Matek, który rychło przerodził się w Strajk Matek i Ojców, a potem w Powszechny Intensywny Entuzjastyczny Strajk Opiekujących się, w skrócie PIESO, zwany pieszczotliwie Piesiem2, na pamiątkę którego obchodzimy dziś, co jakiś czas, bez określonej daty, niewielkie święta publiczne.

Wywalczono obowiązkowy urlop rodzicielski dla obojga3 rodziców, do odbycia w tym samym czasie. Oznaczało to oczywiście upadek tradycyjnej rodziny, no ale trudno. Oczywiście pojawiały się głosy – nie całkiem pozbawione racji – że praca opiekuńcza to miłość, a miłości nie można wycenić, dobiegały one jednak głównie ze strony tych poważnych i zatroskanych mężczyzn, którzy w życiu nie zmienili pieluchy dorosłej osobie. Po przymusowym (no, powiedzmy: usilnie rekomendowanym) trzydniowym wolontariacie w domach opieki zmienili zdanie. Doprowadziło to do konsensusu, że lepiej nie mieszać w to miłości, nie grzęznąć w definicjach, i do powszechnych zasiłków opiekuńczych dorzucić po prostu ten dochód bezwarunkowy.

Dobiegałem wtedy czterdziestki i dysponując wolną kwotą dwóch tysięcy złotych słodkiego „bedepe", postanowiłem spełnić wszystkie swoje najskrytsze i najdziksze fantazje. Wsiadałem rano do pociągów osobowych by w drodze na stacje typu Tłuszcz, Małkinia, albo Aleksandrów Kujawski (zawsze marzyłem o zwiedzeniu tamtejszego dworca PKP) przysypiać w promieniach jaskrawego słońca. Nastawiałem budzik na ósmą, po to, żeby zjeść śniadanie, i znowu pójść spać. Chodziłem do kina żeby drzemać na seansach, chodziłem do teatru, bo wreszcie było mnie stać. Sprawdzałem bardzo dokładnie prace roczne osób studenckich, dając im rozbudowane porady składniowe i frazeologiczne. Poza tym, jak dobrze wiecie z historii, jako rozpieszczane „pieniędzmi za nic” społeczeństwo siedzieliśmy całe dnie w kawiarniach (w których pracowaliśmy rotacyjnie), plotkowaliśmy, odrabialiśmy swoje szychty na śmieciarce, w miejskim ogrodnictwie albo w piekarniach, zakładaliśmy poliamoryczne komuny, w których szybko nam się nudziło, albo i nie, piliśmy piwo na ławkach, zawsze wyrzucając po sobie butelki (bo przecież sami odrabialiśmy obowiązki śmieciarskie), ale głównie to zajmowaliśmy się sobą nawzajem, dziećmi przyjaciół i matkami znajomych, samotnymi sąsiadkami z telewizją analogową i staruszkami o ograniczonej sprawności ruchowej. Nie przestaliśmy pracować, to niemożliwe, ale przestaliśmy się dusić robiąc rzeczy niepotrzebne, by wypełniać roboczogodziny i tabele w raportach, rzeczy szkodliwe dla planety, by nabijać kabzy wyzyskiwaczom, rzeczy wyniszczające zdrowie i psychikę, by przeżyć do pierwszego.

Zlikwidowano, niemal do zera, problem smogu w miastach, bo nikt już nie musiał zadawać szyku jeżdżąc suvem do pracy, a mając więcej czasu na dojazdy ludzie masowo pokochali rowery. Emisje spadły, dzięki czemu jeszcze jakoś żyjemy na tej planecie suszy i upałów, ale warto, moje drogie dzieci, pamiętać, że jeszcze w latach dwudziestych tego samo wieku, w którym żyjecie pomysł rozłączenia bezsensownej harówki i środków na utrzymanie uznawano za tak egzotyczny i utopijny, jak sto lat wcześniej pomysł na ośmiogodzinny dzień pracy, albo prawo do emerytury i ochrony zdrowia. Trzeba było nie tylko odważnej wyobraźni, ale i wielkiego zmęczenia, by wywalczyć sobie lepsze – i całe – życie.

  • 1. David Graeber Praca bez sensu. Teoria, przełożył Mikołaj Denderski, Warszawa 2019, s. 385-386.
  • 2. Warto przypomnieć, że główne hasło strajku: „Chcemy całego życia” zaczerpnięte było od pierwszych polskich emancypantek z początków dwudziestego wieku.
  • 3. Zapis „obojga” zamiast „wszystkich” był ustępstwem na rzecz strony konserwatywnej, później zmienionym na „co najmniej dwojga”.

Udostępnij