6_332_x_2422.jpg

Michał Walczak "Kopalnia", Teatr Dramatyczny, Wałbrzych 2004, reż. Piotr Kruszczyński, fot. Mariusz Stachowiak

Niekompetencja, niedojrzałość

Tomasz Rakowski
Rozmowy Dialogu
15 sty, 2017
Styczeń
2017
1 (722)

W swojej książce Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Etnografia człowieka zdegradowanego zajmowałeś się wykluczeniem i biedą. Bieda i bezrobocie stają się doświadczeniem polskiej transformacji. Zastanawiam się, czy też nie w tym momencie pojawia się na taką skalę pogarda wobec biednych.

Zajmowałem się skutkami transformacji ustrojowej, która została przeprowadzona w bardzo radykalny sposób w latach dziewięćdziesiątych. Abstrahuję od jej sensowności w kategoriach ekonomicznych czy społecznych. Przyjmuję ją jako warunki, które wówczas zaistniały. Mogę oczywiście mieć swoje zdanie, widzę to, że wiele osób zostało postawionych w bardzo trudnej sytuacji, że ludzie masowo tracili pracę, że znaleźli się w innym świecie – stracili stabilność statusu i ekonomicznego, i społecznego.

Ekonomia ekonomią, tu chodziło o życie wielu tysięcy ludzi…

Dla mnie bardzo ważne jest ich doświadczenie: próba działania w tych warunkach, próba radzenia sobie, reakcja na nową sytuację, a także komunikowanie wymiaru cierpienia, który się z tym wiązał. Reformy, które przeprowadzono, są też dla mnie pewnym nieprzekraczalnym progiem poznawczym – nie będę się wypowiadał jako ekonomista, reformator czy ktoś, kto recenzuje ten plan przemian, bo jeśli chce się przyjrzeć doświadczeniom ludzkim, to trzeba znać ten kontekst, ale jednocześnie nie być kimś, kto radykalnie go ocenia. Poza tym przebieg takich procesów jest tak wieloczynnikowy i nieprzewidywalny, że ocena jest bardzo trudna. Zwłaszcza że coś, co ma charakter katastrofy społecznej, lepiej widać z perspektywy czasu.

Ale dziś wiemy dużo więcej. Mamy też inną perspektywę niż modernizatorzy. Dziś widzimy nie tyle sukces polskiej gospodarki, ile tych wszystkich, którzy – mówiąc delikatnie – nie zostali beneficjentami tych przemian. Wtedy też powstaje najbardziej radykalny podział na bogatych i biednych.

Tu zaczyna się poważny problem. Mówiła i pisała o tym Elżbieta Tarkowska – bieda, ubóstwo, bezrobocie stają się w latach dziewięćdziesiątych widoczne, są społecznie jawne. I pojawia się pytanie: co się dzieje z tymi ludźmi w momencie, kiedy stają się widoczni? Jak są traktowani? A traktowani są w sposób ściśle związany z modernizacją i z oczekiwaniami dotyczącymi tego, jak powinno wyglądać społeczeństwo. Biedni i bezrobotni byli postrzegani jako ci, którzy nie dorośli, którzy nie nadążają za przemianami i którzy są w jakimś sensie wadliwi – mentalnie, charakterologicznie, społecznie. Nie mają należytych kompetencji, żeby sprostać nowym warunkom ekonomicznym. I wymagają gwałtownej reedukacji albo innego programu, który ich bardzo mocno odpodmiotowi.

Kiedy to się zaczyna?

