wwwkolejka.jpg

Protest przeciwko projektowi zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, kwiecień 2020. Fot. Magda Mosiewicz

Wirus

Kornelia Sobczak
W numerach
Maj
2020
5 (762)

1.

Napisz taki tekst, żeby w lipcu czy sierpniu też się dało czytać, powiedziano mi z redakcji, a jedyne, co byłam w stanie pomyśleć, to, mój Boże, czy będzie kiedyś jeszcze jakiś lipiec albo sierpień? Lody na gałki, zimno nad morzem, deszczowo w górach, kurz na chodnikach, sto pięćdziesiąt tysięcy wystaw żywych gadów i robali, czterysta domów na głowie jak Polska długa i szeroka, bardzo brzydkie magnesy z papieżem i bez papieża, kolorowe włosy do warkoczyków, tęczowe długopisy, oscypki, tatuaże z henny, giełda minerałów, wszechobecny horror reklamy wielkoformatowej, o lato polskie, o słodka brzydoto turystycznych miejscowości, będziesz ty kiedyś jeszcze? Nie mam dużych wymagań, wystarczyłby wehikuł czasu do lipca 2019, nie tęsknię za wielkimi rzeczami, tęsknię za gofrem na Polu Mokotowskim, snuciem się po bibliotece, pogawędką na papierosie, to jest najbanalniejsza i najboleśniejsza lekcja wirusa, lekcja nostalgii za codziennością. 

Kto wie, może w momencie, gdy to czytacie jest już właśnie takie sobie lato, taka sobie ot, zwykła normalność, zajadamy frytki naleśnikowe na deptaku w Karpaczu, a cały ten dziwaczny, nie bójmy się dużych słów, koszmar, minął, choć w szufladzie leżą jeszcze ręcznie szyte maseczki, czekające na jesienny powrót epidemii, a nawyk rzetelnego mycia rąk przetrwał w cielesnej pamięci. Byłoby super, no ale nic nie poradzę na to, że teraz jest kwiecień, szykujemy się do Świąt Wielkanocnych w samotności, a lipiec i sierpień pozostają boleśnie poza horyzontem wyobraźni. Mija właśnie miesiąc naszego zamknięcia, miesiąc o ciężarze gatunkowym, ho ho, epoki. Nie chcę przez to powiedzieć, że „skończył się świat, jaki znamy” i „nie ma już powrotu” – ta fraza zbyt łatwo wkrada się pod palce publicystek i na usta publicystów, tymczasem jest całkiem możliwe, że świat, jaki znamy, będzie sobie jeszcze trwał w najlepsze, tylko w wersji jeszcze trochę gorszej, jeszcze trochę bardziej niesprawiedliwej i jeszcze bardziej brutalnej; nie jest też tak całkiem nieprawdopodobne, że zmieni się jednak, na choć trochę lepsze, chcę tylko powiedzieć, że po czterech tygodniach lockdownu „świat, jaki znamy” wydaje się strasznie odległy. 

2.

Właściwie epidemia nie przyniosła nowej wiedzy na temat świata, a jedynie dramatycznie wyjaskrawiła to, co przypuszczaliśmy na jego temat już od dłuższego czasu. Że jest to świat źle urządzony. 

3.

Gdy na początku marca zanosiło się na to, że coś tam nam zamkną, będzie jakiś przestój, jakiś przymusowy urlop, to – przyznajmy uczciwie – brzmiało to nawet zachęcająco. Siedzenie w domu (ba, może nawet w łóżku), zaniechanie noszenia spodni i towarzyskich interakcji, schowany w czterech ścianach introwertyzm stał się nagle odpowiedzialną, obywatelską i prospołeczną postawą. Zapowiadało się na spełniony sen trzynastolatka, którego każdy z nas nosi w sobie, a który bardzo by chciał dzisiaj nie iść do szkoły. I potoczyło się też jak w tych wszystkich bajkach-przestrogach: „uważaj, czego sobie życzysz”. Myśleliśmy: nadrobimy lektury, podgonimy dedlajny, swoje pięć minut sławy przeżywało przypomnienie o tym, jak to Isaac Newton napisał Principia mathematica podczas zamknięcia uniwersytetu z powodu zarazy. Było w tym jakieś mimowolne przyznanie tego, że rzeczy, które robimy na co dzień, jakoś nam przeszkadzają, odciągają od tego, co istotne, a być może nawet – o zgrozo! – są niepotrzebne. Sposobność do refleksji nad hierarchiami i wartościami, nad tym, co, wybaczcie użycie wytartej do cna frazy, „naprawdę ważne”, zamajaczyła na horyzoncie tych, jak nam się wtedy jeszcze wydawało, przymusowych wakacji. 

