dsc03681.jpg

Izabela Tadra "Hotel ZNP", 2024, Łódź, Teatr Nowy, reż. Kuba Kowalski, fot. materiały teatru.

W domku dla lalek

Anna Pajęcka
Przedstawienia
06 lut, 2025
Styczeń
2025

Powieść Hotel ZNP Izabeli Tadry jest jak sucha bułka z automatu na dworcu – niby coś tam da się przełknąć, ale czy koniecznie trzeba? Belcia, główna bohaterka, to archetyp „pick me girl”, dziewczyna matrymonialnie mobilna, wiecznie gotowa, aby spakować się i przenieść do kolejnego mieszkania, kolejnego życia, a przede wszystkim – przenieść odpowiedzialność za siebie na kogoś innego. Silna? Słaba? Ani to, ani to – elastyczna. Jak guma do żucia, która leży na chodniku: ktoś ją odciśnie w niej kształt butem, ktoś podniesie patykiem, a ona wszystko przyjmie. Matka i kolejni mężczyźni, których spotyka na swojej drodze rzeźbią jej charakter, ale efekt końcowy jest daleki od plastycznego arcydzieła.

Męczyła mnie ta książka. Była niewygodna, ale coś mnie popychało, aby doczytać ją do końca. Kiedy usłyszałam, że szykuje się spektakl na jej podstawie, byłam przerażona – jak przerobić na scenę coś, co ledwo daje radę na papierze? Jak ciekawie przenieść na scenę powieść obyczajową, i to jeszcze mdłą, pierwszoosobową narrację, napisaną w dodatku z pretensją, która przejawia się choćby w powracającym monologowaniu do bliżej niesprecyzowanego „Pana”, z którym bohaterka spotyka się w tytułowym hotelu? W dodatku to monologowanie sprawia wrażenie, jakby chciano nas od pierwszej strony zarzucić nie do końca dopracowaną psychoanalizą, zaciągniętą metodą kopiuj-wklej z lifestyle’owego pisma, ale nie współczesnego, tylko takiego z lat 60.

Recenzenci książki Tadry nie są zgodni. Jedni piszą, że jej celem było subwersywne podejście do tego, co już istnieje na rynku powieści feministycznej, pokazanie bohaterki, która czerpie dla siebie zyski z patriarchatu i przez to staje się figurą kobiety wyzwolonej, pociągającej za sznurki. Inni (i z tymi zgadzam się najbardziej) nie widzą w powieści niczego poza napompowaną formą, która nie odpowiada treści. Szukając jej mocnych stron, najprędzej mogłabym pokusić się o to, że idea, aby młoda kobieta w świecie mężczyzn nie musiała być jak bohaterka Obiecującej. Młodej. Kobiety – zwarta i gotowa do odwinięcia się, użycia siły. To faktycznie jakiś pomysł – nie zawsze na końcu musi być zemsta, czasem warto zobaczyć rzecz taką, jaka na ogół jest. Poprzyglądać się z różnych stron słabości, destrukcyjnym związkom i relacjom z rodziną.

Belcia irytuje, nawet bardzo. Spektakl na podstawie książki Hotel ZNP, wystawiany na deskach Teatru Nowego w Łodzi także musi momentami irytować. Jak przystało na adaptację powieści uznanej za literacki eksperyment, Kuba Kowalski musiał poszukać odpowiedniej formy dla jej scenicznego przerobienia. Kanwa spektaklu jest uproszczoną fabułą książki: nieszczęśliwa Belcia, żona, niedoszła matka, wdaje się w serię romansów z różnymi mężczyznami. Bezimienni mężczyźni przewijają się na scenie – jest wśród nich Facet z Koksem, Facet w Szlafroku, Facet Romantyczny, Facet od lakierów (swojej byłej dziewczyny, których nie chce pozbyć się z lodówki), Facet, który był Beduinem oraz Facet od wibratorów. Kowalski wybiera dla spektaklu formę rewii, jak zapowiada Nowy Teatr na swojej stronie internetowej, to: „operetka – absurdalna i kampowa, i tragikomiczny stand-up”.