Ten stosunek do ludzi wykluczonych, biednych, zdegradowanych, zubożałych pojawia się już w latach dziewięćdziesiątych, lecz przybiera na sile na przełomie stuleci (prowadziłem swoje badania między 2001 a 2006), kiedy wskaźniki bezrobocia – sięgające dwudziestu procent – były najwyższe i kiedy masowość bezrobocia była największa; kiedy było ono najbardziej widzialne. Wcześniej widać było wszędzie drobną przedsiębiorczość, „szczęki” pod Pałacem Kultury, często była to bardziej biedaprzedsiębiorczość, natomiast totalne doświadczenie bezrobocia pojawiło się później. Masowość tego zjawiska stała się publicznym skandalem i podlegała bardzo gwałtownym ocenom, wśród których pojawiała się często właśnie pogarda. Pojawiło się myślenie w kategoriach kompetencji cywilizacyjnej – dokładnie tak, jak się myślało w starej wyobraźni antropologicznej, ewolucjonistycznej: że pewne grupy są bardziej rozwinięte cywilizacyjnie, a inne nie. I muszą dopiero do cywilizacji dojrzeć.

Neoliberalny przekaz był taki, że każdy może wszystko, a kto sobie nie radzi, to sam jest sobie winien. Trzeba było się uczyć, trzeba być elastycznym, kreatywnym, trzeba się dokształcać – to słyszeli ludzie…

Tylko że badania, które prowadziłem, pokazały, że było dokładnie odwrotnie, niż się wówczas sądziło – że ci ludzie mają olbrzymie zasoby, zresztą jak każdy z nas; że mają motywację do działania, do reagowania na swoją sytuację. Oni w bardzo aktywny sposób szukali wyjścia z sytuacji, w której się znaleźli. Także na głębszym poziomie – przebudowania swojej tożsamości, przebudowania swojej biografii, także przebudowania doświadczenia społecznego. To olbrzymi wysiłek poznawczy zmierzający w stronę odbudowania swojej wartości w sytuacji katastrofy. Co bardzo ważne, ludzie, którzy im towarzyszyli – sąsiedzi, rodziny, mieszkańcy miasta, policja, lokalne służby, straż miejska, leśnicy w Wałbrzychu, gdzie prowadziłem badania – to całe otoczenie  nie traktowało ich z pogardą. Zwykle nie myśleli o nich jako o osobach, które w czymś zawiniły i nie umieją znaleźć pracy.

Które umieją tylko kraść…

Były takie slogany, które odnosiły się do społeczności popegeerowskich czy do górników. Był na przykład anons cytowany przez reportera Mariusza  Urbanka, mówiący że „osób karanych i górników nie zatrudniamy”. „Pracujemy, nie kradniemy” – takie były z kolei hasła górników, kiedy demonstrowali przed wałbrzyskim ratuszem. Budowali w ten sposób narrację, że są uczciwie pracującymi ludźmi. Oczywiście, pojawiały się też głosy polityków związanych z opcją liberalną, że to są ludzie, których należy przepędzić. I politycy mieli swoje argumenty, zwłaszcza w pierwszej fazie, kiedy kopano koparkami w parkach miejskich – to był rodzaj działalności rabunkowej. Mimo tego wsparcie i solidarność ze strony sąsiadów były ogromne. Wiele nielegalnych działań – zbieranie złomu czy kopanie w biedaszybach – tolerowały i nieformalnie akceptowały miejskie służby porządkowe. Wszyscy im sprzyjali, bo każdy miał w rodzinie górnika, który kopie w biedaszybach. Na tym poziomie takie nieformalne wsparcie – powiedziałbym nawet obywatelskie – było bardzo duże. Było w tym dużo solidarności i zrozumienia, a znacznie mniej pogardy.

Więc skąd się wzięła pogarda?

Jeśli mówimy o rozpoznaniu wadliwości, czyli właśnie o pogardzie wobec tych ludzi, to dotyczy to niestety w głównej mierze elit wielkomiejskich: dziennikarskich i – niestety muszę to powiedzieć – przedstawicieli nauk społecznych. Stworzyli oni niezwykle silny dyskurs oskarżający współobywateli o niekompetencję cywilizacyjną. To się wiąże z bardzo silnym funkcjonowaniem stereotypów inteligenckich w naukach społecznych. Z funkcjonowaniem samej inteligencji, która czuje się uprawniona do tego, żeby nadawać właściwy kierunek zmianom społecznym czy kulturowym.