Ale nic z tego. I nie chodzi wcale o to, że przytłoczył nas nadmiar obowiązków, home office bardzo trudno łączy się z home schooling, dłużej stoimy w kolejkach, a nasze mieszkania zamieniły się w tajemnicze maszyny do kradzieży czasu, który jak gdyby dano nam w prezencie, ale zarazem zamieniono w jakieś złudzenie, a nadzieja, że da się go sensownie i, za przeproszeniem, twórczo wykorzystać okazała się równie płonna, jak pomysł wyspania się na chmurze typu cumulus. Z daleka wygląda zachęcająco i puszyście, z bliska okazuje się, że to tylko mgła bez końca. 

Chodzi o czynnik, którego przynajmniej ja osobiście nie uwzględniłam w swoich przewidywaniach przebiegu „narodowej kwarantanny”. O lęk. Lęk, który nie pozwala się skoncentrować na lekturze, niezależnie od tego, czy jest to DżumaDekameronKometa nad Doliną Muminków czy kryminały z serii z jamnikiem, lęk, który podważa sens pracy, niedającej pocieszenia ani oparcia – po co mam realizować zlecenie dla instytucji kultury, której odwołano ten festiwal, do którego mam napisać tekst do katalogu, a w ogóle, jak mogę pisać o różach, gdy płoną lasy, i zresztą teraz nikt już na pewno nie będzie chciał moich tekstów ani moich drobnych fuszek, bo one były zamawiane i płacone przez instytucje, których budżety w pierwszej kolejności pójdą do redukcji. Koronawakacje słabo sprawdzają się jako eksperyment z bezczynności i zaniechania – choć bardzo tych dwóch rzeczy, nie zmieniam zdania, potrzebujemy – ponieważ nie są wakacjami, a przymusowym zamknięciem w stanie zagrożenia i niepewności. 

Koronawakacje słabo sprawdzają się jako eksperyment z bezczynności i zaniechania – choć bardzo tych dwóch rzeczy, nie zmieniam zdania, potrzebujemy – ponieważ nie są wakacjami, a przymusowym zamknięciem w stanie zagrożenia i niepewności

Wydawać by się mogło, że skoro jest to zjawisko dotykające całość populacji, zagrażające po równo wszystkim, to zbiorowa mobilizacja solidarności wyleczy nas z narcystycznych rozterek, z egotycznej nadwrażliwości, która jest rzekomo przypadłością cywilizacyjną silnie zindywidualizowanego podmiotu w zatomizowanym społeczeństwie, tak przynajmniej raz na jakiś czas słyszeliśmy od zatroskanych diagnostów nowoczesności. Znowu figa. Postawieni przed zbiorowym zagrożeniem, musieliśmy i musimy radzić sobie z nim, nader często, jeśli nie w samotności, to w osamotnieniu, nagle okazało się, że stres przeżywa się bardzo osobiście i bardzo cieleśnie, że staje się on najwierniejszym, choć wcale niepożądanym towarzyszem izolacji, a to psychiczno-somatyczne doświadczenie nakazuje brutalnie weryfikować wszelkie pomysły na konstruktywne przeżycie tego „trudnego czasu”.

4.

W ogóle określenia takie jak „twórczo”, „kreatywnie”, „produktywnie”, „samorozwój” powinniśmy traktować z największą podejrzliwością, podobnie jak podszywające się pod neutralność terminy: „rozwój”, PKB, „gospodarka”, „przedsiębiorczość”, „wzrost”, „własność” czy „miejsca pracy”.

5.

Przepraszam, że piszę tyle o emocjach, ale to ważne, dla diagnozy stanu, w którym się znajdujemy. Sytuacja niezwykła – żeby użyć w miarę neutralnego i nie nazbyt „wielkiego” określenia – w której się znaleźliśmy, jest przeżywana emocjonalnie. Nawet jeśli te emocje są nieadekwatne, kreowane i podsycane, nawet jeśli nasze lęki są histeriami, a nasza złość jest irracjonalna i źle ukierunkowana (choć nie wydaje mi się, aby tak było), nawet jeśli, jakimś cudem, który nie nastąpi, mielibyśmy się obudzić z tego koszmaru w bezpiecznym łóżku (jeszcze nie mam dosyć łóżka), to wcale nie oznacza, że nie odczuwamy tych wszystkich emocji, tu i teraz, dotkliwie i boleśnie. 

6.