Adaptatorka powieści Małgorzata Maciejewska, jak demiurg chaosu, z precyzją wydobyła z książki esencję: dramaturgiczną jakość jaką wprowadza figura Obcego. Ten, nienazwany, krąży nad bohaterką jak widmo bez formy. „Pan” nie materializuje się na scenie, ale jego obecność jest wyraźnie zaznaczona. Pojawia się w wielu wspomnianych, męskich osobach, tylko żadna nie może dobić do wyobrażonej jakości. Do tego obecny na scenie „duch Belci” odgrywany brawurowo przez Antoniego Włosowicza – dezorientujący element, zwodzi i uwodzi. Raz wstawia się za Belcią, na przykład, gdy jeden z mężczyzn zostawia ją nieprzytomną w hotelu, a raz prowadzi za nią konwersacje z matką. Jest trochę Belcią z przeszłości, a trochę wariantem bohaterki „tu i teraz”.  

Forma operetki, balansująca pomiędzy farsą a tragedią, okazuje się dla tego świata scenicznego idealnym schronieniem – maskuje jego ciężar. Tekst, pozbawiony ponurej powagi powieści, oddycha swobodniej. Czy twórcy polemizują z wizją postaci Belci opisanej w powieści? Czy jej świat – pełen hotelowych popielniczek w szufladach zamiast biblijnych pouczeń („hotelowe pokoje, w których w szufladzie jest popielniczka, a nie Biblia”), nie jest już tylko fantazją retro?

Maks Mac, odpowiedzialny za kostiumy i scenografię, trafia w dziesiątkę kreując wnętrze i wizerunek postaci. To pierwsze to dekadencka, hotelowa przestrzeń, jak z Kubrickowskiego Lśnienia, albo jak z drugiego sezonu serialu Rojst – pełna zamkniętych drzwi, które otwierane wpuszczają kolejne historie. Przypomina ona również domek dla lalek, w którym uwięziono bohaterkę. Sama Belcia to postać przywodząca na myśl raczej eteryczną nimfę niż dekadencką papierosiarę. Nadaje jej to rys nierealności, podobnie jak długie, ciężkie, gęste rude włosy, przez które przypomina księżniczkę Roszpunkę. Ale to Roszpunka, która sama pozwala się zamknąć w wieży. I może nie bez znaczenia jest to skojarzenie – w bajce o Roszpunce ta traci włosy obcięte przez czarownicę tylko po to, aby nie mógł wspiąć się po nich mężczyzna. Atutem Belci są włosy – o włosach rozmawia praktycznie z każdym z wymienionych facetów. „Tylko ich nie obcinaj! Gdyby twoje włosy były ciemniejsze, wyglądałabyś tak pięknie jak Monica Bellucci, albo jak pani Hania, w której się kochałem, gdy miałem osiem lat” – mówi jej mąż, Wilhelm (Maciej Kobiela). Włosy stają się jej więzieniem. Mąż zaplata jej warkocze, a kiedy Belcia po stracie dziecka wpada w depresję, łaskawie pozwala jej je obciąć, bo „jego matka twierdzi, że to pomoże na głowę”. Belcia, niczym postać z baśni, jest uwięziona w klatce cudzych oczekiwań. Jest Roszpunką i jednocześnie Tycjanowską Młodą kobietą podczas toalety – tą, która patrzy pustym wzrokiem, gdy kochanek podsuwa jej lustro. A my, wpatrzeni w ten spektakl, zastanawiamy się, czy Belcia istnieje, czy tylko przegląda się w zwierciadle swoich włosów, swoich popielniczek i cudzych wspomnień.

dsc02992.jpg

Izabela Tadra "Hotel ZNP, 2024, Łódź, Teatr Nowy, reż. Kuba Kowalski, fot. materiały teatru.