Wśród oskarżeń było opóźnienie cywilizacyjne. Co jeszcze?

Mówiło się o tym, że w Polsce zanikły więzi społeczne, że społeczeństwo polskie nie ma obywatelskich kompetencji, cnót, aktywności. Mówiło się, że jest to społeczeństwo, które wycofuje się do amoralnego familizmu, które koncentruje się na maksymalizacji swojego zysku kosztem dobra publicznego. A wszystko to było konsekwencją wyobraźni społecznej, która stanowiła pochodną ewolucji formacji inteligenckiej oraz wynikała z naprawdę radykalnego braku kontaktu z rzeczywistością społeczną. W jednej z recenzji Łowców, zbieraczy, praktyków niemocy... pojawiła się konstatacja, że książka ta jest oskarżeniem nauk społecznych i głosów obecnych w debacie publicznej. O pogardzie w stosunku do przegranych transformacji bardzo wyraźnie pisał już wcześniej Michał Buchowski, który pokazywał, jak dokonuje się taka wewnętrzna orientalizacja, jak powstaje „orientalizm à la polonaise” albo po prostu pogarda – wobec ludzi, którzy stracili pracę.

Przedstawiciele nauk społecznych oderwali się od rzeczywistości. Jak to się stało?

To myślenie bazuje na swoistej „antyetnograficzności”, to znaczy na odłączeniu się od jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi. Co z tego, że byli tam reporterzy czy badacze społeczni, skoro widzieli to, co chcieli zobaczyć – biedaszyby, które pełne są przestępstw, wymuszeń, bandytyzmu, ludzi, którzy tkwią w beznadziei i nie mają pomysłu na siebie. Dostrzegano dokładnie to, co jest przeciwieństwem naszego świata – ciężką pracę, złe warunki, pijaństwo, niekompetencję, bylejakość. Nikt nie chciał na przykład zobaczyć w biedaszybach odtworzenia etosu górniczego, porządności roboty, rytmiczności, wspólnotowości – tego wszystkiego, co budowało sens pracy w kopalni. Tego, że tam wytwarzana była oddolna kultura górnicza, a tu – biedaszybnicza. To w tym „antyetnograficzym” oglądzie kiełkowało ziarno pogardy i przekonania o niekompetencji cywilizacyjnej.

To było wówczas bardzo silne przekonanie.

Ja tam byłem, kiedy ten dyskurs był dominujący. Kiedy mówiło się o radykalnym rozpadzie więzi społecznych czy braku kompetencji obywatelskich. W NGOsach w latach dziewięćdziesiątych, w programach skierowanych do małych miast i do wsi wiele było narracji osadzonych na takim właśnie założeniu: że to jest „spalona ziemia” i że w sensie aktywności społecznej, obywatelskiej tam nie ma nic. Takie były rozpoznania. Jeśli się weźmie na przykład dokumenty Europejskiego Funduszu Społecznego czy projekty animacyjne, to widać, że punktem wyjścia jest tam założenie, że ludzie się wycofali, zamknęli, nie ufają sobie, więzi społeczne nie istnieją… I że trzeba to zmienić. Z dzisiejszej perspektywy widać skalę nieadekwatności tych rozwiązań – bo dlaczego niby te społeczności miałyby być nieaktywne, niewytwarzające swych własnych form obywatelskości?

Bo nie pokrywały się ze znanymi z książek modelami społeczeństwa obywatelskiego?