Na początku była jednak złość, potem strach, przynajmniej u mnie. Najpierw była niedobra, złośliwa satysfakcja, efekt zazdrości o uwagę i skalę „docenienia” problemu”, oho, teraz się boicie, myślałam, teraz odczuwacie panikę i niepewność, a gdzie byliście, gdy ogłaszano ostatni raport IPCC, ten, w którym jest mowa o tym, że mamy dziesięć lat, żeby zredukować emisje CO2 przyczyniające się do zagrażającej ludzkiej egzystencji na Ziemi katastrofy klimatycznej? 

Bo ja pamiętam, gdzie byłam, i pamiętam tamto uczucie, paraliżujące mnie pod koniec 2018 roku: nawet nie to, że strachu czy przerażenia, ale głębokiego bezsensu wszystkiego dookoła i zazdrości o ludzi, którzy albo jeszcze tego nie wiedzą, albo się tym nie przejmują. Zazdrość łączyła się ze złością: że jeszcze mogą, jeszcze potrafią przejmować się duperelami, zwykłościami, obiegiem porcelany miśnieńskiej w epoce późnostanisławowskiej, albo co będą robić za pięć lat, i z żalem, żalem, bo tych zwykłości, tych dupereli i porcelany najbardziej żal. Zazdrość łączyła się z poczuciem osamotnienia i frustracji, że ci, od których najwięcej zależy, w ogóle się tym nie przejmują, że pouczają, traktują protekcjonalnie, wypominają niewyjętą z kontaktu ładowarkę i zwyczajnie kłamią. 

Zazdrość łączyła się z poczuciem osamotnienia i frustracji, że ci, od których najwięcej zależy, w ogóle się tym nie przejmują, że pouczają, traktują protekcjonalnie, wypominają niewyjętą z kontaktu ładowarkę i zwyczajnie kłamią

Wtedy ukojenie i uspokojenie przyniosła działalność aktywistyczna i popularyzatorska, a rok 2019 był dla widoczności tematów związanych z globalnym ociepleniem przełomowy. Udało mi się uśpić własną depresję klimatyczną, nauczyć się z nią żyć. 1 W przypadku lęków generowanych przez epidemię i jej konsekwencje sprawa jest bardziej skomplikowana i trudniej o środki zaradcze – bo przecież najbardziej boimy się (a przynajmniej ja) nie samego wirusa, nie choroby, ale tego, co będzie potem, reakcji na kryzys, boimy się w wymiarze osobistym i lokalnym: utraty pracy czy źródła dochodów (które, jak wiadomo, w dwudziestym pierwszym wieku w Polsce nie jest równoznaczne z pracą), zamknięcia i zmarginalizowania rzeczy, na których nam zależy (kultura, edukacja, działalność publiczna, przedstawienia, koncerty, festiwale, wystawy, wszystko, czym żyliśmy), i ogólnokrajowym, a nawet globalnym: kryzysu gospodarczego, pauperyzacji, ograniczania swobód obywatelskich, dalszej erozji demokracji i publicznego bezpieczeństwa.

Zagrożenia mają charakter rozproszony i atakują z różnych stron, każde z nich podcina korzonki kruchej równowagi, które zdołaliśmy sobie z trudem wyhodować przez kilka spokojniejszych dni. Multiplikują się absurdalne obostrzenia – nie wolno do lasu, nie wolno przez park, nie można rowerem bez celu, bieganie to fanaberia, zresztą wszystko to fanaberia, bo ci, którzy nam te ograniczenia komunikują, traktują nas jak niesforne dzieci nierozumiejące powagi sytuacji. Czujemy się więc coraz bardziej uwięzieni i ubezwłasnowolnieni, a przecież wiemy, że wirus nie przenosi się podczas samotnego joggingu (bo na kogo?), lubi natomiast zbiorowiska ludzkie i braki w procedurach bezpieczeństwa. Widzimy, jak system opieki zdrowotnej się wali, jak brakuje testów, jak kwarantanną obejmowane są kolejne oddziały w szpitalach, jak choruje personel medyczny, któremu neoliberalny system prowadzenia działalności gospodarczej nakazuje pracę w różnych placówkach, a jednocześnie docierają do nas wieści o pielęgniarce, która dostała mandat za to, że na dyżur do szpitala szła przez „tereny zielone”, o policjancie, który pouczył – co można przeczytać gdzie indziej – że psa można wyprowadzić za potrzebą, ale już rzucanie mu patyka to zbędna i niedozwolona rekreacja. W reakcji na kryzys systematycznie rozmontowywanej i psutej, zgodnie z neoliberalną logiką, służby zdrowia, obejmuje się aresztem domowym ludzi, którzy nie ukończyli osiemnastego roku życia. Taka już uroda słabego państwa, że uwielbia demonstrować siłę wobec najsłabszych obywateli. W reakcji na antycypowany kryzys gospodarczy – co zapowiada Grzegorz Hajdarowicz –okrada się pracowników z ich pieniędzy i wspomaga największych i najbogatszych graczy, skraca urlopy, wydłuża czas pracy, postuluje zawieszenie podstawowych praw pracowniczych. Silni wobec słabych, słabi wobec silnych – taką dewizą zdają się kierować nasze elity polityczne i aparat wykonawczy. 