Postaci poboczne w spektaklu wnoszą kontrasty i dopełniają świat przedstawiony zbudowany wokół Belci. Jedną z nich jest Nania – opiekunka adoptowanego Pieska, pozornego lekarstwa na pustkę po stracie dziecka. Karolina Bednarek w roli Nani brawurowo wciela się w postać, która stanowi pełne przeciwieństwo eterycznej Belci. W tlenionej peruce, leginsach połyskujących tanim glamour i krótkim futerku, Nania wkracza do scenicznego świata jak tornado. Nie ma w niej ani trochę delikatności. Jest wulgarna, pewna siebie, „osiedlowa” do szpiku – jej sposób żucia gumy jest jak manifest, krzyk ma w sobie rytm pierwszej powieści Masłowskiej, a jej ruchy wydają się rozrywać przestrzeń. Na scenie to ona, a nie Belcia, wydaje się silną i sprawczą figurą. Kiedy dobija się do zamkniętych drzwi łazienki, robi to nie z troski, lecz z wyraźnym zamiarem zaprowadzenia porządku – w jej oczach Belcia jest delikatną mimozą, ale i wyrachowaną manipulatorką, którą należałoby przywołać do porządku. Nania swoim głosem i obecnością burzy baśniową fasadę, przypominając, że pod lukrem tkwią rysy, a za zasłoną czai się proza życia, brutalna i nieprzejednana.

Z kolei Katarzyna Żuk w roli matki Izabeli wprowadza inny wymiar relacji rodzinnych – napięcie i niewypowiedziane żale zawisają między nimi jak cichy trzask podłogi w hotelowym korytarzu. Matka staje się symbolem ciągłego osądu, a jednocześnie jest wzorem, który Belcia próbuje doścignąć albo odrzucić, ale nigdy nie może się od niego uwolnić. W tle przewija się jeszcze groteskowa postać Miłośnika Włosów – występującego w różnych osobach mężczyzny po czterdziestce, który obsesyjnie upaja się ich długością, kolorem i fakturą, jednocześnie zmagając się z własnymi problemami, między innymi z erekcją. To figura absurdalna, smutna i odpychająca.

Reżyser Kuba Kowalski rezygnuje z dosłowności groteski wybierając drogę bardziej wyrafinowaną – absurd, który balansuje na granicy przerysowania, ale wciąż jest zakorzeniony w emocjonalnej prawdzie postaci. Operetkowa forma okazuje się kluczem do tej adaptacji – nie tylko zdejmuje z powieści Tadry jej ołowiany ciężar, lecz także wydobywa to, co w niej nieoszlifowane, nieporadne, niedopowiedziane. Kowalski z przekorą zamienia te wady w siłę spektaklu: wszystko tu jest kampowe, stanowi kolaż kiczu i patosu. Przesada staje się świadomą strategią. Ironia zderza się z autentycznością, a śmiech przechodzi w szokującą szczerość. Reżyser daje widzowi przekrój emocji – czasem błazenadę, czasem ból – i pozostawia go z pytaniem: gdzie kończy się gra, a zaczyna prawda?

Teatr Nowy w Łodzi odważnie eksperymentuje z formą, ale w przeciwieństwie do nieudanej próby przekształcenia dramatu Darii Sobik Zmęczone w musicalową komedię o pracownikach kultury żyjących na farmakologicznym wspomaganiu, Hotel ZNP okazuje się przykładem eksperymentu udanego. W Zmęczonych w reżyserii Katarzyny Szyngiery groteska w musicalowym anturażu zredukowała dramat do lekkiej ironii, spłycając poważne obserwacje do anegdoty, w której widz ma się śmiać, zamiast czuć dyskomfort. Tymczasem w Hotelu ZNP rewiowa lekkość współgra z dramaturgicznym ciężarem, a groteska – zamiast rozwadniać przekaz – wyostrza go, jak szkło powiększające.

To spektakl, w którym forma nie tylko służy treści, ale chwilami nad nią góruje, wydobywając z literackiego pierwowzoru to, co w tekście nie ujawniało swojego potencjału. Dzięki temu teatralna adaptacja staje się dziełem autonomicznym – bardziej wyrazistym, bardziej angażującym i bardziej żywym. W Hotelu ZNP emocje i absurd, liryzm i groteska, lekkość i ciężar splatają się w jedną, zaskakująco spójną całość, która udowadnia, że teatr, w odpowiednich rękach, może triumfować tam, gdzie literatura grzęźnie.

Udostępnij

Anna Pajęcka

Krytyczka sztuki, pracuje w redakcji „Dwutygodnika.com”.