To jest też dialog z teoretykami społeczeństwa obywatelskiego – z Ralfem Dahrendorfem i innymi – w wyniku którego został wygenerowany pewien typ idealny społeczeństwa obywatelskiego. Powstała formatka, którą się przykłada, i jeśli coś do niej nie pasuje, to staje się ubytkiem, „brakiem kompetencji obywatelskich”. Nie dostrzega się tego, że ludzie sobie pomagają, że istnieje rodzaj wsparcia czy solidarności, że istnieją Ochotnicze Straże Pożarne, które pełnią niezwykle ważną funkcję, zwłaszcza w przypadku mężczyzn pozbawionych pracy. Weronika Plińska pisała o tym właśnie jako o bardzo ważnej formacji społecznej. Te wszystkie miejsca, w których ludzie na własną rękę wytwarzają formy społeczeństwa obywatelskiego, wsparcia i solidarności, budują elementy swoich kompetencji, poczucia własnej wartości czy zręby podmiotowości – to wszystko nie zostało dostrzeżone. A zamiast tego pojawiła się ta narracja o społeczeństwie, które nie dojrzało.

Teza o tym, że u nas nie było społeczeństwa obywatelskiego, także należała do obiegowych…

To też jest wizja prezentowana na Zachodzie, choćby w brytyjskich ujęciach socjologicznych – że państwo, jego aparat, było w Polsce czymś obcym, było opresyjne, więc ludzie wycofywali się do życia prywatnego, do małych wspólnot; a więc nie istniało społeczeństwo obywatelskie. Jest taka praca pod redakcją Elizabeth Dunn i Chrisa Hanna Civil Society: Challenging Western Models i tam to jest punkt wyjścia – mamy do czynienia z przekroczeniem perspektywy tych teoretyków, którzy są przekonani, że Europa Środkowo-Wschodnia jest pozbawiona kompetencji obywatelskiej. Cały wysiłek antropologów, których teksty są w tej książce, włożony jest w to, by pokazać, że wcale tak nie jest. Że to jest przykład – na poziomie filozofii społecznej – stygmatu czy stereotypu pogardy w stosunku do żywiołowych procesów społecznych, które się rozpoznaje jako wadliwe.

Czyli pogarda przyszła też z Zachodu…

Z perspektywy środowisk „inteligenckich” to jest właśnie ten wzorzec, który gdzieś tam migocze. Natomiast służy on właśnie temu, by wskazywać społeczeństwu drogę, którą należy podążać, wzorzec, który jednocześnie wyklucza, stygmatyzuje, stereotypizuje i dotyka pewnym rodzajem pogardy tych, którzy do niego nie pasują. Tylko to też nie jest takie proste, że one po prostu nie pasują, bo przeczy temu przekonanie o przewodniej roli twórców osądu społecznego czy publicznego. Oni mają tytuł czy legitymację, żeby te rozpoznania tworzyć, i tworzą je według ciasnego modelu. Na poziomie nauk społecznych i publicystyki mamy zatem do czynienia z milczącym założeniem przyjmowanym bez przyjrzenia się rzeczywistości. Budowany obraz był zadziwiający, a jednocześnie miał niesamowitą siłę perswazyjną. I dzieje się to w obliczu takich przemian i doświadczeń społecznych, w których właśnie lokalne środowiska zachowały jakiś rodzaj solidarności.

Co się stało z inteligencją?

Możemy spekulować, bo takie tłumaczenie powinno być poparte badaniami inteligencji w czasie transformacji. Być może był to czas wyjątkowego wzmocnienia tej formacji, która wreszcie mogła naprawdę mówić i wreszcie mogła nauczać i być opiniotwórcza. Bo marzyła o tym już w drugiej połowie dziewiętnastego wieku – to był moment pozytywistycznego budowania społeczeństwa. Jednak nie można było realnie robić polityki, więc pozostawała działalność organicznikowska. Pojawiają się na początku dwudziestego wieku jednak bardzo ważne, rozwojowe myśli społeczne, powstają formacje, które Andrzej Mencwel opisuje w Etosie lewicy. Tam się dzieje wiele wartościowych rzeczy na poziomie refleksji teoretycznej. Pojawiają się wątki, które nie dopuszczają do myślenia wyższościowego.