7.

W samym środku epidemii planuje się głosowanie nad projektem zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Ostatnie takie pomysły wywoływały falę masowych protestów. Kobiety za każdym razem wychodziły na ulicę, domagając się podstawowych praw, nie, poprawka, domagając się pozostawienia im przynajmniej tej nędznej reszteczki praw, które zostawia im restrykcyjna ustawa z 1993 roku. Zaczęliśmy uprawiać przedziwny dialog z władzą: oni nam Ordo Iuris i Kaję Godek, my im parasolki i demonstracje, coś jak rozmowa przez okno z papieżem czy innym notablem, tylko mniej sympatyczna, oni grożą nam palcem i okrucieństwem, my odgrażamy im złością i pięścią, oni się wycofują, my zyskujemy chwilę spokoju i pozorną satysfakcję (bo cały czas mamy jedną z najbardziej restrykcyjnych ustaw antyaborcyjnych na świecie). Tylko że tym razem oni złamali zasady, być może nawet niespecjalnie, być może tak im wyszło z kalendarza, sytuacja ta obnażyła jednak jakiś absurd, jakąś głęboką niewłaściwość załatwiania spraw dotyczących fundamentalnych praw człowieka. Nie może być tak, że obywatelki nie mogą ufać legalnie, bądź co bądź, wybranym politykom i polityczkom, że nie odrzucą oni, na normalnej drodze legislacyjnej, okrutnej dla kobiet ustawy, nie może być tak, że jeśli nie da się wyjść na ulicę (bo obowiązują zakazy), to traci się wszelką możliwość sprzeciwu. Nie może być tak, że władza, która powinna zarządzać kryzysem, zarządza jedynie strachem i to w taki sposób, że dokłada wciąż nowe przyczyny tego strachu. Jak się więc tu nie bać o przyszłość? 

8.

Silni wobec słabych, słabi wobec silnych – to zdanie napisał ktoś na Facebooku pod postem krakowskiej policji, która chwaliła się nałożeniem kary administracyjnej na rowerzystę jadącego przez zamknięte bulwary. Niezależnie od zasadności kary, to bardzo dobra diagnoza naszej władzy. Można jeszcze do tego dodać, że jedyna redystrybucja, jaka dobrze jej wychodzi, to redystrybucja nienawiści. Czasy są wystarczająco niezwykłe, żeby obywać się bez symboli, a jednak jesfsw zrodzonych z nienawiści: o zabezpieczeniu mienia (polskiego, oczywiście) przed roszczeniami „pożydowskimi”, o dopuszczeniu dzieci do udziału w polowaniach, o zakazie edukacji seksualnej i o zaostrzeniu ustawy antyaborcyjnej. 

Silni wobec słabych, słabi wobec silnych – taką dewizą zdają się kierować nasze elity polityczne i aparat wykonawczy

Demonstracją siły wobec najsłabszych jest też chaos w edukacji, niemożność przeformułowania kalendarza roku szkolnego, żałość telewizyjnych programów edukacyjnych, zawalenie uczniów i rodziców zadaniami, awarie Librusa, ale przede wszystkim, trzymanie w niepewności uczniów ósmych klas i maturzystów, którzy nie wiedzą, czy, kiedy i w jaki sposób odbędą się egzaminy decydujące o ich przyszłości. Można ich jednym rozporządzeniem zamknąć w domu i zakazać wychodzenia bez dozoru, nie można ich potraktować jak ludzi, którym należy się klarowna informacja. W ogóle na większość rozporządzeń obliczonych na walkę z rozprzestrzenianiem się wirusa można spojrzeć jak na demonstrację siły wobec obywateli i manifestację bezradności, bierności czy nawet uległości wobec możnych. Nie kwestionuję sensowności ograniczeń w poruszaniu się (z wyjątkiem tego głupiego zamknięcia parków i lasów), tak zwany social dis­tancing, unikanie zgromadzeń i ograniczenie międzyludzkich kontaktów jest najlepszym i najłatwiej dostępnym sposobem radzenia sobie z epidemią. Ale ograniczenia nakłada się w sposób dziurawy, dociskając tam, gdzie najłatwiej, i unikając zadzierania z wielkimi i bogatymi. Miejsca pracy są zwolnione z obowiązku utrzymywania półtorametrowych odstępów między pracownikami, będą też najprawdopodobniej zwolnione z obowiązku zasłaniania twarzy i nosa przez pracowników (żeby nie narażać pracodawców na koszty maseczek). Pracownicy poznańskich zakładów Volkswagena, firmy, która otrzymuje ogromną pomoc finansową ze strony polskiego rządu, sami apelują o to, by przestawić taśmy na produkcję respiratorów. Państwo nie jest w stanie tego wymusić, a poza horyzontem wyobraźni polskich polityków, zarówno rządzących, jak i opozycyjnych, znajdują się wszelkie pomysły na sprawiedliwą społecznie walkę z kryzysem: pomysły redystrybucji, progresji podatkowej, solidarności, wsparcia najuboższych i najbardziej pokrzywdzonych. Myśli się o rekompensatach i zwolnieniach dla wielkiego biznesu, ale nie dla zwykłych obywateli. 

9.

Opowieść o naszym życiu w czasie lockdownu można by osnuć wokół dialektyki widzialnego i niewidzialnego. Choć doskonale wiemy, jak wygląda wirus i nieustannie towarzyszy nam wizerunek sympatycznej kulki z wypustkami, to przecież jest on niewidzialny, co sprzyja paranoi – może być wszędzie (argumenty naukowe o jego przeżywalności poza żywym organizmem nie mają tu większego znaczenia): na klamce, na przycisku od windy, na pieczywie, w tramwaju, w parku i w lesie (tak, będę się czepiać tego lasu). Może być też w hali produkcyjnej i w magazynie Amazona, tym przejmujemy się jednak jakby mniej – nie musimy przecież oglądać pracowników Amazona. Nie musimy też i za bardzo nie chcemy oglądać i myśleć o tych wszystkich, których niewidzialne, obleczone w lateksowe rękawiczki ręce umożliwiają nam jako tako spokojne i w miarę komfortowe życie w izolacji: ręce pracowników firm kurierskich, doręczycieli jedzenia na wynos, kasjerek z Żabek i Biedronek, pracowników oczyszczania miasta, robotników na deweloperskich budowach, ochroniarzy i sprzątaczek utrzymujących w porządku i czystości wymiecione (złośliwe nomen omen) z menedżerów i kadry kreatywnej biurowce. Nie chcemy zauważać tych (nie)widzialnych rąk, ba, można tę metaforę ciągnąć dalej, że umywamy (sumiennie, trzydzieści sekund mydłem i ciepłą wodą) ręce od sytuacji tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na home office i samoizolację, dajemy się wodzić za nos niewidzialnej ręce rynku i zadowalamy przynależnością do grupek na fejsie o pięknej nazwie „Widzialna Ręka”. Grupki te stały się ulubionym tematem mediów jako dowód samoorganizacji i solidarnościowego odruchu Polaków. Były zarzewiem wielu pięknych akcji pomocowych, miejscem animacji wspólnot lokalnych, ale i zarazem czymś w rodzaju wygodnego alibi dla klasy średniej, która może pozostawać zadowolona ze swojej wielkoduszności, nie musząc zadawać sobie pytań o systemowe źródła wykluczeń i ubóstwa. 

Koncentrujemy się na widoczności przestrzeni prywatnej, na swoich domowych kwarantannach, to, co intymne, zostaje wystawione na widok publiczny, i jest w tym jakiś przedziwny narcyzm. Pokazujemy sobie nawzajem mieszkania, książki, twarze, koty, balkony. Na początku zaspokajało to nieco plotkarską ciekawość – zobaczyć, jak mieszka pisarka Iksińska czy dziennikarz Igrek, ale szybko stało się irytujące i trochę nudne, zwłaszcza że nie bardzo chcemy oglądać mieszkania przeludnione i ciasne, albo myśleć o tych, których sytuacja mieszkaniowa zmusiła do wspólnego przebywania – wielu lokatorów mieszkań w Polsce to nie rodziny czy pary, ale po prostu „obcy” sobie współ- i sublokatorzy, dobrze, jeśli złączeni więzami koleżeństwa, choć przecież wcale nie jest to regułą. 2

Nie chcemy zauważać tych (nie)widzialnych rąk, ba, można tę metaforę ciągnąć dalej, że umywamy (sumiennie, trzydzieści sekund mydłem i ciepłą wodą) ręce od sytuacji tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na home office i samoizolację, dajemy się wodzić za nos niewidzialnej ręce rynku i zadowalamy przynależnością do grupek na fejsie o pięknej nazwie „Widzialna Ręka”