Ale też to myślenie nie może się wówczas przebić do mainstreamu.

Jednak gdyby zafunkcjonowało w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, to nie wyprodukowałoby – przynajmniej moim zdaniem – takiego obszaru stygmatyzacji. Mam wrażenie, że inteligencja odtwarzała w PRLu dziewiętnasty wiek – jej pozycja nie dawała możliwości działania publicznego, ale pozwalała pielęgnować różne wartości – tu można się powołać choćby na kino Krzysztofa Zanussiego. Inteligencja jest w tych wyobrażeniach  „formą przetrwalnikową”: kiedy przyjdzie właściwy czas, odrodzą się i to oni odbudują społeczeństwo.

No to odbudowali.

Tylko że cały czas społeczeństwo budowało się jednocześnie w całkiem innych ośrodkach. I kiedy w latach dziewięćdziesiątych wszystko stało się możliwe, okazało się, że te ośrodki, w których działa inteligencja, są zupełnie zamknięte na inne doświadczenia – współczujące, braterskie, otwierające się na inne grupy społeczne. Rozpoczął się nurt pouczania i strofowania. Teresa Bogucka, pamiętam, pisała wprost, że to zadaniem inteligencji jest, żeby bronić społeczeństwo przed „trzeciorzędnością, lichością, tandetą”. By je zmieniać, rozwijać, doskonalić… To jest treść tego stereotypu! Tymczasem okazuje się, że i górnicy, i pracownicy pegeerów są w stanie na własną rękę odbudowywać i przebudowywać własne wartości, własne kultury. To są niezwykle ważne i podmiotowe artykulacje tego, co to znaczy być uczestnikiem przemian społecznych. Dotykamy tu kwestii, którą zajmowaliśmy się w czasie badań prowadzonych przez Kolektyw Terenowy w Broniowie i Ostałówku pod Szydłowcem – między innymi właśnie prawem do tworzenia własnej wyobraźni społecznej. Projekt „Historia broniowskiej myśli społecznej” jest właśnie o tym.

Więc co jest do zrobienia?

Pytanie, czy dyskurs wytwarzany przez opiniotwórcze środowiska publicystyczne i akademickiej będzie w stanie stworzyć taką przestrzeń, która jest bardziej wspólna, pełna napięć, odmienności. Która też przede wszystkim nada podmiotowość spotykającym się różnym stronom i dostrzeże, że są różne ośrodki formowania się myśli. Żeby  w dalszym ciągu nie były one podskórnie stygmatyzowane i określane jako niekompletne, prowizoryczne, „festyniarskie”, byle jakie. To jest rodzaj nieustannej rozgrywki kulturowej.

Rozmawiał Piotr Morawski

Udostępnij

Tomasz Rakowski

Etnolog, kulturoznawca, prowadzi badania w Polsce i w Mongolii. Lekarz, specjalista medycyny ratunkowej. Pracuje w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej UW, współpracuje z Instytutem Kultury Polskiej UW. Autor książki Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Etnografia człowieka zdegradowanego (2009), za którą otrzymał m.in. Nagrodę Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera oraz Nagrodę im. Jerzego Giedroycia. Zrealizował wraz zespołem projekty badawczo-animacyjne Prolog. Nierozpoznane wymiary rozwoju kulturalnego (2011), Etnografia, animacja, sztuka (2012-2013) oraz Oddolne tworzenie kultury: etnograficzne badania w działaniu (2014-2015). Obecnie kieruje dwoma projektami badawczymi: Lokalne formy rozwoju. Badania nad nowymi formami działań rozwojowych i samoorganizacji społecznej wśród Torgutów z somonu Bułgan w zachodniej Mongolii oraz Wyzwania etnografii twórczej. Wypracowanie naukowego warsztatu „badań w działaniu” uchwytującego peryferyjne aktywności twórcze i łączącego perspektywę intensywnych badań antropologicznych z animacją kultury i projektami z zakresu sztuki współczesnej.