Wezwanie do refleksji nad nadprodukcją przerodziło się w swoją karykaturę: oto wszyscy zaczęli sobie nawzajem pokazywać, jak się nudzą, a jednocześnie przerzucać pomysłami na twórcze przeżycie okresu izolacji, oferować swoje doradztwo w zakresie filmów i lektur, czytać na żywo książki ze streamingiem live swego kominka, zapraszać na wspólne oglądanie arcydzieł kina i dyskretnie apelować o wsparcie. Być może przemawia przeze mnie resentyment – a to bardzo nieładne uczucie – że sama nie potrafiłam tak szybko, tak zabawnie, tak twórczo i kreatywnie odnaleźć się w nowej sytuacji, która może być przecież wyzwaniem i szansą, ale przemawia przeze mnie również złość na głęboko zinternalizowany neoliberalny paradygmat rozwoju, wiecznej aktywności, konkurencji, walki o bycie zauważonym i kreatywnym. Być może przejawy narcyzmu i ekshibicjonizmu współfejsbukowiczów (od których przecież sama nie jestem wolna) byłyby łatwiejsze do zniesienia, gdybyśmy żyli w społeczeństwie dobrobytu, w świecie bezpiecznym i pewnym i gdybyśmy wszyscy mogli cieszyć się komfortem zwolnienia L4 i wypłaty przestojowego, ale żyjemy w świecie, w którym epidemia brutalnie wyjaskrawiła istniejące nierówności i wszechobecną niesprawiedliwość. 

10. 

Opowieść o lockdownie to nie tylko opowieść o tym, co widać i czego, a raczej kogo, nie widać, ale też o tym, przez co i w jaki sposób patrzymy. Narodowa kwarantanna byłaby zapewne odczuwana inaczej w innej rzeczywistości medialnej. W „mojej bańce” głównym „oknem na świat” pozostaje Facebook, który dostarcza mi rzeczywistości jakoś tam przefiltrowanej i skomentowanej przez dobór znajomych, fanpejdży, grup. Inny obraz (i dźwięk) ma ktoś, kto ogląda publiczną telewizję, inny ta, która śledzi TVN24, a jeszcze inaczej ukazuje się on osobom, które muszą, ze względu na swoją sytuację, przebywać w przestrzeni publicznej. Mimo więc pozornej demokratyczności wirusa, który nie pyta o poglądy polityczne ani status materialny, a jedynie o wydolność twojego systemu immunologicznego, mimo pozornej egalitarności ograniczeń i zakazów obowiązujących wszystkich (no, chyba że jesteś szefem rządzącej partii i korzystasz z okazji rocznicy katastrofy samolotu, żeby odwiedzić mamę na zamkniętym cmentarzu), doświadczenie tej naszej narodowej kwarantanny i (dys)komfort jej przeżywania jest pochodną naszych statusów klasowych, zasobności portfela, miejsca zamieszkania, kapitału kulturowego, kompetencji cyfrowych. 

11.

Ten świat jest źle urządzony, napisałam na początku, a kryzys spowodowany epidemią koronawirusa pokazuje to w całej rozciągłości. Nie chodzi jedynie o kryzys zdrowotny, a o sposoby naszego myślenia o świecie, o wartości, które uważamy za cenne, o język, jakim się posługujemy. Wiele mówi się o szansie na przebudowę świata, na stworzenie bardziej sprawiedliwych wspólnot – powodzenie tych projektów będzie zależeć od odpowiedzi na kryzys gospodarczy, którego doświadczamy już teraz. I o ile rozważania ekonomiczne leżą poza sferą moich kompetencji i zainteresowań pisma „Dialog”, o tyle język, jakim mówi się o ekonomii, o społeczeństwie, o gospodarce, powinien być przedmiotem namysłu wszystkich humanistów. W brawurowym eseju dla magazynu „Kontakt” Monika Kostera zwraca uwagę na pozorną, szkodliwą przezroczystość języka zarządzania, na bałamutną „obiektywność” i „naukowość” kryteriów i wartości, za pomocą których urządzamy nasz świat:

To my, uczelnie i wykładowcy zarządzania, uczyliśmy od trzydziestu lat niewinnych, otwartych na wiedzę młodych ludzi, że „przedsiębiorczość” i indywidualizm są cnotami. […]. Że są zasoby ludzkie, nie personel lub kadry. […]. Że produktywność. Że zwinne zarządzanie projektami. […] Dziwimy się, że w trakcie pandemii firma LPP wykupiła kilkaset tysięcy masek i wysłała je do Chin, do własnych oddziałów po to, by zachować ciągłość produkcji? Że jednocześnie przedstawiła swój ruch jako akcję charytatywną, oczekując możliwości odpisania od podatku „darowizn na rzecz walki z koronawirusem”? Że amerykańska korporacja podwyższyła wielokrotnie cenę leku, który może być skuteczny w walce z COVID-19? Przecież to jest właśnie ten „duch przedsiębiorczości”, który z takim przekonaniem wtłaczaliśmy do głów setek tysięcy młodych. Uczyliśmy ich przełamywać w sobie opory, ludzkie odruchy, niepewność, kruchość, wrażliwość. Tłumaczyliśmy, że taka słabość jest zaproszeniem do bycia wykorzystanym i pokonanym w konkurencji. Instruowaliśmy ich, że należy manipulować i korzystać, bo to jest nowy imperatyw kategoryczny i on nazywa się zysk.

Kostera pisze też o tym, że edukacja ekonomiczno-zarządzaniowa jest treningiem wyzbywania się empatii, obniżania standardów etycznych. 

A czym jest wiedza, ta „praktyczna”, którą tworzyliśmy jak idealny monolit, bez wahań, bez krytyki, bez pytań? Taka sama to wiedza, jak ta, którą przekazywały akademie polityczne za czasów PRL – po prostu ideologia, język pozwalający normalizować, uprawomocniać, kalibrować wyobraźnię do zastanej sytuacji. Przez ostatnie dekady przebrana była w eleganckie, „doskonałe”, „nowoczesne” maski.

Można by długo kontynuować demaskatorską litanię wartości współczesnego świata, głęboko zakorzenionych w tak zwanej kulturze zachodniej: promowanie indywidualizmu, konkurencji, męskości, twardości, „radzenia sobie”, trening pogardy dla słabszych i mniej zaradnych. Żyjemy w świecie, w którym ogromne bogactwo nie jest powodem do wstydu, w którym życie z pracy innych ludzi nie przynosi ujmy, a świadczy o „inicjatywie” i „zaradności”, w którym „przedsiębiorca” jest najbardziej pożądanym rodzajem obywatela i należy na niego chuchać i dmuchać, bo inaczej zlikwiduje „miejsca pracy”, które, w domyśle, daje z jakiejś wspaniałomyślności, a nie dla własnego zysku. Przedsiębiorczość postrzegana jest jako jedyna siła zdolna popychać społeczeństwa do przodu – a w tym zdaniu zapętlam się już w aksjomaty neoliberalnej logiki, która zakłada, że „do przodu” to znaczy dobrze. A można przecież zapytać: dlaczego najlepiej opłacani mają być ci, którzy zarabiają na pracy innych, i których jedyną, a zarazem niezwykle arbitralnie ocenianą cnotą jest „innowacyjność” i „przedsiębiorczość”, a nie ci, którzy zupełnie przedsiębiorczy nie są, są natomiast ofiarni, pracują fizycznie i umożliwiają funkcjonowanie społeczeństwa? Można to pytanie zadać w sposób jeszcze bardziej „demagogiczny”: co to za świat, w którym pielęgniarka zarabia mniej niż ktoś, kto wymyśla nową strategię marketingową kredytu hipotecznego opartego na funduszach hedgingowych? Ba, można nawet odpowiedzieć: to świat głupi i niesprawiedliwy. 

Co to za świat, w którym pielęgniarka zarabia mniej niż ktoś, kto wymyśla nową strategię marketingową kredytu hipotecznego opartego na funduszach hedgingowych? Ba, można nawet odpowiedzieć: to świat głupi i niesprawiedliwy

Nie zastanawiamy się przy tym, jaka jest społeczna wartość i użyteczność tych miejsc pracy i czy nie bylibyśmy szczęśliwszym społeczeństwem, gdyby ludzie zwolnieni byli z przymusu pracy wyczerpującej, fizycznej, niszczącej zdrowie i nieprzynoszącej żadnej możliwości tego ukochanego przez neoliberalizm „samorozwoju”, a jedynie obarczonej ogromnym śladem węglowym katastrofalnie odbijającym się na sytuacji planety. Tymczasem polscy (i nie tylko polscy) bogacze są w stanie pomyśleć jedynie o ograniczeniu praw pracowniczych: dalsze myślenie w kategoriach wzrostu i dalsze unikanie jakiejkolwiek odpowiedzialności i sprawiedliwości społecznej – tak można streścić postulaty Grzegorza Hajdarowicza wyłożone w „Rzeczypospolitej” i „Kulturze Liberalnej”. Idea bezwarunkowego dochodu wciąż percypowana jest jako złowrogie rozdawnictwo i „dawanie ludziom pieniędzy za nic”. A właściwie co jest tak przerażającego w pomyśle, że ludzie mieliby dostawać pieniądze za nic? 

David Graeber, który pisał o fenomenie „gówno wartych prac”, mając na myśli głównie dobrze płatne, a nikomu niepotrzebne stanowiska w usługach, administracji, usługach obsługujących usługi, nowych sektorach gospodarki takich jak zarządzanie wszystkim, co da się ująć w kategoriach „zasobów” (czyli de facto, wszystkim, w kapitalizmie), udzielił już kilka lat temu odpowiedzi na to pytanie: 

Źródła problemu nie leżą w sferze ekonomii, lecz polityki i moralności. Klasa rządząca zorientowała się, że ludzie szczęśliwi, produktywni i mający masę wolnego czasu są dla niej śmiertelnym zagrożeniem (przypomnijcie sobie tylko, do czego doprowadziło zbliżenie się do takiego stanu rzeczy w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku). Z drugiej strony, poczucie, że praca jest wartością moralną samą w sobie i że każdy, kto nie chce przez większość czasu być podporządkowanym jakiemuś rodzajowi związanego z nią rygoru, nie zasługuje na cokolwiek – jest wyjątkowo dla owej klasy wygodne.

12. 

Przez ostatnie lata, a może i dłużej, żyliśmy pod rządami hipostaz. Pożyczając terminologię od Graebera, Dawid Sześciło pisał o dokonującej się na naszych oczach katastrofie bullshit państwa. „Jeśli bullshit job to praca bez sensu, nieużyteczna społecznie, zbędna, a nawet szkodliwa, to nasze bullshit państwo traci czas i zasoby na budowanie narracji, wizji rozwojowych czy wielkich strategii oraz udawanie, że ma wpływ decyzyjny na bieg megaprocesów społecznych, gospodarczych czy cywilizacyjnych.” Hipostazy rozumiem jako pojęcia, które nie mają materialnych korelatów, abstrahują od konkretnego, społecznego i cielesnego wymiaru życia ludzi, a zarazem, wyznaczając kierunki rządowej polityki, wywierają na nie ogromny wpływ. Taką hipostazą jest na przykład „życie poczęte”, podniesione do rangi świętości wymagającej ochrony za wszelką cenę, podczas gdy realność i konkretny wymiar ciąży, opieki okołoporodowej, wychowania dzieci, edukacji szkolnej, a także los dzieci w rodzinach dysfunkcyjnych, ofiar przemocy czy społecznego wykluczenia już obrońców życia poczętego nie interesuje. Taką hipostazą jest też „dobre imię Polski” albo „godność narodowa”, czy w ogóle „naród”, którego wielkość i historię należy wiecznie odzyskiwać i umacniać, ale który ma prawo istnieć tylko jako fenomen zbiorowy, wyobrażony wokół mętnych przesłanek. To, co się dzieje z tworzącymi dany, już niech będzie, naród ludźmi, nikogo nie interesuje. Teraz do takich hipostaz dołączyła gospodarka – przedziwny fetysz, któremu należy podporządkować wszystko: ludzkie bezpieczeństwo, zdrowie, prawa i życie, a każdy sprzeciw wobec jej późnokapitalistycznej formy opierającej się, czy chcemy to zauważać, czy nie, na wyzysku, spacyfikować szantażem o „miejscach pracy”, PKB, „inwestorach” czy przedsiębiorcach, którzy wyniosą się z naszego kraju, gdy zaczniemy od nich wymagać solidarności i redystrybucji. 

13. 

Być może więc, to, co humaniści mogą dać światu w trudnych czasach, to odzyskanie słów i pojęć – już chciałam napisać „rekonfiguracja słownika”, ale ugryzłam się w klawiaturę. Być może musimy zacząć przestać mylić bogactwo z dobrobytem materialnym i nazywać to pierwsze wyzyskiem, zamiast „mniej zaradni” mówić „mniej chciwi”, progresję podatkową nazywać sprawiedliwością, self-care zastąpić wzajemną troską i zacząć zawstydzać tych, którzy siedząc na grubych milionach, wciąż sięgają do naszych kieszeni. Nawet jeśli mielibyśmy to czynić tylko w mediach społecznościowych.

Udostępnij

Kornelia Sobczak

Absolwentka Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego. W Instytucie Kultury Polskiej UW obroniła  pracę doktorską na temat recepcji Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego.